Nie chcę atakować, ale zależy mi, aby nasza ukochana dyscyplina, czyli boks, przestała wreszcie szorować po dnie. Dlatego nadszedł czas zacząć mówić o pewnych sprawach głośno. Bo gorzej już być nie może – powiedział w rozmowie dla TVPSPORT.PL Damian Jonak (41–1–1, 21 KO), który w szczerym wywiadzie ujawnia kulisy współpracy z bokserskimi promotorami. Więcej o boksie w piątek w magazynie "Ring TVP Sport". Start o 21:35 w TVP Sport, TVPSPORT.PL i w naszej aplikacji mobilnej.
Mateusz Fudala, TVPSPORT.PL: – W kwietniu miną dwa lata od twojej ostatniej walki. Wciąż jesteś zawodowym pięściarzem?
Damian Jonak: – Jak najbardziej. Nie zawiesiłem rękawic na kołku. Zresztą, jak widzisz, ciągle jestem w treningu. Wiosną chcę wrócić do ringu, ale na razie nie chcę zbyt wiele mówić.
– Okres pandemii raczej nie ułatwia przygotowań do walki.
– Spokojnie, radzę sobie.
Okres pandemii to dla mnie przede wszystkim czas refleksji, zarówno nad sprawami bieżącymi, jak i przeszłością. Zacząłem głośno mówić o pewnych sprawach, dlatego też udzieliłem dużego wywiadu Hubertowi Kęsce, w którym opowiedziałem o mechanizmach rządzących naszą ukochaną dyscypliną. Boli mnie to, że MMA w ciągu dwóch dekad prześcignęła boks o kilka długości.
– Gdybyś miał wymienić główną przyczynę takiego stanu rzeczy?
– Brak uczciwości i mentalność ludzi ze środowiska. Mam na myśli nie tylko promotorów, ale także działaczy i samych zawodników.
Jestem z ostatniego rocznika, który boksował w lidze. Pamiętam doskonale, jak zawodnicy mieli etaty, czy to w wojsku, czy w policji, czy na kopalni. Tak naprawdę wtedy pięściarze, mimo że to był boks amatorski, byli większymi zawodowcami niż obecnie. Mieli wszystko podstawione pod nos, nie chodzili do pracy i mogli skupiać się wyłącznie na treningach. Nie było takiego dostępu do dóbr, jak współcześnie, dzięki czemu wypłata wystarczyła na dobre życie, a kasa z walk to był dodatek. Jak byłeś kadrowiczem, to były kolejne bonusy, a jak zdobyłeś medal na międzynarodowej imprezie, to byłeś królem.
– Dziś pięściarze zawodowi występują w telewizji, która wykłada pieniądze na boks. Mają możliwość przebicia się do szerszego grona odbiorców. Mają miejsce na promocję.
– Tylko niestety niewielu potrafi to wykorzystać. Teoretycznie jest tak, jak mówisz: jest telewizja, która pokazuje pięściarzy w fajnym czasie antenowym, ale problem jest taki, że aby zawodnik mógł odpowiednio to wykorzystać, to musi profesjonalnie podchodzić do swojej pracy. A jego pracą nie są wyłącznie treningi, ale też właśnie chociażby dbanie o promocję. Do tego jednak jest potrzebny zespół ludzi, który działa w różnych dziedzinach. Niestety, w dzisiejszym świecie, gdzie w cenie jest głównie popularność, a nie umiejętności sportowe, trudno się przebić.
W Polsce tak naprawdę nie ma dużych pieniędzy na organizację imprez. Prosty przykład: kiedyś Niemcy za organizację eventu otrzymywali od telewizji ponad milion euro, a w Polsce to było około 30 tysięcy euro. Telewizja, która daje miejsce w ramówce, życzyła sobie, by organizator znalazł sponsorów. Wiadomo, jak to z nimi jest – raz są, a raz ich nie ma. To samo z biletami – raz się sprzedają, innym razem jest gorzej. Ale tak naprawdę, jak bardzo się postarasz, to jesteś w stanie to wszystko spiąć i jeszcze na tym zarobić. Jak sprzedasz odpowiednią liczbę biletów, dostaniesz wsparcie z miasta i masz sponsora, to możesz uzbierać 500 tysięcy złotych na taką imprezę. Mówienie o "dokładkach" do gal to w wielu przypadkach bzdura. Choć są tacy, którzy dokładają.
– Wspomniałeś o wypłatach dla zawodników boksujących w lidze. Zawodnicy grupy Knockout Promotions dostają też coś na wzór stałej wypłaty, czyli stypendia.
– Gdy byłem w Knockoucie, słyszałem różne kwoty: niektórzy dostawali dwa tysiące złotych miesięcznie, inni osiem. Te pieniądze, biorąc pod uwagę koszty przygotowań, są małe, szczególnie porównując do tamtych czasów. Stypendia to złudny luksus dla zawodników. Pięściarz dostaje kasę, jest zadowolony i niczym więcej się nie przejmuje. To krótkowzroczne. Gdzie lata pracy na emeryturę? Gdzie ubezpieczenia? Gdzie odkładanie na przyszłość?
– Tym powinien zajmować się menedżer.
– W Polsce jest wielu ludzi ze zdolnościami menedżerskimi, jednak środowisko bokserskie jest na tyle specyficzne, że potrzeba wielu lat, by zrozumieć pewne mechanizmy. Od kolegów często słyszę: "Po co mi menedżer? Po co mam dzielić się kasą?". A menedżer jest bardzo potrzebny. Żeby założył działalność gospodarczą albo załatwił etat w firmie u sponsora na jakimś stanowisku, by mieć ciągłość lat pracy. Żeby zadbał o ubezpieczenie zawodnika od wypadku, a przede wszystkim, by zawodnik nie był oszukiwany na umowach na zagraniczne walki.
– Zawodnicy nie są ubezpieczani?
– Promotor ubezpiecza pięściarza na daną galę, w której ten bierze udział, ale tak naprawdę to są śmieszne kwoty. Natomiast jeśli chodzi o ubezpieczenie na życie, to każdy musi zadbać o to sam. Jeśli np. stanie ci się coś w trakcie treningu to jeśli nie jesteś ubezpieczony, nie dostajesz nic.
– Powiedziałeś, że zawodnicy są oszukiwani na umowach zagranicznych. Mocne słowa.
– Ale niestety prawdziwe. I mam na to dowody, dlatego jeśli ktoś będzie zarzucał mi kłamstwo, to zapraszam do dyskusji. Ale nie przy kawce w knajpie, tylko do publicznej debaty. Tak, by wszyscy zobaczyli, kto ma rację.
Andrzej Wasilewski w grupie Knockout Promotions zaczął, jak ja to nazywam, przedszkole. Ubierał pięściarzy w swoje mundurki, płacił im pieniądze, a później odbijał to sobie na innych rzeczach, np. na walkach zagranicznych. Zawodnicy nie są świadomi jak powinna wyglądać kwestia kontraktów na takie pojedynki. Z tego, co mówili mi koledzy, żaden z nich nie podpisywał kontraktu bezpośrednio z organizatorem, tylko z pośrednikiem, czyli panem Leonem Margulesem, wspólnikiem pana Wasilewskiego. Tak naprawdę, zawodnik do końca nie wie, za ile walczy. Czasem nawet nie było umowy na walki, tylko umówiona kwota od promotora. Często te kontrakty były podsuwane przed samymi walkami i to w języku angielskim. Zawodnik kieruje się ambicjami sportowymi. Cieszy się, że ma super walkę za granicą, że może się pokazać, a potem podpisuje kontrakt, którego nawet nie czyta, bo go nie rozumie. A te umowy są niekorzystne.
– Krzysztof Głowacki powiedział mi, że kontrakt na walkę z Marco Huckiem podpisywał po ważeniu. Przed pojedynkiem z Lawrencem Okolie, który w końcu nie doszedł do skutku, o umowę dopominał się przez media.
– 11 lat temu, gdy odszedłem pierwszy raz od Wasilewskiego, zacząłem mówić o tym, że to jest nie w porządku, to nie rozumiano mnie, ale z czasem wszystko potwierdziło się w stu procentach. Każdy zawodnik powinien transparentnie podpisywać kontrakty zagraniczne z organizatorem gali, a polski promotor powinien mieć z tego procent. Dla mnie to jest proste i oczywiste.
– Zauważasz wzrost świadomości wśród kolegów po fachu?
– Tak, ta świadomość wzrasta. Tylko to jest jak z boksem – możesz nauczyć się pewnych rzeczy, ale najważniejsze, byś zrozumiał, po co to robisz i kiedy to, czego się nauczyłeś, powinieneś wykorzystać. Zrozumienie czegoś a zrealizowanie, to dwie różne sprawy. Zawodnicy coraz bardziej starają się walczyć o swoje, ale nie do końca rozumieją schematy działań promotorów, dlatego myślę, że jeszcze trochę czasu minie, żeby to wszystko poukładać.
Jak w 2006 roku podpisywałem pierwszy zawodowy kontrakt, też bazowałem na sportowej ambicji. Pan Andrzej zagwarantował mi, że jeśli po roku się sprawdzę, to będziemy renegocjowali umowę. Oczywiście nie na piśmie, ale mam na to świadka. Mija rok – nic. Mijają dwa lata – cisza. Spotkaliśmy się w tej sprawie dopiero po 3,5 roku, ale tylko dlatego, że zmieniał spółkę na cypryjską i trzeba było odnowić umowy. Wtedy ścięliśmy się najbardziej, bo dostałem gorszą propozycję niż wyjściowa. Odszedłem.
Gdy pojawił się temat mojego powrotu do grupy, powiedziałem mu, że wrócę, ale na moich warunkach. Nie chciałem żadnego stypendium, tylko większych pieniędzy za walki. Zaznaczyłem też, że nie będę chodził w jego mundurku, bo ja z tych jego logotypów, które nam poprzyklejał, nic nie mam. Boks to sport indywidualny i powinniśmy być traktowani indywidualnie. Nie jesteśmy piłkarzami, by chodzić w tych samych mundurkach! Ewentualnie możemy dogadać się na zasadzie barteru: ja reklamuję twoich sponsorów na spodenkach, a ty dajesz mi jakąś dobrą ekspozycję podczas imprezy, np. w narożniku. Prosty temat. Tylko wtedy staje się jasne, że musisz pracować więcej i to miejsce zapełnić.
– Dobrze by było, żeby pięściarze zapełniali także trybuny.
– Ten temat jest modny od jakiegoś czasu i uważam, że to jest zupełnie normalne. Żeby twoja walka była na karcie telewizyjnej, to promotorowi musi to się ekonomicznie opłacać. Przecież nie da miejsca w karcie komuś, do kogo będzie dokładał. To proste.
Racja jest zawsze pośrodku. Miałem pretensje do promotorów o to, że jako zawodnik pracowałem na trzy etaty: rozmawiałem z włodarzami miast, ze sponsorami, załatwiałem firmy eventowe, które organizowały różne rzeczy. Tak naprawdę, gdybym miał swoich zawodników, to mógłbym robić takie imprezy sam, bez niczyjej pomocy.
Zawodnicy muszą zrozumieć, że aby dobrze przygotować się do walki to muszą mieć czystą głowę. A żeby profesjonalnie podchodzić do swojego zawodu, muszą zabezpieczyć kilka płaszczyzn: organizacyjną, ale też sportową, czyli muszą mieć trenera od boksu, od przygotowania fizycznego, dietetyka i psychologa. To cztery osoby. Doliczając menedżera, to pięć.
– Ile zawodnicy zarabiają na walkach?
– W przypadku zawodników, którzy nie występują w walkach wieczoru, to jak dostają od tysiąca do półtora tysiąca złotych za rundę, to jest super.
– Biorąc pod uwagę, że walczy się kilka razy w roku, to trudno z takich pieniędzy utrzymać pięć osób.
– Są różne rozwiązania, można przecież podpisać umowę barterową.
Chodzi o to, że my ciągle żyjemy tym amerykańskim snem. Że będzie duża walka i wtedy godziwie zarobimy, a jak już zostaniemy tymi mistrzami świata, to będziemy pływali w luksusach. A mistrzami zostaje 2% ludzi, którzy zawodowo uprawiają boks. Dlatego zawodnicy powinni zainteresować się tym, skąd biorą się pieniądze w ich branży. Jeśli komuś się to nie podoba, to niech idzie do pracy, a po robocie niech trenuje. W innych krajach, gdzie boks jest na wysokim poziomie, tylko najlepsi nie pracują. W Polsce problemem jest to, że jest kij, a nie ma marchewki. Marchewką jest duża walka zagraniczna, tzw. złoty strzał. A te strzały nie są wcale złote i trzeba to powiedzieć otwarcie.
– Nie są dla zawodnika czy dla promotora?
– Dla promotora zdecydowanie tak, dla zawodnika na pewno nie.
Trzeba też rozróżnić jedną rzecz – promotor jest od tego, żeby zorganizować imprezę i promować zawodnika w mediach. Od sponsorów i dbałości o zaplecze finansowe zawodnika jest menedżer. U nas jest pomieszanie z poplątaniem, dlatego potem zawodnik jest okradany przy walkach zagranicznych, bo promotor myśli sobie tak: "Skoro mu tyle pomogłem i zorganizowałem, to muszę to sobie jakoś odbić". My, jako pięściarze, tracimy masę zdrowia i czasu na przygotowanie się do walki. W ringu narażamy zdrowie i wydaje mi się, że powinniśmy być szanowani. Szacunek do drugiego człowieka polega na tym, że się go, za przeproszeniem, nie robi w ch***.
– Myślisz, że na rynku brytyjskim czy amerykańskim tego szacunku do zawodników jest więcej?
– Nie, ale taka jest specyfika boksu. Promotorzy traktują zawodników jak głupków i wykorzystują ich naiwność i ambicje sportowe. Nie boję się tego powiedzieć publicznie. Ale to jest wina także zawodników.
Jeśli chodzi o rynek amerykański, to poznałem go dobrze. Widziałem kontrakty od największych promotorów i naprawdę dużo się tego nastudiowałem. Poznałem to od kulis i tak naprawdę wolałbym pewnych rzeczy nie wiedzieć.
– Nie myślałeś o tym, by zostać menedżerem zawodników?
– Chciałbym się tym zająć. Zresztą już od jakiegoś czasu dzwonią do mnie zawodnicy, zarówno ci mniejsi, jak i z polskiego topu. Tylko w wielu przypadkach szukają pomocy dopiero wtedy, gdy jest już prze***ane, a szkoda, bo wielu rzeczom można zapobiec. Doradzam im za darmo, bo chciałbym, żeby ta moja ukochana dyscyplina wreszcie była na zdrowych zasadach. Jeśli miałbym się tym zająć na poważnie, to za pieniądze, bo przecież też muszę za coś utrzymać rodzinę.
Do Polski wszedł nowy gracz – Queensberry, z którym rozpocząłem współpracę. Nie mówię, że to będzie nie wiadomo jakie "wow", bo to zweryfikuje przyszłość, ale widzę, że te kontrakty z zawodnikami są podpisane transparentnie, bez żadnych mijanek. Jeśli któryś załapie się do rankingów, to jest duża szansa, że dostanie dużą walkę, za duże pieniądze. Z całym szacunkiem dla polskich promotorów, ale jeśli za zawodnikiem stoi marka Franka Warrena, to pułap finansowy, od którego zaczynają się rozmowy, jest zupełnie inny.
Swego czasu chciałem zrobić coś podobnego z grupą Top Rank i otworzyć ich filię w Polsce. Okno na świat dla polskich pięściarzy, furtka do wielkich walk. Mówiłem im, że mam możliwość załatwienia hali za darmo, zapełnienia jej kibicami, dofinansowania imprez z różnych źródeł. Niestety, temat się rozmył w momencie, gdy pan Andrzej przekonywał drugą stronę, że w 2014 roku wciąż byłem jego zawodnikiem. To była nieprawda i po czasie sąd przyznał mi rację. Mam na to dowody.
– A propos Queensberry. W środowisku pojawiły się głosy, że brytyjska grupa stworzyła filię w Polsce, by nabijać rekordy zawodnikom, a potem wysyłać ich na Wyspy na pożarcie dla miejscowych pięściarzy.
– A co robi w Polsce Wasilewski? Żałuję, że ludzi z Queensberry nie spotkałem dziesięć lat temu. Mogli mi nabijać rekord, a potem mógłbym pojechać się bić nawet z panem Kliczką, bo dla mnie dostać w łeb od wielkiego mistrza za duże pieniądze to czysta przyjemność. Jak człowiek dostaje ciężki nokaut, to nie jest nic strasznego. Po prostu gaśnie ci światło, leżysz i jest po walce. Jedyne co boli, to ciosy na wątrobę albo w splot słoneczny. Ale promotorzy tego nie rozumieją, bo się nigdy nie walczyli. Jak się bijesz od 15 lat, to co to za różnica, od kogo zbierzesz na głowę? Jeśli od mistrza, to przynajmniej godziwie zarobisz. Zaznaczyć jednak trzeba, że każdy, kto kocha walczyć, zostawi w ringu całe serce i nie będzie traktował takiej szansy wyłącznie jako wyjazd po wypłatę.
– Jakiej reakcji Andrzeja Wasilewskiego spodziewasz się po tym wywiadzie
– Chciałbym, żeby usiadł ze mną do debaty publicznej, byśmy wszystko po kolei wyjaśnili. Np. przed kamerami TVP Sport. Świadomie nazywam go "Pinokiem polskiego boksu", choć uważam, że przy swoich kontaktach w federacjach i politycznym podejściu, mógłby być wzorem sportowym i biznesowym dla innych promotorów. Nie rozumiem, dlaczego on, jako niezależny finansowo i spełniony w biznesie człowiek, hobbystycznie kręci zawodników na kasę. Rozumiem, że płaci stypendia i daje możliwości, tylko po co spisuje z zawodnikami jednostronne i długowieczne kontrakty, skoro potem nawet ich nie respektuje? Dla mnie to niewolnictwo XXI wieku. I nie mówię tego wyłącznie na bazie oceny zachowania w stosunku do mnie, ale też do innych zawodników czy sztabu szkoleniowego.
– Masz na myśli trenera Fiodora Łapina?
– Chociażby. To wyjątkowo paskudne, jak z nim postępują po tylu latach pracy. Trener Łapin zawsze był oddany i lojalny w stosunku do zawodników. Starał się ich wychować na wojowników w ringu, ale i dobrych ludzi poza nim. Miał pełne zaufanie do swojego pracodawcy np. w kwestii konsultacji przeciwników czy możliwości budżetowych imprez, w których uczestniczył. Z czasem to wszystko stało się fikcją, trener zaczął to wszystko zauważać i w końcu nie wytrzymał. Weźmy choćby kwestię kontraktów zagranicznych. Na całym świecie narożnik, czyli trzy osoby, dostają 10 proc. z gaży zawodnika za walkę. Dlatego, jeśli zawodnik był oszukiwany, to trener i sztab szkoleniowy również. Czasem miałem wrażenie, że trener Łapin przymykał na to oko dla dobra zawodników, żeby nie robić zamieszania przed walkami. Może też liczył, że to kiedyś się zmieni?
Ogólnie uważam, że trenerzy w Polsce powinni być niezależną firmą i trenować zawodników z różnych grup promotorskich. Tak jest w wielu krajach. Ale w KP przyjęto model niemiecki, taki jak był np. w grupie Universum, że jest jeden sztab na całą grupę ludzi.
– Nie mogę o to nie zapytać – co sądzisz o "aferze plakatowej"?
– To dla mnie piaskownica, co poniektórym przydałyby się grabki… Te plakaty należą do trenera. Kolekcjonował je przez lata, a ponieważ dbał o to, by w gymie był dobry klimat, to je tam zawiesił. Jeśli ktoś zmienia miejsce pracy, to proste jest to, że zabiera też swoje rzeczy. Mówienie przez "Pinokia" o zasadach i honorze w stosunku do trenera, którego się wielokrotnie oszukiwało, jest dla mnie słabe. Trener zawsze był oddany grupie Knockout i potwierdzi to na pewno większość zawodników.
– Czego życzysz środowisku pięściarskiemu w 2021 roku?
– Szacunku i wzajemnej solidarności, abyśmy wspólnie próbowali coś zbudować, zamiast skupiać się na zakulisowych aferkach. Gdybyśmy wszyscy się wzajemnie szanowali, to nasza dyscyplina może w końcu przestałaby szorować po dnie…