Rozegrał w Ekstraklasie 129 meczów. Z Jagiellonią Białystok zdobył brązowy medal. Ma łatkę rzeźnika. Rapował o nim Quebonafide. W wieku 28 lat zakończył karierę, żeby poświęcić się firmie transportowej. — Paliwo po 15 złotych? To najczarniejszy scenariusz — mówi.
— Kalkulowałem. W piłce było już bliżej końca niż dalej. Mogłem się tułać, ale postawiłem na rozwój firmy — mówi były młodzieżowy reprezentant Polski. Jak wojna na Ukrainie wpłynęła na interesy? Czy góralom jest żal? Kto przed wybuchem pandemii woził Chińczyków po Europie? Gdzie nie płacili przez pół roku? Co jest bardziej stresujące: gra w piłkę czy zarządzanie firmą? Który kraj to "autokarowa potęga"? I jak trafił do B klasy?
I dlaczego jeden z najpopularniejszych artystów, rapuje o piłkarzu, którego CV zamyka pobyt w Górniku Łęczna?
Odpowiedzi zna biznesmen z "Wesołej Ekipy".
Krystian Juźwiak (SPORT.TVP.PL): — Jakie wspomnienia towarzyszą pierwszej przeprowadzce?
Łukasz Tymiński: — W młodym wieku przeprowadziłem się do Wrocławia. To było pozytywne. Usamodzielniłem się. Zaczęło się dorosłe życie. Wiadomo, że takie posunięcie rodzi pewne zagrożenia, ale uważam, że mi to wyszło na dobre.
— Żywiec, Żabnica, Wrocław, Bytom, Białystok, Chorzów, Brzesko, Łęczna. Któreś miasto zapisało się szczególnie w sercu?
— Białystok, jeśli chodzi o aspekty sportowe. Brązowy medal z Jagiellonią to z całą pewnością mój największy sukces, ale z każdym miastem wiążą się ludzie, z którymi się nadal przyjaźnię, więc trudno tak jednoznacznie ocenić. Na pewno z sentymentem patrzę na Wrocław. Mam tam dużo wspomnień i… główną część firmy.
— Która jest zarejestrowana w Żywcu.
— Formalność. Centralna część biznesu jest we Wrocławiu. Ale sentyment do gór, do krajobrazu, do spokojnego życia pozostał. Zastanawiałem się trochę czy rejestrować firmę w Żywcu, czy we Wrocławiu. Padło na rodzinne strony.
— Żywiecczyzna ma silne tradycje. Łącznie z gwarą.
— Rozumiem wszystko, ale nie określiłbym siebie jako biegle mówiącego gwarą. Inna sprawa, że w Żywcu raczej za dużo też jej nie słychać. Trzeba pojechać kilkanaście kilometrów za miasto.
— Góralom pewnie żal opuszczać rodzinne strony?
— Liczył się wtedy rozwój sportowy. Dziś jest trochę inaczej. Akademie są bardziej rozwinięte. Kluby filtrują zawodników i ściągają ich do siebie w młodym wieku. Po prostu są większe możliwości wybicia się nawet z małych miejscowości. Ja wyjechałem z Żywca do Wrocławia w poszukiwaniu swojej szansy w piłce. Żal czy nie żal? Nie patrzyłem na to w ten sposób.
— Nawiązuję do podróży i licznych przeprowadzek. Pewnie gdzieś między jedną a drugą narodził się pomysł założenia firmy transportowej?
— Zaczęło się dobrych kilka lat temu, od tego, że siostra prowadziła szkoły sportowe, a ktoś dzieciaki musiał dowozić. To był zalążek. Z czasem firma rozwinęła się o nowe gałęzie: przez turystykę po przewozy pracownicze.
— Czy obraz Łukasza Tymińskiego w szatni zapatrzonego w telefon, który przyjmuje zlecenia transportowe zaraz po meczu jest zgodny z prawdą?
— Zależało od dnia, ale bywało i tak. W sezonie, gdy branża transportowa ma duże obłożenie, jest mnóstwo pracy. Trening się kończył. Schodziłem do szatni i od razu patrzyłem na telefon, a tam masa wiadomości. Taka specyfika tego biznesu. Być z telefonem od rana do wieczora to za mało. Należy być w gotowości przez całą dobę. Zdarzały się różne sytuacje np. awaria autokaru w środku nocy. Wtedy trzeba działać.
— A najbardziej stresujący moment w biznesie to...
— Cały interes taki jest. Szczególnie w trakcie sezonu, gdy jest bardzo dużo kursów i potencjalnych sytuacji, w których coś może się stać nie tak, jak powinno. To absorbuje. Trudno wtedy wyjść na boisko i myśleć tylko o piłce.
— Gra akurat w środku boiska to też stres.
— To zupełnie inny rodzaj emocji. Stres związany z piłką jest pozytywny, pobudza do działania. W biznesie powoduje go walka z czasem i to nie jest nic przyjemnego. Jak zdarzy się awaria i autokar jest popsuty, to pasażerowie stoją na drodze w środku nocy. Trzeba wszystko załatwić w kilka chwil.
— Pewnie jak jest potrzeba, to pan też siada za kierownicę?
— Nie mam prawa jazdy na autokar, ale mam licencję na krajowy i międzynarodowy przewóz osób. Dokumentów nie robiłem, bo grając w Ekstraklasie nawet nie miałbym kiedy siadać za kierownicą. Z czasem firma się jednak rozwijała. Pojawiali się nowi pracownicy. Teraz to duża baza kierowców. Wszystko wygląda tak, że ja "za kółkiem" jestem zwyczajnie niepotrzebny. Chociaż raz na jakiś czas odpowiednie prawo jazdy mogłoby się przydać. Na przykład, żeby przestawić autokar albo pojechać do warsztatu.
— Jeden z piłkarzy, który dzielił z panem szatnię, powiedział mi: — Nie przesadzajmy, tę firmę "Tymek" dostał od ojca.
— Nie opowiadałem nigdy w szatni o szczegółach funkcjonowania firmy, więc nie wiem skąd takie przekonanie. Każdy ma prawo do swego zdania. Nie kojarzę, kto mógłby tak powiedzieć. Wiem, jak skomplikowane jest zarządzanie tym biznesem i jak trudne było budowanie firmy od podstaw. Wiem też, ile zachodu mnie to wszystko kosztuje.
To prawda, że gdy byłem zawodowym piłkarzem, tata pomagał mi prowadzić biznes. Wielu rzeczy nie mogłem sam załatwić, grając na drugim końcu Polski. Trzeba było ogarnąć choćby papierologię. Być fizycznie w tym lub innym urzędzie. Tata pomógł mi, ale nie było tak, że przyszedł i powiedział: — Masz, teraz będziesz prowadził firmę transportową. Wszystko już gotowe. Dodam, że gdy zakończyłem granie w piłkę, to miałem więcej czasu i wtedy firma znacząco się rozwinęła.
Kończąc, bardzo doceniam pomoc taty. Piłkarze, którzy grają na najwyższym poziomie, czasami mają firmy i często muszą zatrudniać obce osoby. Ja miałem oparcie w rodzinie.
— Pański ojciec w Żywcu to człowiek instytucja!
— Mam wobec niego bardzo duży szacunek. Pomógł mi w wielu kwestiach, a w szczególności w rozwoju sportowym. Gdy wyjeżdżałem do Śląska Wrocławia, to też pojawiły się komentarze "tata załatwił". Oczywiście, że mi pomógł, ale nie w taki sposób. Poświęcał czas. Chodził ze mną na boisko. Trenował. Gdybym teraz miał możliwość pomóc tak własnemu dziecku, to też bym tak zrobił bez wahania.
— Czy wtedy, gdy linie lotnicze oferują loty po 15 złotych, to podróż autokarem jest jeszcze opłacalna i konkurencyjna?
— Jest trochę inna charakterystyka klienta. Turysta autokarowy ma bardziej złożoną podróż. Dobrze to widać na przykładzie tych zwiedzających Chińczyków. Grupa przylatuje do jednego miasta np. Wrocławia, a potem ma objazd po Europie: Berlin, Paryż, Amsterdam. Tani lot to dostęp do jednego, konkretnego miejsca. Autokar zapewnia do kilku. Nieopłacalne byłoby organizowanie takiej podróży samolotem.
— Może piłka nożna uczy też logistyki? Chyba to ona jest najważniejsza w zarządzaniu pana firmą.
— Trudno wyciągnąć z piłki nożnej jakieś wskazówki przydatne w prowadzeniu firmy transportowej. Na logistykę składa się wiele rzeczy, przede wszystkim o powodzeniu decyduje baza samochodów i kierowców. Dopiero, jeśli ma się zabezpieczone tyły, to można zajmować się logistyką. Druga sprawa to doświadczenie. Trzeba wiedzieć, jaką ma się flotę i jakich kierowców. Jak ktoś sobie kupi sobie kalendarz i autokar i myśli, że ma firmę transportową, to nie o to chodzi. To nie tak działa, że markerem wpisujemy wyjazdy do kalendarza. Są zlecenia, na które potrzebni są dwaj kierowcy, a są takie, gdzie trzeba aż trzech.
— Grał pan w klubach, w których nie płacili za regularnie. Gdzie było najgorzej?
— Największe problemy z wypłatami miała Polonia Bytom. Czarny okres. Zaległości sięgające pół roku. Brakowało pieniędzy nie tylko na pensje, ale na wiele rzeczy niezbędnych, podstawowych dla funkcjonowania klubu. Mnie udało się pieniądze odzyskać, ale wielu kolegom już nie.
— Czy te doświadczenia rzutują teraz na to, jakim jest pan biznesmenem?
— Na pewno nauczyły mnie pokory. Po zakończeniu gry w piłkę zmieniła się moja optyka. Inaczej wygląda życie piłkarza, a inaczej biznes. Jeśli w klubie nie ma zaległości, to co miesiąc, regularnie wynagrodzenie wpływa na konto. W biznesie bywa różnie, ale też trzeba się nabiegać. Też bywają opóźnienia w płatnościach. Mając kilkunastu pracowników, trzeba im zapewnić stałe pensje. Są gorsze momenty, więc niezbędna jest poduszka finansowa. W przeciwieństwie do piłki nożnej zarządzanie pieniądzem w firmie rozkłada się na cały biznes, a nie tylko na siebie i rodzinę.
— Pewnie zwyczajnie miło jest być wymienionym w piosence jednego z najpopularniejszych raperów?
— Na mnie nie robi to aż takiego wrażenia. Nie budzi większych emocji. Utwór "Wesoła Ekipa" jest o znajomych Kuby i ta przyjaźń jest dla mnie najważniejsza. Mogę z nim porozmawiać o wszystkim. Szanuję go przede wszystkim za to, jakim jest człowiekiem.
— Oczywiście w żartach, ale ten wers mógł sobie nucić też Damian Dąbrowski.
— Był wtedy powołany do reprezentacji Polski, co wzmocniło wydźwięk. Rozmawiałem z nim zaraz po tym faulu i nie miał o to żalu, ani pretensji. Gdyby ktoś przeanalizował sytuację na spokojnie, to widziałby, że to była kwestia tego, kto pierwszy postawi nogę. Gdybym wyprzedził Damiana, to spotkałoby mnie to samo. To nie był celowy faul, tylko walka o piłkę.
— Ostre starcie z Dąbrowskim miało miejsce 31 lipca 2016, a dziś, gdy się wpisze pana nazwisko do przeglądarki, to nadal wyskakują nagłówki z tamtego dnia.
— Widziałem dużo groźniejszych wejść i wokół nich nie było afer. Między mną a Damianem Dąbrowskim nic złego nie było i nie ma złych emocji. To media zrobiły aferę. Rozdmuchały sprawę. Gdy po meczu wszedłem do szatni, to miałem mnóstwo nieodebranych wiadomości. W tym pogróżki od dziwnych osób.
— Zakończył pan karierę w wieku 28 lat, choć były oferty z Arki Gdynia i nawet z rosyjskich klubów. Czy po tym wszystkim piłka już nie dawała radości?
— Zacząłem kalkulować. W piłce było bliżej końca niż początku. Nie było się co oszukiwać. A biznesowo trafiłem na świetną koniunkturę. Polska była potęgą autokarową. U nas było najwięcej firm transportowych w Europie, a gdy przychodził sezon turystyczny, to autokarów nawet brakowało. Nie wiem, jak wygląda teraz Polska na tle Europy w pandemii, ale zakładam, że jest podobnie. Grając w piłkę, mogłem rozwijać firmę w ograniczony sposób. Żeby zrobić z nią kolejny krok, trzeba było poświęcić jej więcej czasu i mocniej się zaangażować. A jeszcze założyłem rodzinę. Tułanie się po Polsce nie było więc komfortowe. Z kalkulacji wyszło mi, że lepiej postawić na biznes.
— To jak odnalazł się pan w B-klasie?
Trener Krzysztof Brede namawiał mnie wcześniej, żebym przyszedł do Podbeskidzia. Miałem potrenować i zobaczyć, jak będzie. Potem dostawałem propozycję z okręgówki i czwartej ligi, już w okolicach rodzinnego miasta. Zdecydowałem się na powrót do futbolu, bo tworzymy teraz w Żywcu akademię. Chciałem chłopakom, którzy zaczynają przygodę z seniorską piłką przekazać trochę boiskowego doświadczenia. B - klasa… Te mecze wyglądają trochę inaczej niż w Ekstraklasie, ale też sprawiają radość. Mam nadzieję, że pomogę chłopakom piąć się w karierach. Kontakty z piłkarskiej przeszłości przecież zostały i jak ktoś będzie bardzo ambitny, to może uda mi się go wypromować.