23 czerwca Jeremy Sochan może stać się czwartym Polakiem wybranym w drafcie NBA. Dziewiętnaście lat temu, w 2003 roku, ten sam zaszczyt spotkał Szymona Szewczyka. W rozmowie z TVPSPORT.PL, reprezentant Polski zdradza dlaczego nie udało mu się zadebiutować w najlepszej lidze świata, a także chwali Sochana. – Imponuje mi to, jak dojrzałym jest koszykarzem – przekonuje nasz rozmówca.
Bartosz Wieczorek, TVPSPORT.PL: Wydaje się, że to już prawie pewne, że Jeremy Sochan zostanie wybrany w drafcie NBA. Czy cieszysz się, że po 17 latach przerwy kolejny Polak zawita do bram najlepszej ligi świata?
Szymon Szewczyk, wybrany z numerem 35 w drafcie 2003 przez Milwaukee Bucks: – Jak najbardziej. To wyróżnienie dla każdego młodego koszykarza. To spełnienie marzeń, jak i zwieńczenie bardzo ciężkiej drogi. To, że Jeremy Sochan został zaproszony do green romu, to już dużo mówi. Oczywiście, jest jeszcze automatycznie zgłoszony Aleksander Balcerowski, który też może zostać wybrany w naborze. Może powtórzyć się sytuacja z 2003 roku, kiedy to dwóch Polaków, wówczas ja i Maciej Lampe, zostało wybranych w drafcie. Maciek był także w green roomie, ale przez różne perturbacje usłyszał swój wybór dopiero w drugiej rundzie. Nic nie wskazuje na to, żeby Jeremy tak nisko spadł w drafcie, a ma dużą szansę na to, żeby zostać wybranym w Top 15, między 10., a 15. numerem.
– Dlaczego tak długo czekaliśmy na Polaka w NBA? We wcześniejszych latach głośno mówiło się o Przemysławie Karnowskim czy Mateuszu Ponitce, ale żaden z nich nie dostał szansy.
– Jeżeli chodzi o tych dwóch zawodników, których wymieniłeś, widocznie skauci, trenerzy, menedżerowie, właściciele klubów, nie widzieli ich w swoich składach. Nie widzieli potencjału na to, żeby mogli zrobić różnicę. Żeby zostać wybranym w drafcie, musisz mieć coś czego nie mają inni. Jeśli to "coś" jest na tyle istotne, przydatne w danym zespole, to twój wybór w drafcie będzie wysoki. Oczywiście, to jest Ameryka i tam mocno liczą się układy między agentami a właścicielami, trenerami klubów. To wszystko musi się składać w całość. Do tego trzeba mocno pracować nad swoim PR'em, rozpoznawalnością w mediach społecznościowych, żeby znaleźć się w notesach wszystkich ważnych osób w zespołach NBA.
– Co podoba się tobie najbardziej w grze Jeremy'ego Sochana?
– Energia, gra jeden na jeden przodem do kosza. Zdaję sobie sprawę, że nie jest jeszcze mocny fizycznie, ale jest to rzecz do nadrobienia, tak jak jego rzuty z dystansu. Cechuje go umiejętność pójścia na zbiórkę i fakt, że wysoko skacze. Pod względem boiskowym jest to mądry chłopak. Widziałem kilka spotkań w jego wykonaniu i imponuje mi to, jak dojrzałym jest koszykarzem. Rozpoczął też przygodę w reprezentacji Polski i w debiucie pokazał, że nie znalazł się tam przypadkiem.
– Wiele osób twierdzi, że Sochan to nie jest polski produkt, a bardziej jest obywatelem świata. To jest ten czynnik, który sprawia, że jest tak wysoko w notowaniach ekspertów?
– Nie oszukujmy się, w Polsce nie ma takiego szkolenia zawodników, którzy mogliby zaistnieć w świecie. Polska liga jest obserwowana przez skautów, przez różnych menadżerów ze świata, ale czy od razu z polskiego parkietu można dostać się do NBA? Jest naprawdę ciężko. Też trzeba zauważyć, że ci zawodnicy, którzy grają w Europie, muszą grać w Eurolidze, EuroCup, Champions League i tam muszą być wiodącymi postaciami. W ostatnich kilkunastu latach rzadko polskie drużyny osiągały sukcesy w wymienionych rozgrywkach. W dodatku, jeśli Polacy mieli jakąś rolę w tych zespołach, to była ona marginalna. W polskich realiach, młody Polak, grający w europejskich pucharach na wysokim poziomie – rzadko to się zdarza.
– W jakiej drużynie widzisz Sochana?
– Patrzyłem na różne zestawienia, ale ze swojego doświadczenia wiem, że menedżerowie klubów mają już rozpisane składy. Wkrótce nie tylko odbędzie się draft NBA, ale i rynek wolnej agentury (Free Agency). Za niedługo rozpoczną się roszady w składach, więc oni będą tak układać swoją drużynę, żeby danego zawodnika wykorzystać jak najbardziej. W trakcie draftu będą dokonywane wymiany, więc ciężko przewidzieć, który zespół byłby w tym momencie lepszy dla Jeremy'ego. Strzelam, niech to będzie San Antonio Spurs, bo wiem, że Jeremy chciałby tam pójść. Charlotte Hornets, Atlanta Hawks, Washington Wizards – to są zespoły, które nie są na tyle mocne, nie są naszpikowane gwiazdami, że miejsce dla tak młodego zawodnika, się znajdzie. Kwestią kluczową jest to jak widzą danego zawodnika i jaka pozycja jest im najbardziej potrzebna. Kluby przed dokonaniem wyboru mają przygotowany swój plan A,B,C. Patrzą na najlepszą dostępną opcję dla siebie. Czasami jest tak, że zawodnik, który był notowany na dwudziestym miejscu zostaje wybrany przed koszykarzem z green roomu, który miał pójść w Top 10. Takie ruchy wywracają całą tą zabawę, całą tę drabinkę.
– Obserwuję sieć przed draftem i zauważam, że często dochodzi do różnego rodzaju "gierek". Oficjalna strona Portland Trail Blazers nie odnotowała, że Jeremy Sochan odbył z nimi trening. Za to do sieci szybko wypłynął screen z trenującym Polakiem w Oregonie.
– Te gierki będą cały czas. Tu w grę wchodzi kilkadziesiąt milionów dolarów. Każdy zespół z pierwszej rundy musi zaproponować odpowiednie warunki. Tu nie jest zabawa w drobne, tylko w miliony. Jeśli wybierzesz źle, a dany zawodnik nie spełni oczekiwań, to tak naprawdę kilkumilionowa inwestycja tobie się nie zwraca i masz duży problem. Jesteś rozliczany ze swoich decyzji i liczysz na to, że one się opłacą. Na tym to polega – to jest wielki biznes, więc tutaj będą różne gierki.
– Cofnijmy się do 2003 roku. Jak wspominasz dzień, w którym zostałeś wybrany w drafcie?
– Niesamowicie. Tak naprawdę, zostałem rzucony na głęboką wodę. Nikt nie jeździł ze mną na workouty. Cały czas byłem gdzieś na telefonie, odbierałem maile, sprawdzałem, gdzie będę w następnym workoucie, gdzie mam się stawić, co zjeść, jaki kupić bilet, o której być gotowy do wyjazdu na lotnisko. Większość tych rzeczy musiałem ogarniać sam. Oczywiście firma Entersport, która mnie reprezentuje, pomogła mi to wszystko poukładać, ale tak naprawdę po Stanach jeździłem sam. Nigdy wcześniej nie byłem tak daleko za granicą, nie znałem tej mentalności, nie wiedziałem do końca co z czym się je. Po prostu pojechałem tam ciężko pracować. Dzięki temu zyskałem sympatię. Może bym zaistniał, gdybym miał kogoś obok siebie, kto ogarnia sprawy pozaboiskowe. Cieszę się jednak, że dzięki swojej ciężkiej pracy, zaangażowaniu i determinacji, zostałem wybrany z numerem 35 w Milwaukee.
Szkoda tylko, że po trzech tygodniach od draftu, właściciel klubu zdecydował się wymienić trenera, trzech asystentów i generalnego menedżera. To była ciężka sytuacja dla mnie, bo przyszła nowa miotła, zaczęła ustawiać wszystko po swojemu i taki był koniec tej historii.
– Faktu, że zostałeś wybrany w tym samym drafcie, wraz z LeBronem Jamesem, Carmelo Anthonym, Chrisem Boshem, Dwyanem Wadem, nikt tobie nie odbierze.
– Tak, ze świadomości tego, że byłem członkiem jednej z najsilniejszych klas w historii NBA, jestem z tego dumny.
– Co ciekawe, był to najbardziej owocny draft, jeśli chodzi o polską koszykówkę. Z 31. numerem został wybrany także Maciej Lampe. Czy przed naborem mieliście ze sobą kontakt, trenowaliście razem?
– Nie, przypominam, że to były czasy, w których internet nie hulał jak teraz. Nasze czasy to było Gadu-Gadu i kulejący po mału Skype. Nie było takich komunikatorów jak Messenger, Instagram, WhatsApp. Nasz kontakt był bardzo ograniczony. Pierwszy raz kiedy przyszedłem do Madison Square Theatre, gdzie odbywał się draft, chciałem tam z nim porozmawiać. Tylko, że Maciek tak naprawdę nie wiedział kim jestem. Chciałem mu przybić piątkę, ale on był w totalnie innym świecie, myślał tylko o swoim Green Roomie. Przez różne perturbacje związane z jego wykupem kontraktu z Realu Madryt, zjechał bardzo w drafcie, został wybrany dopiero z pierwszym numerem drugiej rundy. Myślę jednak, że pokazał się z dobrej strony w NBA. Zagrał, kilka klubów zwiedził, jest rozpoznawalny, i tylko właściwie in plus dla niego.
– Czy mógłbyś wytłumaczyć jak wyglądały przygotowania do draftu od kulis? Jak wyglądały rozmowy z generalnymi menedżerami, skautami przed naborem?
– Rozmów dokładnie nie pamiętam. W Indianapolis zabrali mnie na obiad, gdyż wtedy miałem przerwę po workoucie. Później gdzieś z reguły po treningach ktoś mnie zabierał na obiad lub pogawędkę. Chcieli mnie poznać z prywatnej strony. Mój angielski wtedy troszeczkę jeszcze kulał. Nie był na takim poziomie, jaki jest teraz. Kwestia rozmów z nimi była ograniczona. Starałem się z nimi jak najlepiej porozumiewać, ale nie wszystko wychodziło idealnie. Dobór słów i tego, co człowiek powinien mówić w danym momencie, był dla mnie barierą, ale jakoś sobie poradziłem. Mimo, że zostałem wyrzucony na otwartym morzu, jakoś udało mi się dopłynąć do lądu i zaistnieć w koszykówce.
– Pierwszy telefon od generalnego menedżera zapamiętasz do końca życia.
– Tak. Pamiętam, że wtedy połączyliśmy się z press roomu. Chwilę porozmawialiśmy, powiedzieli, że na mnie będą czekać. Wtedy wyżej z numerem siódmym wybrali TJ'a Forda, który był bardziej rozchwytywany i rozpoznawalny niż ja. Zaprosili mnie jednak do Milwaukee, trenowałem z nimi, odbyłem dwie jednostki jeśli chodzi o Summer League w 2003 roku. Przyszła jednak nowa miotła i powiedziała, żebym najpierw pokazał się w Europie, a potem zobaczymy co przyniesie los.
– W Summer League, czyli lidze letniej, nie dałeś plamy. Twój wynik z jednego ze spotkań – 34 punkty i 17 zbiórek to jeden z najlepszych wyników punktowych odnotowanych przez Polaków w dziejach NBA.
– To jest najlepszy wynik. To był jedyny mecz wygrany w Minnesocie. Grałem wtedy w Bucks przeciwko Philadelphii 76ers. Pamiętam, że Marcus Haislip nie mógł grać, Zaza Pachulia także, nie wiem, czy był wtedy już z nami Andrew Bogut, który został wybrany z numerem pierwszym draftu 2005. Tych nazwisk było wiele na moją pozycję. Ciężko było przebić się do składu, ale tak jak powiedziałeś, jeszcze nikt nie pobił mojego rekordu. Życzę z całego serca, żeby dokonał tego wyczynu Jeremy lub Olek.
– A propos Olka Balcerowskiego – mam wrażenie, że to bardzo podobna historia do twojej. Zawodnik grający w europejskiej lidze, na takiej samej pozycji co ty, który dopiero pod koniec całego procesu, zaczyna wspinać się w draftowych przewidywaniach.
– Ktoś musi dojrzeć w tym chłopaku coś, co nie mają inni, co przyda się w zespole. Jest łakomym kąskiem, odbył kilka treningów z drużynami NBA, jest z automatu brany do draftu i mam nadzieję, że ktoś go wybierze. To, że zostanie wybrany, nie znaczy jeszcze nic, bo to będzie raczej druga runda, ale życzę mu tego, żeby chociaż dostał propozycję kontraktu niegwarantowanego. Niech to bierze, niech próbuję, a kto wie, może przy odrobinie szczęścia też będzie cieszył się z występów w NBA.
– Korzystając z twojego doświadczenia, jakie rady dałbyś prospektom uczestniczącym w całym procesie draftowym?
– Przede wszystkim, żeby pozostać sobą i pracować nadal ciężko. To, że ktoś zostanie wybrany w drafcie, nic nie znaczy. To tylko początek długiej drogi. Ciężka praca na udowodnienie tego, że jest się wart tego wyboru. Trzeba też uważać na wszystkich cichych doradców, ludzi od inwestycji dziwnego pochodzenia, bo w tym momencie, kiedy prospekt zacznie zarabiać porządne pieniądze, będzie na świeczniku, to w tym momencie ci podejrzani ludzie będą mogli to wykorzystać.