Jest takie miejsce, gdzie najbardziej znanymi piłkarzami reprezentacji byli... bramkarz w wełnianej czapce z pomponem oraz premier-golkiper. Niebawem w ich kadrze może zagrać Polak. Na dachach rośnie trawa, owce wbiegają na ulice, policja kieruje ruchem pod sklepami monopolowymi, a kibice, niezależnie od wyniku meczu, świętują wraz z przyjezdnymi fanami. Oto Wyspy Owcze, kraina spokoju i miłości do futbolu.
By znaleźć Wyspy Owcze na mapie, trzeba się wysilić. Zwłaszcza nie mając wiedzy, gdzie archipelag składający się z osiemnastu głównych wysp może się znajdować. "Okolice Nowej Zelandii", powie pierwsza z pytanych przeze mnie osób. "Nie mam pojęcia", stwierdzi druga. Piłkarscy kibice i orły z geografii wiedzą, że to część Europy. Część, która jest zdecydowanie najrzadziej odwiedzana. A niesłusznie. I to nie tylko przez zniewalającą naturę, która zachwyca na każdym kroku.
Nieznane wielu osobom wyspy znajdują się na północnym Atlantyku, mniej więcej w jednej trzeciej drogi ze Szkocji na Islandię. Należą do Danii, ale mają dużą wolność. Jednym z przejawów niepodległości Farojów jest piłkarska reprezentacja liczącego 52 tysiące mieszkańców terytorium. Reprezentacja, w której wciąż grają amatorzy, a wcale nie będąca ekipą chłopców do bicia. Reprezentacja, która jest powodem do dumy i zwolenników unii z Danią i opowiadających się za niepodległością. W końcu reprezentacja, która nawet po porażkach jest uwielbiana przez fantastycznych i fanatycznych kibiców, na co dzień znacznie spokojniejszych, aniżeli przez dziewięćdziesiąt minut na trybunach. Chyba, że mamy wielkanocny poniedziałek.
"Śnią mi się Wyspy Owcze, jestem w snach tam solidnym ligowcem" – rapuje Kamil Pivot w utworze "Sny o Intertoto". To zdecydowanie niejedyny polski wątek o skrawku ziemi o powierzchni równej Londynowi, podzielonemu na kilkadziesiąt wysp, z których siedemnaście jest zamieszkałych. Niektóre, jak Koltur czy Stora Dimun, przez jedną, góra dwie rodziny. Na nich nie osiedli się nikt poza Farerami, którzy przez wieki przywykli do skrajnie czasem trudnych warunków życia. Na innych wyspach polski język słychać na budowach, w barach i jedynym kościele katolickim. Biało-czerwona diaspora liczy około stu osób.
Polska kolonia: z ojca na syna
Zapotrzebowanie na Polaków jest i w budownictwie, i w przetwórstwie ryb, i w futbolu. Piłkarski boom zapoczątkował Piotr Krakowski, który w 1989 roku został grającym trenerem B71 Sandoy. W ciągu dwóch lat zespół z malutkiej wyspy zdobył mistrzostwo, jedyny raz zagrał w pucharach i... spadł. Krakowski, wraz z zaciężną armią piłkarzy wcześniej grających w niższych polskich ligach, ponownie wprowadził B71 do tamtejszej ekstraklasy. Polacy stali się mile widziani. I tak jest do dziś. W latach dziewięćdziesiątych na archipelag trafili Tomasz Przybylski i Robert Cieślewicz. Gracze IF Fuglafjordur wybrali się na podbój Betrideildin z synami. Ciekawe, czy spodziewali się, że po latach potomkowie zostaną futbolowymi gwiazdami Farojów, a o ich względy będzie zabiegała reprezentacja...
Tak właśnie się stało. Łukasz Cieślewicz to najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii farerskiej ekstraklasy. Przyjechał tu... na jeden sezon. I wsiąknął. – Trafiłem do B36 Torshavn i od razu zdobyliśmy tam mistrza kraju. Do pozostania na Wyspach Owczych skusiły mnie puchary i ciągłe bicie się o mistrzostwo. Stwierdziłem, że wolę grać o takie cele, niż tułać się po drugich i trzecich ligach. Miałem oferty, byłem na testach w polskich klubach. Zawsze po konsultacjach z rodziną dochodziliśmy do wniosku, że lepiej zostać na wyspach i mieć spokojne życie – przyznaje. Mieszka tam już dekadę. Niedawno kupił dom. Jeszcze bez trawy na dachu.
Cieślewicz karierę zakończył w ubiegłym roku, ale – zgodnie z zapowiedziami – na wyspach został. Teraz trenuje żeńską sekcję HB Torshavn. Ma co przekazywać, bo farerski futbol poznał jak mało kto. Widział wszystko. Piłkarzy z Youtube’a, którzy po kilku treningach przestawali udawać, że umieją grać w piłkę. Zawodowców, którzy po dwóch tygodniach rezygnowali z kontraktów przytłoczeni pustką i tym, że po treningach prostu nie ma co robić. Nie to zaskakiwało go najbardziej. Prym wiodła pogoda. Zwłaszcza wiatr. – Zdarzały mi się takie mecze, gdzie w pierwszej połowie nie szło wyjść z własnego pola karnego. Bramkarz wykopywał piłkę, a ta wracała na rzut rożny. W drugiej połowie cały czas było się w szesnastce przeciwnika, który miał te same problemy. Były to specyficzne mecze – śmieje się pomocnik. Teraz już tak często się to nie zdarza, bo federacja wprowadziła przepisy, że mecze w takich warunkach mogą być przekładane – dodaje. Dawniej nikomu nie robiło to różnicy. Termin był rzeczą świętą. A boiska, choć niekiedy zaśnieżone i w maju, były świadkami meczów, w których walczyło się o przetrwanie.
Polak o przetrwanie w lidze nie musiał się bać. Chciał go każdy zespół, a także reprezentacja. Kto by nie chciał w kadrze dwukrotnego piłkarza roku na Farojach? Ano, Dania. To nie farerskie władze są odpowiedzialne za wręczanie paszportu zagranicznym mieszkańcom Wysp Owczych. Gdyby zależne było to od nich, Cieślewicz grałby w koszulce z... reflektorami stadionu Torsvollur na piersi. To one są bowiem w logo federacji. – Staraliśmy się o paszport razem z bratem. On też tu grał w piłkę, też się wychowywał. Dostaliśmy list z odmową, bez wyjaśnienia. Parę lat później mogliśmy się starać znowu. Jako piłkarz nie byłem już wtedy tak młody, więc została mi liga – wyjaśnia. W niej dalej brylował, aż do kontuzji pleców.
Teraz wciąż ma do czynienia z Farerami, ale już w nowej roli. – To bardzo spokojny naród. Żyją praktycznie bez nerwów. To przechodzi na nas. Też mamy spokojne życie, jeżeli czegoś potrzebujemy, możemy podejść do sąsiada, w czym umie to pomoże. W Polsce wszyscy cały czas muszą być w pełnym gazie, tu można pozwolić sobie na to, by faktycznie odpocząć – twierdzi piłkarz. – Gdyby przyjechał tu ktoś z Ekstraklasy, nauczyłby się spokoju. I życia wśród owiec – uśmiecha się. To jednak nie jest takie proste. Kudłate czworonogi mają bowiem... pierwszeństwo na drodze.
Polak w owczej kadrze? "Czekam i marzę"
Pierwszeństwo polskiej reprezentacji dał Michał Przybylski. Wielką niespodzianką, także i dla samego pomocnika, było powołanie do kadry U20. Zagrał w niej raz i trafił do Widzewa Łódź. W nim farersko-polska szkoła piłki zderzyła się z menadżerskimi konszachtami i... metodami Franciszka Smudy. – Myślę, że trener Smuda zatrudnienia na Wyspach Owczych by nie znalazł. Jego treningi i podejście do zawodników nie mogłoby zadziałać na tutejszych piłkarzy – śmieje się 24-latek. Po pół roku Przybylski wrócił na wyspy. Raz jeszcze spróbował sił na testach w Wiśle Płock. Wypadł dobrze i otrzymał propozycję kontraktu. Taką, że nie starczałoby mu od pierwszego do pierwszego. Na Farojach gra już dla piątego klubu. Dwa lata temu zamienił B36 Torshavn na lokalnego rywala, HB Torshavn, by po roku znów wrócić do B36. Przynajmniej nie musiał zmieniać stadionu. Oba kluby grają na tym samym obiekcie. I każdy z nich ma swoją trybunę.
– Wiadomo, po tym przeskakiwaniu z klubu do klubu pojawiły się jakieś bardziej cięte komentarze w mediach społecznościowych, ale tu większość ludzi to rozumie. Kibice podchodzą tu do takich spraw na luzie. Zmieniam zespoły na coraz lepsze, ale tego mistrzostwa wciąż nie mam. Gram kolejny rok z rzędu w europejskich pucharach, jestem w czołówce, ale wciąż czekam na tytuł – wyjaśnia pomocnik. W tym roku w pucharach jego B36 dotarło do trzeciej rundy eliminacji Ligi Konferencji. W niej przegrało z chorwacką Rijeką.
Polak przekonuje jednak, że prędzej czy później farerski futbol trafi na salony. – Piłka nożna na Wyspach Owczych to wciąż bardziej hobby. Więcej zawodników pracuje na co dzień, to jeszcze nie jest profesjonalne granie, ale do tego dążymy. Już przecież mamy pierwszy klub w pucharach – zauważa. To KI Klaksvik, które trafiło do fazy grupowej Ligi Konferencji, wcześniej w kwalifikacjach Ligi Mistrzów odprawiając między innymi Ferencvaros i Hacken. W Klaksvik Przybylski jeszcze nie grał. Ciekawe czy trafi szybciej tam, czy do reprezentacji. Reprezentacji, która już kilkukrotnie sondowała możliwość powołania Polaka. – Złożyłem papiery o duńskie obywatelstwo, więc teraz mogę tylko czekać. Gdyby decydowano na Wyspach Owczych, to na pewno ten paszport bym dostał. Wszyscy mnie tu znają, chodziłem tu do szkoły, mówię po farersku. Czekam na obywatelstwo i powołanie. Czy je dostanę, zobaczymy. Na pewno bardzo bym tego chciał – mówi otwarcie.
Przez ponad dwadzieścia lat życia na archipelagu nie przywykł tylko do kilku rzeczy. – Wciąż nie zdołałem przyzwyczaić się do pogody. To czego najbardziej mi wciąż brakuje, to atrakcji dla młodych. Jest jedna kręgielnia, jedno kino. Często wychodzi się w te same miejsca, bo nie ma tu wyboru. Mógłbym wyżyć z samej piłki, ale pracuję jako przedstawiciel handlowy, bo po prostu czasem... brakuje tu atrakcji – śmieje się Przybylski junior. A senior czeka, aż syn zagra dla Wysp Owczych. Miejsca, z którym bardzo się zżył i które po latach umie już zrozumieć. Z drobnymi wyjątkami.
– Wiesz co mnie najbardziej zaskakuje w Farerach? – zagaja. – To, że mają tylko kilka sklepów z alkoholem, a zapotrzebowanie jest tak duże, że pod monopolowymi policja musi kierować ruchem. Dzieje się tak przed świętami, zwłaszcza wielkanocnymi. Na Owczych pracownicy mają wolne już od czwartku. Sklepy też są zamknięte, aż do wtorku, trzeba więc zrobić zapasy. Imprezuje się jednak... w wielkanocny poniedziałek. – Polacy by tyle nie wytrzymali. Z drugiej strony, gdy Farerzy we wtorek przychodzili do pracy dopiero w godzinach obiadu, my byliśmy gotowi do działania od rana – śmieje się były piłkarz, obecnie pracujący w jednej ze stoczni. – Nikt nie ma pretensji za spóźnienia? – dopytuję. – Jeśli ktoś się spóźni to na kolejny dzień powinien postarać się, żeby się nie spóźnić. Jeśli znów to zrobi, i tak się nic nie stanie – wtrąca się jego syn.
Dziwactwa Farerów dostrzegane są także przez turystów, którzy w Torshavn zawitają na krócej. Od poniedziałku do czwartku ludzi w mieście można policzyć na palcach jednej ręki. W piątek i sobotę wygląda to tak, jakby stolica była jedyną osadą w kraju. Portowe knajpy zapełniają się do granic możliwości. Jeśli w którejś nie ma karaoke, pewne jest jedno: będzie tam transmitowany mecz. Gdyby ktoś zastanawiał się, co sprawiło, że w kraju, w którym 210 dni w roku pada deszcz, a 365 dni wieje, zamiast skupiać się na uprawianiu sportów halowych, wszyscy grają w piłkę nożną, śpieszymy z odpowiedzią. By ją poznać, trzeba cofnąć się w czasie o 33 lata.
Mecz, który zmienił Wyspy Owcze
Polska od zawsze szczyciła się zwycięskim remisem na Wembley. Przez lata piłkarskiej posuchy 17 października 1973 roku wspominany był – i wciąż jest – z wielkim rozrzewnieniem. Przeżywanie historii przez biało-czerwonych kibiców jest jednak niczym w porównaniu z tym, jak swój największy sukces rozpamiętują Farerzy. Był 12 września 1990 roku. Wyspy Owcze, będące członkiem FIFA i UEFA od 1988 roku, po raz pierwszy miały okazję sprawdzić się w eliminacjach do mistrzostw Europy. Za sobą mieli tylko cztery oficjalne spotkania – z których dość niespodziewanie wygrali jedno, z Kanadą (1:0). W grupie z Danią, Austrią, Jugosławią i Irlandią Północną szans kopciuszkowi nie dawał nikt. Tym bardziej, że nie mógł on rozgrywać meczów u siebie. – Wtedy jeszcze nie można było grać na sztucznej nawierzchni, a na wyspach nie mieliśmy trawiastych boisk. Było logicznym, że chcieliśmy grać w Danii, ze względu na łączące nas więzi. Mieliśmy ją jednak w jednej grupie, więc potrzebowaliśmy bardziej neutralnego boiska – wspomina Jens Martin Knudsen, bramkarz reprezentacji Wysp Owczych w latach 1988-2006, pamiętający jej początki i największy sukces. Sukces, do którego walnie się przyczynił.
Wybór padł na Landskronę, a więc stadion położony w Szwecji, po drugiej stronie cieśniny Sund. Z Kopenhagi, a więc miejsca, gdzie mieszka największa diaspora Farerów, jak również portu lotniczego, który przyjmuje najwięcej lotów z wyspy Vagar, nie było daleko. Dlatego też w dzień historycznego debiutu na trybunach zasiadło około 2800 fanów z biało-czerwono-niebieskimi flagami. Rywalem był nie byle kto, bo Austria, z Tonim Polsterem i Andreasem Herzogiem na czele. Knudsen miał się czego obawiać. I to podwójnie. Na Wyspach Owczych słynął z bronienia w wełnianej czapce z pomponem. Korzystał z niej, by... nie podpaść mamie.
– Gdy miałem 13-14 lat doznałem kontuzji głowy, bo ktoś kopnął mnie na treningu. Pamiętam, że przez czternaście dni byłem na oddziale intensywnej terapii. W tamtym czasie w moim klubie, NSI Runavik był tylko jeden bramkarz w moim wieku. Byłem nim ja. Musiałem grać tak szybko jak było to możliwe, a mama nie chciała, żebym wracał do piłki – opowiada Jens Martin. – By ją udobruchać, założyłem na głowę czapkę, którą kiedyś mi uszyła. Tak już zostało. Wtedy mniej się o mnie obawiała. Pamiętam jednak, że gdy jechaliśmy autokarem na mecz z Austrią miałem duże obawy. Wszyscy zakładali, że przegramy pięcioma czy dziesięcioma golami. Zastanawiałem się, czy powinienem założyć czapkę i tym razem. Mogłem przecież zostać największym klaunem w Europie, przegrywając w czymś takim 0:10 – uśmiecha się. Czapkę założył. I przeszedł do historii.
Tak się bowiem złożyło, że Austriakom nic a nic nie chciało wpaść. Raz po raz ostrzeliwali bramkę Knudsena, a 23-letni wówczas bramkarz, na co dzień dorabiający jako operator wózka widłowego, to odbijał, to łapał futbolówkę. A nawet jeśli niebezpiecznie ją "wypluwał", w sukurs przychodzili mu koledzy, którzy wybijali piłkę sprzed bramki. Najbardziej pod polem karnym dzielnego Farera zakotłowało się po godzinie gry. Z niezbyt udolnego piąstkowania piłki przez amatora mógł i powinien był skorzystać Kurt Russ, który jednak nie trafił do opuszczonej bramki. Realizator pokazywał jeszcze powtórki, gdy bardziej znany z gry w szachy, niż gry w piłkę nożną Torkil Nielsen odebrał piłkę Robertowi Peclowi i pognał na bramkę Austriaków. To był szach i mat.
"Torkil wygrywa pojedynek. Torkil, co on robi?! Idzie sam na bramkę, strzela i... o Boże, gol! Torkil Nielsen strzela bramkę! Jeden do zera dla Wysp Owczych. Jeden do zera dla Wysp Owczych. Torkil Nielsen z Sandavagur! Ojojojojoj! Wyspy Owcze prowadzą. Torkil Nielsen na jeden zero. Radość piłkarzy nie ma końca. Naprawdę, naprawdę nieprawdopodobne" – krzyczał, a w zasadzie piszczał wniebogłosy komentujący to spotkanie Arni Gregersen. "Tor, nein" z niemalże stoickim spokojem gola skomentował austriacki sprawozdawca, Michael Kuhn. Kwadrans później dodał: "Jeżeli włączyli państwo telewizor, niech państwo nie myślą, że zwariowałem. Muszę powiedzieć, że gramy z Wyspami Owczymi i jest 1:0 dla rywali".
Tak, jak kibice Widzewa mieli Turka, który miał skończyć mecz, tak wszyscy Farerzy czekali na ostatni gwizdek Norwega, Kjella Nordby’ego. Gdy wybrzmiał, mogli rozpocząć świętowanie. Landskrona nie poszła szybko spać. Noc była wyjątkowo krótka i w Torshavn. Gdy jednak następnego dnia bohaterzy wylądowali w Vagar, na wyspę, na której znajdowało się lotnisko, promem przeprawiła się rekordowa liczba pasażerów. Wszyscy chcieli powitać nowe gwiazdy, które... musiały wracać do pracy. – To były jeszcze czasy sprzed ery telefonów komórkowych. Nie wiedzieliśmy, jakie zainteresowanie wywołaliśmy. Gdy przybyliśmy na lotnisko, wszędzie byli ludzie. Wszystkie szkoły wzięły wolne, ludzie z różnych wysp też tam byli. To było szaleństwo – wspomina Knudsen. Po dziś dzień wspominana jest zaś jego słynna czapka. Egzemplarz z meczu z Austrią przechowywany jest w muzeum FIFA w Zurychu. – Moja gablota znajduje się pomiędzy pamiątkami Pele i Beckenbauera. To całkiem dobre towarzystwo. Okazuje się, że nie trzeba było zrobić tak wiele jak oni, żeby zostać sławnym – mruga okiem golkiper, dziś będący właścicielem fabryki obrabiającej dorsze, których zimne wody Atlantyku zapewniają z nawiązką.
– To po tym meczu absolutnie zwariowaliśmy na punkcie futbolu – przekonuje Jens Martin. I ma rację. Najlepiej niech odda to ten fakt. O Landskronie wie mało kto na świecie. A na Wyspach Owczych wszyscy. – W stolicy przed każdym meczem kibice reprezentacji zbierają się w... pubie Landskrona. Jego logo to moja czapka. Na trzydziestą rocznicę, lokalny browar, Foroya Bjor, wypuścił specjalne piwa. Do kapsli miały przywiązane białe wełniane czapeczki – śmieje się Knudsen. – Po tylu latach pamiętasz całe dziewięćdziesiąt minut? – pytam. – Gdybym nie pamiętał, i tak byłoby mi to przypominane. Co roku 12 września mecz ten transmitowany jest w telewizji – mówi sąsiad Pele i Beckenbauera z muzeum FIFA. Wspomnienia wyraźnie go cieszą. Kawowa przerwa dobiega jednak końca. Pora doglądać pracowników przetwórni i budowlańców, którzy stawiają fundamenty pod kolejną halę produkcyjną. Farerscy rybacy łowią dorsza równie dobrze, co Knudsen piłki w meczu z Austrią. Trzeba więc to wykorzystać.
Z bramki do gabinetu premiera
Bohater w wełnianej czapce rozpoznawalny jest znacznie bardziej, aniżeli strzelec gola. Co ciekawe, drugim najbardziej znanym piłkarzem będącym w kadrze na mecz z Austrią jest... rezerwowy golkiper. Kaj Leo Holm Johannesen był legendą HB Torshavn, w kadrze zagrał jednak tylko cztery razy. Znacznie bardziej przebił się jednak w polityce. W latach 2008-2015 był premierem Wysp Owczych, zaś od 2019 roku jest ministrem zdrowia na archipelagu. Co ciekawe, jego konkurent do gry w reprezentacji poglądy ma również konkurencyjne. Premier był liderem Sambandsflokkurin, Partii Unii, optującej za pozostaniem w duńskiej koronie, zaś Knudsen jest zagorzałym zwolennikiem niepodległości Farojów. Obaj i tak się przyjaźnią. I zarówno do firmy jednego, jak i do gabinetu drugiego można wejść z gwarancją, że zostanie się przyjaźnie powitanym.
– Zwolenników niepodległości zwykle jest znacznie więcej, gdy wszystko idzie zgodnie z planem. Gdy pojawiają się kryzysy, z powrotem chcą być częścią Danii – ze stoickim spokojem wyjaśnia Johannesen. Sam nie widzi powodów, by zmieniać panujący na Wyspach Owczych ustrój. – Jesteśmy jak młodszy brat, którym opiekuje się ten starszy. Prowadzimy wspólną politykę zagraniczną i obronną. Od 1948 roku i wprowadzenia Zasady Samostanowienia sami możemy decydować o swoim losie. Tak naprawdę jesteśmy nowoczesną demokracją i czujemy się znacznie wolniejsi niż inne państwa, które wszystko konsultować muszą w Brukseli – dodaje. Choć Dania należy do Unii Europejskiej, to jej terytorium zamorskie już nie. Poszło między innymi o... politykę rybną. Unijne układy byłyby na tyle niekorzystne dla Farerów, że ci nie zdecydowali się na oficjalne dołączenie do struktury. Nic dziwnego, ryby i owoce morza to około 95 procent eksportu z tego terytorium. A baranina? Nic z tego! Baraninę trzeba tu też importować między innymi z Nowej Zelandii. Taki jest tu na nią popyt.
Coraz większy popyt widoczny jest także w sektorze turystycznym. Przed laty na Wyspy Owcze trafiali bardzo nieliczni turyści. Teraz rocznie przybywa ich ponad dwa razy więcej niż jest mieszkańców. Poza oszałamiającą naturą decyduje o tym również farerska gościnność i styl życia. – Wszyscy nasi zagraniczni goście uważają, że jesteśmy wyluzowani. Jesteśmy całkiem nieformalni, nie mamy zadartych nosów, zupełnie nie. Nasi goście jeszcze kilka miesięcy po pobycie mówią, że udziela im się nasza mentalność. Że nadal są zrelaksowani, że nasze spokojne tempo życia ich pochłania, że zaczynają żyć przekonaniem o tym, iż wszyscy są sobie równi – przyznaje były premier. – Niezależnie czy jesteś premierem, piłkarzem reprezentacji czy Messim, wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie. Tak dzieje się tylko na małych, odosobnionych wyspach – podkreśla. I wie co mówi, bo sam wywodzi się z jednego z najbardziej niedostępnych skrawków farerskiego lądu.
Jego rodzice pochodzą z Mykines, wyspy zamieszkiwanej przez kilka rodzin i... dziesiątki tysięcy ptaków. Statek dopływa na nią tylko od 1 kwietnia do 31 sierpnia. Potem idzie się z niej wydostać tylko za pomocą helikoptera, który kursuje dwa-trzy razy w tygodniu. – Znam mentalność ludzi z najmniej zamieszkałych wysp, znam mentalność, jak to nazywamy, "pijących caffe latte" w Torshavn. To pomaga w zrozumieniu Wysp Owczych – mówi z dumą Johannesen. – Co więc sprawia, że jesteście tak zakręceni na punkcie piłki nożnej? – pytanie samo ciśnie się na usta.
– Od zawsze byliśmy skorzy do rywalizacji. Przed laty każdy wypływający na morze walczył z kolegami. Kto złowił najwięcej ryb, zarabiał najlepiej. W sporcie każda z wysp miała ambicje, by być tą najlepszą. Teraz, gdy i komunikacyjnie, i internetowo jesteśmy jednością, czynnik rywalizacji pozostał, ale w barwach narodowych. Piłką interesowaliśmy się od zawsze, a jeszcze bardziej pokochaliśmy ją po meczu z Austrią – wyjaśnia aktywny do niedawna zawodnik. Johannesen wciąż bowiem bronił barw HB Torshavn jeszcze jako premier, jak również po zakończeniu kadencji. Ostatni mecz rozegrał w wieku 54 lat. Taryfy ulgowej nie miał. – Wszyscy jesteśmy tu równi, wszyscy jesteśmy tu kumplami – podkreśla raz jeszcze na odchodne. Teraz już nie gra, bo jest po operacji pleców. Ale śledzi poczynania rodaków. I w przypadku sukcesów podskoczy z radości, nawet jeśli znów zabolą go plecy.
17 minut chwały
Z radości na Wyspach Owczych skakali też 24 kwietnia 2010 roku. Była sobota, więc w barach w Torshavn piwo wylewało się z kufli. Maniakalnie oglądający Premier League Farerzy na ekranach telewizorów zobaczyli rodaka. Młody blondyn z rozwianą grzywą, Gunnar Nielsen wszedł na boisko w meczu Arsenal – Manchester City. Zmienił Shaya Givena i w ciągu siedemnastu minut nie stracił gola. Tak, Wyspy Owcze bramkarzami stoją. Nielsen również stał – i nadal stoi – między słupkami, choć obecnie jest bez klubu. Dla The Citizens też więcej nie zagrał. Tytułu pierwszego Farera w ukochanej przez nich lidze nie zabierze mu nikt.
– Pamiętam, że tuż po meczu na moją komórkę co chwilę przychodziły wiadomości i połączenia. Było tego tyle, że telefon aż się zepsuł. Tak dużo osób chciało mi pogratulować. Rozmawiałem z przyjaciółmi, znajomi wysyłali mi nagrania, na których oglądali ten mecz. To był wielki dzień nie tylko dla mnie, ale dla całego narodu – opowiada Nielsen. Rodacy woleliby jednak, by debiut przypadł w innej koszulce. – Z Manchesterem City problem był tu taki, że większość Farerów to kibice Manchesteru United. Myślę, że wspierali mnie podczas okresu, w którym byłem w City, ale nie zmieniło to ich podejścia do tego klubu. Tu absolutna większość jest za Czerwonymi Diabłami – przyznaje rozbawiony. Ten jeden raz i uwielbiany klub zszedł na dalszy plan.
– Gdy wchodzę na boisko, na trybunach widzę dużo ludzi, których już wcześniej spotkałem czy przyjaciół. Oczywiście jest to trochę bardziej wyjątkowe. Wiadomo, grasz dla całego państwa, ale grasz też dla bliskich znajomych i ludzi, których znasz nawet z widzenia. Pod względem piłkarskim jesteśmy małym narodem i naszą siłą jest więź i wspólnota – przyznaje. Wspólnotę fanów dostrzec można pod stadionem narodowym Torsvollur. Może on pomieścić około 5500 widzów, czyli... ponad dziesięć procent wszystkich mieszkańców archipelagu. I zdarza się, że jest pełny. A nawet jeśli nie, to szpilki nie idzie wcisnąć na sektorze nazywanym Skansin. Zasiadają, a właściwie stoją na nim najbardziej zagorzali kibice kadry. Wszyscy z wymalowanymi twarzami, niektórzy z instrumentami dętymi. Przed meczem przechodzą wokół obiektu z racami. Klimat jest niesamowity. Biało-czerwoni przekonają się w październiku. A muzyka rodem z Tetrisa, którą fani przygrywają przez cały mecz, długo będzie bębniła w ich uszach. Zwłaszcza jeśli powinie się im noga. Młodzieżówce, za kadencji Czesława Michniewicza, się już powinęła. W Torshavn było 2:2.
Na mecz z Polską biletów na Wyspach Owczych ma zabraknąć. Torsvollur zapełni się do ostatniego krzesełka. Jeśli do ostatniego krzesełka zapełni się PGE Narodowy, na trybunach będzie więcej kibiców, niż Wyspy Owcze mają obywateli. Na takim stadionie Farerzy jeszcze nie występowali. Najbardziej pragną tego, by kiedyś wystąpić na Wembley. Mecz z Polską w tej sprawie może być dobrym przetarciem. Marzenie Farerzy mają jeszcze jedno – znaleźć drugą Landskronę. Oby nie na pięć dni przed 33 rocznicą meczu, który sprawił, że futbol na archipelagu stał się religią.
***
Tłumaczenie komentarza przy golu Torkila Nielsena przytaczam z książki "81:1. Opowieści z Wysp Owczych" autorstwa Macieja Wasielewskiego i Marcina Michalskiego, wyd. Czarne.
– Gdy wchodzę na boisko, na trybunach widzę dużo ludzi, których już wcześniej spotkałem czy przyjaciół. Oczywiście jest to trochę bardziej wyjątkowe. Wiadomo, grasz dla całego państwa, ale grasz też dla bliskich znajomych i ludzi, których znasz nawet z widzenia. Pod względem piłkarskim jesteśmy małym narodem i naszą siłą jest więź i wspólnota – przyznaje. Wspólnotę fanów dostrzec można pod stadionem narodowym Torsvollur. Może on pomieścić około 5500 widzów, czyli... ponad dziesięć procent wszystkich mieszkańców archipelagu. I zdarza się, że jest pełny. A nawet jeśli nie, to szpilki nie idzie wcisnąć na sektorze nazywanym Skansin. Zasiadają, a właściwie stoją na nim najbardziej zagorzali kibice kadry. Wszyscy z wymalowanymi twarzami, niektórzy z instrumentami dętymi. Przed meczem przechodzą wokół obiektu z racami. Tak też było przed meczem z Izraelem, który dla wszystkich na archipelagu był przystawką do największego święta w eliminacjach mistrzostw świata – pierwszego w historii meczu o stawkę ze starszym bratem z Danii, rozgrywanego w Torshavn.
Kibice z Tetrisa
Przystawka smakowo przypominała tradycyjną farerską potrawę, raest kjot, a więc sfermentowaną baraninę. Innymi słowy, była bardzo trudna do przyswojenia. Izrael za sprawą popisów strzeleckich Erana Zahaviego wygrał 4:0. Selekcjoner gości, Willibald Ruttensteiner nie musiał przeżywać kolejnego koszmaru spowodowanego przez dzielnych Farerów. Austriakom wszak wystarczył ten jeden, z 1990 roku. Niesieni dopingiem Skansin gospodarze zaatakowali przez dziesięć pierwszych minut. Potem narazili się na kontry, a gdy piłka spadała pod nogi pomocnika PSV, ten wiedział co z nią zrobić. Strzał z lewej nogi – okienko. Strzał z prawej – również. I tylko zagorzałych fanów to nie zraziło. Cały czas szaleli oni do... melodii rodem z Tetrisa.
Gdybym miał wybrać ulubionych kibiców reprezentacji, bez wątpienia byliby to pozytywni wariaci z Wysp Owczych 🇫🇴. Orkiestra - jest, barwy - są, melodia z tetrisa - proszę bardzo! Wyspy Owcze vs Izrael - jedziemy 👊👊 pic.twitter.com/fzUWSEv25H
— Jakub Pobożniak (@JPobozniak) September 1, 2021