Wśród powołanych na ostatnie mecze eliminacji mistrzostw świata z Andorą i Węgrami nie ma ani jednego piłkarza z rodzimej Ekstraklasy. To pierwszy taki przypadek w historii naszej kadry i jeden z niewielu wśród czołowych reprezentacji Europy.
Paulo Sousa jako piłkarz grał w lidze portugalskiej, niemieckiej czy włoskiej. Jako trener pracował w Championship, Serie A czy Ligue 1. Nic dziwnego, że trzeźwo ocenia poziom piłki prezentowany w polskiej Ekstraklasie. Już w marcu, ogłaszając pierwsze powołania mówił tak:
– Różnica między poziomem polskiej ligi i innych jest znacząca. Każdy zawodnik ma o wiele więcej czasu, żeby zastanowić się, co zrobić z piłką. Wysiłek fizyczny i mentalny jest mniejszy. W niektórych ligach decyzję trzeba podejmować szybciej. Skupiamy się na tym, by zmniejszyć różnicę w intensywności i tempie, jakie zawodnicy znają z polskiej ligi i tym z międzynarodowych rozgrywek.
Na marcowe mecze powołał pięciu młodych zawodników z Ekstraklasy: Sebastiana Kowalczyka, Kacpra Kozłowskiego, Karola Niemczyckiego, Kamila Piątkowskiego i Bartosza Slisza. Do dziś miejsce w kadrze zachował tylko najmłodszy z nich Kozłowski, choć akurat w listopadzie nie ma go wśród seniorów, bo będzie pomagał w ważnych meczach reprezentacji młodzieżowej Macieja Stolarczyka.
Niemczycki został dowołany dodatkowo, w zastępstwie zakażonego koronawirusem Łukasza Skorupskiego. Kowalczyk debiutu się nie doczekał i do dziś nie wrócił do reprezentacji. A Slisz został jedynie dodatkowo powołany we wrześniu i zadebiutował w wyjazdowym meczu z San Marino. A Piątkowski w tym spotkaniu zaliczył błąd, przez który straciliśmy bramkę, grał nerwowo i chyba na razie wypadł z orbity zainteresowań. Chociaż jego i tak nie liczymy już jako przedstawiciela Ekstraklasy po transferze do Salzburga.
Na Euro też było czterech piłkarzy z polskiej ligi. Poza Kozłowskim i Piątkowskim jeszcze Tymoteusz Puchacz z Lecha Poznań (jest w kadrze do dziś, ale już jako gracz Unionu Berlin) i Jakub Świerczok (wyjechał do Japonii, co utrudnia mu rywalizację z innymi napastnikami).
A od września, gdy polscy dziennikarze zaczęli coraz mocniej czepiać się Sousy o to, że nie zagląda na mecze Ekstraklasy, on przestał już w ogóle powoływać kogokolwiek poza Kozłowskim. We wrześniu 17-latek opuścił zgrupowanie z powodu kontuzji, a plaga urazów sprawiła, że selekcjoner dowołał jednak wspomnianego Slisza i Jakuba Kamińskiego. Skrzydłowy Lecha Poznań jest ostatnio w świetnej formie, ale w debiucie przeciw San Marino spisał się kiepsko i do dziś nie doczekał się kolejnego powołania.
Sousa oglądający Lech - Radomiak pic.twitter.com/u7WYqZMx6I
— skowron (@skowron__) July 24, 2021
Selekcjoner tak mówił potem w wywiadzie dla Interii: – Próbowałem wspierać polską piłkę, także Ekstraklasę, pomagałem promować zawodników, ale na końcu muszę być uczciwy ze sobą i moimi przekonaniami. Nawet jeśli chcę dołączać do kadry chłopaków z Ekstraklasy, to nie mogę pokazywać innym piłkarzom, że stracą pozycję dla zawodnika o mniejszych umiejętnościach.
Gdy w październiku znowu go o to zapytano, był już wyraźnie podenerwowany: – Zadajecie te same pytania, więc będę tak samo odpowiadał. Na początku pracy w reprezentacji częściej pojawiałem się na meczach w Polsce, bo podróżowanie do wielu krajów było niemożliwe. Teraz mogę to robić. Ostatnio byłem na wielu meczach we Włoszech i w Niemczech. Zawsze tam, gdzie mogę, pojawiam się osobiście, a pozostałe spotkania, w których grają nasi piłkarze, oglądam zdalnie. Większość naszych piłkarzy gra za granicą, a ja muszę ustalać priorytety.
Nie ma już miejsca na "fusy"
Na dziś priorytet mają więc ligi zagraniczne. Na tyle, że w listopadzie powołania nie dostał już żaden piłkarz z PKO Ekstraklasy. Fakt ten przeszedł u nas raczej bez echa, tak mocno przyzwyczailiśmy się do tego, że najlepsi polscy piłkarze grają za granicą. Ale jednak jest to sytuacja bez precedensu. Choć w XXI wieku liczba reprezentantów z Ekstraklasy sukcesywnie malała, to jednak pierwszy raz wynosi ona zero.
W kadrze Jerzego Engela na mundial 2002 było ośmiu piłkarzy z polskich klubów. Cztery lata później Paweł Janas na Euro zabrał ich siedmiu. Leo Beenhakker na Euro 2008 powołał aż dziesięciu przedstawicieli Ekstraklasy, a Franciszek Smuda cztery lata później – sześciu.
U Waldemara Fornalika było ich średnio już tylko ok. czterech, podobnie u Jerzego Brzęczka. Za to u Adama Nawałki "fusy" – jak lubili się żartobliwie określać reprezentanci z polskiej ligi – stanowiły często aż jedną czwartą składu. Powoływania regularnie dostawali Artur Jędrzejczyk, Michał Pazdan, Tomasz Jodłowiec, Krzysztof Mączyński, Sławomir Peszko, Sebastian Mila czy Bartosz Kapustka.
Wypromować się i wyjechać
Dziś proporcje zmieniły się diametralnie. Jasne, gdyby nie ważne mecze w "młodzieżówce", to Kozłowski i Kamiński prawdopodobnie dostaliby kolejne powołanie. Co więcej, obaj mogą dołączyć do starszych kolegów po meczu U21 z Niemcami. Ale poza tą dwójką próżno szukać mocnych kandydatów do seniorskiej kadry.
Maik Nawrocki jest kontuzjowany, a postawa Legii w ostatnich tygodniach raczej odroczyła powołanie tak dla niego jak choćby dla Mateusza Wieteski (pytanie, czy on kiedykolwiek na dłużej utrzyma formę na poziomie międzynarodowym). O ponowną szansę apelował ostatnio dobrze dysponowany Sebastian Kowalczyk. Z kolei Michał Probierz sugerował, że na powołanie zasłużył Kamil Pestka. Ale selekcjoner wolał powołać Macieja Rybusa, który dopiero co wrócił do zdrowia po kontuzji.
Takich przypadków jak Polska jest jednak więcej. Z czołowej trzydziestki rankingu FIFA (zajmujemy w nim 23. miejsce), również Dania, Serbia i Walia czasami nie powołują nikogo z rodzimej ligi (choć czołowe walijskie kluby grają w ligach angielskich). Siła tych krajów opiera się na wypromowaniu młodych zawodników i szybkim sprzedaniu ich za granicę, by nie ugrzęźli w słabej, rodzimej lidze. Wygląda na to, że w Polsce też właśnie dotarliśmy do tego punktu.