{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Nie łączmy sportu z polityką? Gazprom propagandową maszynką Władimira Putina
Paweł Smoliński /
Rosyjscy sportowcy wciąż nie rozumieją, dlaczego zostali wykluczeni z największych międzynarodowych imprez. W swoich oświadczeniach jednogłośnie stwierdzają, że to nie oni ponoszą winę za sytuację na Ukrainie. Zwracają się do europejskich władz, prosząc, by te nie łączyły sportu z polityką. Swoje apele kierują jednak w złą stronę. Patrzą na zachód, zamiast zerkać na wschód.
Czytaj też:

Artiom Dziuba zabrał głos w sprawie rosyjskiej agresji na Ukrainę. "Jestem dumny, że jestem Rosjaninem"
"Nie rozumiem, dlaczego sportowcy mają teraz cierpieć. Jestem przeciwny podwójnym standardom. Dlaczego mówi się tyle, by nie łączyć sportu i polityki, a gdy sprawa dotyczy Rosji, to o tej zasadzie się zapomina?" – napisał na Instagramie gwiazdor rosyjskiego futbolu, Artiom Dziuba.
Podobnego zdania, co były kapitan "Sbornej", jest większość rosyjskich sportowców. Według nich winę za ich dyskwalifikację ponosi jedynie "zgniły Zachód". Bruksela, Paryż, Nowy Jork czy Zurych bezprawnie niszczą im kariery. I to w tym momencie, gdy ich kraj ratuje Ukrainę...
Taki przekaz płynie bowiem z rosyjskich mediów, kolportujących kremlowską propagandę. W telewizji czy gazetach nie sposób znaleźć rzetelnych informacji dotyczących tego, co dzieje się obecnie na Ukrainie.
Usłyszeć lub przeczytać można za to, że rosyjska operacja denazyfikacji przebiega zgodnie z planem. Rosjanie – jak zwykle zresztą – oswobadzają uciemiężony naród, wyrywając go z rąk okupanta. Chronią interesy rosyjskojęzycznej ludności, nie dając zrobić krzywdy cywilom... I ludzie w to wierzą.
Sportowcy również. Niektórzy z nich sprzeciwiają się wojnie, ale nie stawiają się przy tym po żadnej ze stron. Uciekają się do pustych haseł, twierdząc, że konflikt zbrojny jest czymś złym. Czy pisząc to myślą o tym, że ich armia niszczy ukraińskie miasta i zabija ludność cywilną? Czy o tym, że ich "chłopcy" ratują bratni naród przed nazistami? Tego rozstrzygnąć się nie da.
Analizując wypowiedzi rosyjskich sportowców można jednak zakładać, że myślą o tym drugim. Niezależnie od tego co dzieje się na Ukrainie, to – ich zdaniem – oni mają gorzej. Nie mogą przecież walczyć o awans do mistrzostw świata, uczestniczyć w igrzyskach paraolimpijskich czy rywalizować w narciarskim Pucharze Świata.
Winą za to obarczają zachodnich rządzących, których bezprawne represje niszczą im kariery. Odwołują się do zasad olimpizmu, nawołując przy tym, by nie łączyć sportu z polityką. Nie rozumieją bowiem, co jedno ma do drugiego...

Dlaczego zawsze Rosja...
Rosyjskich sportowców drażni zwłaszcza to, że gdy na światowej arenie obrywa się jakiejś reprezentacji, to zazwyczaj ich własnej. Kary wlepiane są oczywiście przez zachodnich rywali, nie mogących poradzić sobie z potęgą Federacji Rosyjskiej. Tak przynajmniej informować mogą o tym lokalne media...
Rzeczywistość jest jednak inna. Rosjanie od lat używają sportu jako machiny propagandowej. "Szprycują" sportowców niczym Niemiecka Republika Demokratyczna. Robią to tylko po to, by ci zdobywali medale na chwałę narodu.
Rząd cele polityczne osiąga więc za sprawą sportu. Dba o morale obywateli, dostarczając im chleba i igrzysk. Władimir Putin stosuje tę zasadę od ponad dwóch dekad. I – jak dotąd – wychodził na niej nie najgorzej.
Z wpływu sportu korzystał też poza granicami kraju. Zwycięstwa pięściarzy, olimpijczyków czy hokeistów nie tylko napawały dumą obywateli, ale i świadczyły o tym, jak silny jest cały naród rosyjski.
Jego potęgę potwierdzać miały także krajowe koncerny, rozpychające się łokciami po zachodnich rynkach finansowych. Takie jak Gazprom, który od początku był oczkiem w głowie Putina. Miał wzbudzać podziw wśród mieszkańców Rosji, zachodnich rekinów finansjery i... kibiców sportu.
Putin wiedział bowiem doskonale, jak wiele może zyskać, skupiając się na sporcie. Zaczął stosować "sportwashing", zanim ten na dobre wszedł do języka powszechnego. Za sprawą Gazpromu zbudował mit potężnej Rosji.
Gazowa machina Putina
Gdy w 1999 roku doszedł do władzy, trafił na podatny grunt. Gerhard Schroeder ogłaszał właśnie, że Niemcy zmieniają politykę energetyczną – rezygnują z energii jądrowej na rzecz gazu. Na Kremlu otwierano szampany.
Rosja, będąca największym dostawcą gazu ziemnego, miała stać się bowiem głównym partnerem energetycznym Niemiec na najbliższe dekady. "Błękitne paliwo" miało płynąć do Europy Zachodniej gazociągiem NordStream.
Putin, świadomy rosnącej potęgi Rosji, postanowił stworzyć państwowy koncern energetyczny, odpowiadający za wydobycie i dystrybucję gazu ziemnego. W tym celu zdecydował się przekształcić Gazprom, któremu wiodło się wówczas nie najlepiej.
Za sprawą politycznych koneksji i bliskich relacji z oligarchami, przejął władze w spółce. Najwyższe szczeble obsadził swoimi ludźmi, zyskując dzięki temu pełną kontrolę. W 2005 roku sfinalizował fuzję z firmą Romana Abramowicza – Sibneft – czyniąc z Gazpromu największe przedsiębiorstwo w Rosji.
W tamtym czasie ponad połowę jego akcji posiadał już rosyjski rząd. Nic więc dziwnego, że to właśnie Gazprom miał w pełni odpowiadać za obsługę Gazociągu Północnego. Poza działaniami związanymi z energetyką miał pełnić też jeszcze jedną funkcję – być propagandową machiną Putina.
Wizja błyskawicznie zaczęła wchodzić w życie. Już w 2001 roku podlegające Gazpromowi przedsiębiorstwo Gazprom-Media przejęło jedyną prywatną stację telewizyjną w Rosji – NTV. Cztery lata później największy rosyjski koncern postawił kolejny krok. Wszedł w sport.
Najpierw został właścicielem Zenita Petersburg, a rok później głównym sponsorem Schalke 04 Gelsenkirchen. Wybór drugiego z tych klubów nie był przypadkowy. Pieniądze przekazywane drużynie z Bundesligi miały poprawić zszargany wizerunek koncernu.
Wspomniany wcześniej Schroeder zrujnował go bowiem z kretesem. W ostatnich tygodniach urzędowania podpisał umowę o budowie Gazociągu Północnego. Tuż po odejściu z urzędu kanclerza Niemiec objął za to stanowisko w radzie nadzorczej konsorcjum NordStream.
Świat dyskutował o niemoralnym zachowaniu Schroedera, który w decyzjach politycznych kierował się własnymi interesami. Gazprom znalazł się na czołówkach większości dzienników. Nie tylko tych niemieckich.
To jednak w Niemczech opinia o rosyjskim koncernie była najgorsza. Stąd też wzięła się pokaźna inwestycja w Schalke, która miała naprawić straty wizerunkowe. Jak się później okazało – zrobiła to całkiem skutecznie.
Z czasem o Gazpromie zaczęto mówić coraz lepiej. Zwłaszcza w Gelsenkirchen, którego mieszkańcy w końcu mogli cieszyć się z klubowych sukcesów. Samo Schalke nie zostało zresztą wybrane przypadkiem. Drużyna z Zagłębia Ruhry, regionu silnie związanego z niemiecką energetyką, była idealnym celem dla Rosjan.
Czytaj też:
"Guardian": wpływy ze sprzedaży Chelsea trafią także do rosyjskich żołnierzy i ich rodzin
Była też wzorem dla innych inwestycji. Gdy Gazprom rozpoczynał pracę nad Gazociągiem Południowym, szybko znalazł sobie sprzymierzeńców wśród kibiców Crvenej zvezdy. Znacząco pomogło w tym trzydzieści milionów euro wpompowanych w tę drużynę.
"Miękka siła", zdobywana przez sport, mobilizowała rosyjskie władze do dalszych działań. W 2012 roku Gazprom został oficjalnym partnerem energetycznym Chelsea, a od sezonu 2012/13 był sponsorem Ligi Mistrzów. W tym roku, po blisko dekadzie od podpisania umowy z UEFA, finał rozgrywek miał być rozegrany w Petersburgu. Gdzie konkretnie? Na Gazprom Arenie.
Poprzez sponsoring prestiżowych rozgrywek Gazprom zyskiwał coraz to pozytywniejszy wizerunek. Firmowe logo pojawiało się przed każdym meczem, a także widniało na bandach reklamowych, okalających boisko.
Działania rosyjskiego giganta były jasne i sprecyzowane. Gdy inni sponsorzy Ligi Mistrzów – Lays, Pepsi, MasterCard, Heineken czy Ford – chcieli trafić ze swoją ofertą do zwykłych kibiców, Gazprom robił coś innego. Nie mając żadnego produktu dostępnego dla widzów, dbał tylko o swoje dobre imię.
Koncern kojarzący się wszystkim z Zenitem, Schalke czy Ligą Mistrzów, oddziaływał na partnerów biznesowych lepiej, niż koncern będący wyłącznie przedłużeniem ręki Putina. Dlatego też FIFA i UEFA nie miały problemów, by robić z nim interesy.
W latach 2015–2018 Gazprom był jednym z głównym sponsorów światowej federacji. Odpowiadał też za finansową część organizacji mistrzostw świata w Rosji. Wpływy rosyjskiego koncernu stały się tak silne, że jeden z członków jego zarządu, Aleksander Diukow, dostał się do rady nadzorczej UEFA.
Gazprom stał się żelaznym partnerem europejskiego futbolu. Swoje znaczenie zwiększał z każdym kolejnym rokiem. Wraz z nim rozwijały się też podległe mu firmy. Choćby takie, jak wspomniane wcześniej Gazprom-Media.
To właśnie ta spółka-córka stała za założeniem największego sportowego kanału w Rosji – Match TV. Jego utworzenie zaordynował zresztą sam Putin. W 2009 roku podpisał dekret nr 715, nakazujący powstanie stacji sportowej, należącej do skarbu państwa.
Od przyszłego sezonu to właśnie Match TV będzie głównym nadawcą Premier League na terenie Rosji. Umowy pomiędzy podmiotami wciąż nie rozwiązano. W przeciwieństwie do kontraktu Gazpromu z UEFĄ, który europejska federacja wypowiedziała po naciskach politycznych.
Nie dało to jednak zbyt wiele. Putin przez lata stworzył bowiem gęstą sieć połączeń, której nie rozplątałoby nawet zerwanie kilku takich umów. Powiązał ze sobą głowy państw, szefów piłkarskich federacji i prezesów największych klubów. Jego działania pozwoliły mu zyskać wymierne efekty – nie tylko polityczne, ale i wizerunkowe.
Rosja, w oczach kibiców, zaczęła jawić się jako wspaniałe miejsce do życia. Takie, w którym organizowane są najważniejsze sportowe imprezy świata. W propagandowy przekaz Gazpromu i Putina uwierzyli jednak nie tylko widzowie. Idylliczny obraz swojego kraju podchwycili też sportowcy. W tym Dziuba, który od lat gra na chwałę Zenita, a wciąż nie rozumie, jak można łączyć sport z polityką...