{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
El Clasico, FC Barcelona – Real Madryt. Najbardziej pamiętne "manity"
Paweł Smoliński /
El Clasico, już od zarania, kojarzone było nie tylko ze sportową rywalizacją, ale i z ciągnącą się za nią polityką. Społeczne nastroje dwóch zwaśnionych stron nierzadko znajdowały ujście na stadionie. Zarówno tym w Madrycie, jak i w Barcelonie. Emocje niesione z trybun oddziaływały na piłkarzy. Ci, choć tylko grali w piłkę, stawali się reprezentantami toczących wojnę obozów. Czasem, genialnymi występami, zapewniali swoim kibicom chwilę chwały. Tak, jak w tych pięciu przypadkach, gdy wygrana na boisku równała się niemal ze zwycięstwem w bitwie.
Czytaj też: Kolejna obniżka zarobków w Barcy. Piłkarze poszli za liderem
Rywalizację pomiędzy Realem Madryt a FC Barcelona trudno porównać do jakiejkolwiek innej. Bo choć wiele starć klubowych, czy reprezentacyjnych swoje podłoże ma w trudnej historii, to żadne z nich nie urosło do takiej rangi, jak El Clasico.
W bojach Realu z Barceloną do walki, niemal od początku istnienia obu klubów, stawali bowiem najlepsi piłkarze świata. To oni wcielali się w rolę żołnierzy walczących na froncie o racje swoich kibiców. Reprezentowali nie tylko drużyny, ale i miliony ludzi stojących po przeciwnych stronach barykady.
Znaczenie El Clasico dostrzegali sami rządzący. Według katalońskich doniesień, w 1943 roku ludzie generała Francisco Franco, widząc zagrożenie w Barcelonie, mieli zmusić jej piłkarzy do porażki w meczu z Realem. Spotkanie zakończyło się wynikiem 11:1 dla "Królewskich", pokazując, jak ogromny wpływ na sport miała polityka.
Ta na trybunach obecna jest zresztą do dziś. Tak jak i podziały pomiędzy oboma klubami. Bo choć te stały się globalnymi markami, to nie wyrzekły się dawnych zaszłości. Osiemnaście lat temu przekonał się o tym choćby Luis Figo, który – po zamianie Barcelony na Real – został przywitany na Camp Nou świńską głową.

Czytaj też:

Real Madryt i FC Barcelona w kryzysie przed El Clasico. Ostatni taki mecz Leo Messiego na Camp Nou?
Nastroje społeczne często przenosiły się z trybun na boisko. I to nie tylko za sprawą rzucanych przedmiotów. Leo Messi, w 2017 roku, po golu w ostatnich minutach zdjął koszulkę i prowokacyjnie pokazał ją kibicom Realu. Sześć lat wcześniej, Jose Mourinho, będący wówczas trenerem klubu z Madrytu, tak dał się ponieść derbowym emocjom, że włożył Tito Villanovie palec w oko.
El Clasico niosło za sobą jednak nie tylko kontrowersje. W meczach Realu z Barceloną zawsze można było liczyć na jakość. Oba kluby, aż trzykrotnie, mierzyły się w półfinałach Ligi Mistrzów (dawnego Pucharu Europy), a w ich barwach grali najwybitniejsi piłkarze każdej z epok.
Ci, niejednokrotnie, rozgrywali kapitalne zawody, dając radość jednej ze stron. Jak Ferenc Puskas, Amancio Amaro, Gary Lineker, Lionel Messi czy Luis Suarez, którzy strzelali po trzy gole w jednym meczu. Czasem ich występy były tak genialne, że doceniali je kibice obu drużyn. Jak przed piętnastoma laty, gdy owację na stojąco na Santiago Bernabeu otrzymał gwiazdor Barcelony – Ronaldinho.
Choć o wynikach starć Barcelony z Realem często decydował indywidualny błysk, to w większości przypadków rezultat był zasługą pracy kolektywu. Czasem zdarzało się jednak, że do geniuszu jednostki równała cała drużyna. Wtedy to jedna z ekip była nie do zatrzymania. Tak jak w pięciu ostatnich meczach, które zakończyły się wynikiem pięć do zera...
25 października 1953 roku. Real Madryt 5:0 FC Barcelona
W latach pięćdziesiątych konflikt pomiędzy oboma klubami był znacznie bardziej widoczny, niż dziś. Wciąż tliły się jeszcze wojenne wspomnienia, a krajem rządził generał Franco. Otaczający go obóz sympatyzował głównie z Realem Madryt.
Kibice Barcelony, sprzeciwiający się wizji rządzących, nie potrzebowali więc dodatkowej motywacji przed meczem. Mimo wszystko ją dostali. Real upatrzył sobie bowiem piłkarza, będącego już niemal zawodnikiem drużyny z Katalonii...
Alfredo Di Stefano, który zaimponował wysłannikom obu klubów podczas tournée jego zespołu – Millonarios FC – po Hiszpanii, był bliski przenosin do Barcelony. Ta była już po negocjacjach z jego poprzednią drużyną – River Plate – i zapłaciła za niego dwieście tysięcy dolarów. Wtedy o swoje prawa upomniał się Real.
Ten miał wcześniej dopiąć transfer z władzami kolumbijskiego Millonarios. W Hiszpanii wybuchł spór o piłkarza, który otarł się nie tylko o krajowy związek, ale i o FIFA. Ta rozstrzygnęła, że w pierwszych dwóch sezonach Di Stefano zagra w Madrycie, a w dwóch kolejnych będzie piłkarzem Barcelony.
Nie najlepsze mecze Argentyńczyka w barwach "Królewskich" skłoniły władze Barcelony do tego, by odsprzedać swój udział w karcie piłkarza. Di Stefano został pełnoprawnym graczem Realu. A Barca miała dopiero pożałować tej decyzji.
25 października 1953 roku, były napastnik River Plate zagrał w swoim pierwszym El Clasico. Sam strzelił dwa gole, a także miał udział przy kolejnych trafieniach. Real wygrał 5:0, a Di Stefano pokazał Barcelonie, jak wielki popełniła błąd.
17 lutego 1974 roku. Real Madryt 0:5 FC Barcelona
Dwadzieścia lat później równie gorzką pigułkę przełknąć musieli "Królewscy". W 1973 roku do Barcelony trafił bowiem Johan Cruyff. Jeden z najlepszych piłkarzy w historii futbolu przeniósł się na Camp Nou, kosztem transferu na Santiago Bernabeu.
– Nigdy nie zagrałbym w zespole, który związany jest z reżimem generała Franco – miał powiedzieć na konferencji prasowej po dołączeniu do zespołu z Katalonii. Choć kibiców przekonał już tą wypowiedzią, to ich serca na dobre skradł w lutym 1974 roku.
To wtedy Barcelona przyjechała do Madrytu, by rozegrać El Clasico. Cruyff, po raz pierwszy miał zagrać na stadionie klubu, do którego miał trafić. Choć to Real był faworytem, to drużyna prowadzona przez dwóch genialnych Holendrów – Rinusa Michelsa na ławce i Cruyffa na boisku – wygrała aż 5:0.
Były gwiazdor Ajaksu Amsterdam strzelił gola i asystował przy trzech trafieniach kolegów. Do dziś mecz z 1974 roku jest najwyższym wyjazdowym zwycięstwem Barcelony w El Clasico. Podobnego upokorzenia na własnym boisku Real doznał dopiero w 2009 roku, przegrywając 2:6.
8 stycznia 1994 roku. FC Barcelona 5:0 Real Madryt
Cruyff, na kolejne tak okazałe zwycięstwo, musiał poczekać aż dwie dekady. W 1994 roku, będąc już nie piłkarzem, a szkoleniowcem FC Barcelona, ponownie zdeklasował Real Madryt.
W styczniowym boju na Camp Nou prowadzony przez niego "Dream Team" wygrał aż 5:0. W rolę bohaterów sprzed lat – Di Stefano i samego Cruyffa – wcielił się wówczas Romario, który w kapitalnym stylu ustrzelił hat-trick. Bramki zdobyli także Ivan Iglesias i – obecny trener Blaugrany – Ronald Koeman. Ten trafił po strzale z rzutu wolnego.
Dzięki wygranej z Realem Barcelona potwierdziła swoją ligową supremację. Wygrała czwarty tytuł z rzędu, robiąc to po raz ostatni z Michaelem Laudrupem w składzie...
7 stycznia 1995 roku. Real Madryt 5:0 FC Barcelona
Rok później Duńczyk był już bowiem zawodnikiem Realu Madryt. Wielu twierdziło, że wybrał tę destynację, by zemścić się na Cruyffie, z którym było mu nie po drodze. Choć pomocnik temu zaprzeczył, to jeśli faktycznie chciał utrzeć nosa holenderskiemu szkoleniowcowi, to zrobił to w najlepszy możliwy sposób.
364 dni po wygranej 5:0 w barwach Barcelony, powtórzył ten rezultat grając już w białym stroju. W styczniu 1995 roku w rolę Romario wcielił się Ivan Zamorano, który – podobnie jak Brazylijczyk – zdobył trzy bramki. Luis Enrique i Jose Amavisca dorzucili dwie kolejne, ustalając wynik meczu.
Prowadzony przez Jorge Valdano Real, z Laudrupem w roli rozgrywającego, nie tylko ograł Barcelonę w El Clasico, ale i przełamał jej ligową hegemonię. W 1995 roku sięgnął po pierwszy od pięciu lat tytuł.
29 listopada 2010 roku. FC Barcelona 5:0 Real Madryt
Kibice obu zespołów na kolejną "manitę" (hiszp. rączka) w El Clasico musieli poczekać aż piętnaście lat. Ta przytrafiła się zresztą w najmniej oczekiwanym momencie. Ekipa Pepa Guardioli miała po raz pierwszy zmierzyć się z "Królewskimi" prowadzonymi przez Jose Mourinho. Starcie trenerskich gigantów zapowiadało zaciekłe i wyrównane starcie.
Tym bardziej, że Portugalczyk do meczu podchodził nad wyraz optymistycznie. Sądził, że z najlepszym w tamtym czasie europejskim zespołem będzie w stanie zagrać jak równy z równym. Skończyło się, delikatnie mówiąc, nie najlepiej.
Uniesiona w górę otwarta dłoń Gerarda Pique – "manita" – na zawsze zapisała się w historii futbolu. Dwa gole Davida Villi, a także trafienia Xaviego, Pedro i Jeffrena pokazały Mourinho, jak wiele dzieliło go od drużyny Guardioli. Portugalczyk, związany w przeszłości z Barceloną, na pierwsze ligowe zwycięstwo ze swoim byłym pracodawcą musiał poczekać dwa lata.
Od ostatniej "manity" minęła już niemal dekada. Nic nie zapowiada jednak tego, by w najbliższym czasie taki rezultat miał się powtórzyć. Oba zespoły przeżywają trudny okres, a żaden z nich nie jest tak dominującą siłą, jak bywało to w poprzednich latach.
Sobotnie starcie będzie ich 181. ligowym bojem. Do tej pory w rywalizacji skuteczniejszy był Real, który wygrywał 73 razy. Barcelona robiła to raz mniej. Obie ekipy w dotychczasowych meczach strzeliły po 288 goli.
Choć w ostatnim czasie zmagają się ze swoimi problemami, to nadchodzący mecz zapowiada się niezwykle ciekawie. Ma bowiem stempel jakości, którego nie mogą pozbawić go tak przyziemne sprawy. Nie ma przecież drugiego takiego spotkania, jak El Clasico.