Po igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro chciał zakończyć pracę z reprezentacją. Podobne plany miał po Tokio, ale chociaż ma w dorobku złoty medal olimpijski i jest najbardziej utytułowanym trenerem w historii polskiego wioślarstwa, to wciąż jest głodny zwycięstw. Wywalczony kilka dni temu w Racicach złoty medal mistrzostw świata czwórki podwójnej jest Jego piątym tytułem w karierze. Wywalczony po 13 latach przerwy, chociaż w tych trzynastu latach, zaliczył z czwórką aż 13 finałów w mistrzostwach świata, osiem razy zdobywając medal. W sześciu kolejnych igrzyskach jego osada zawsze była w finale. Aleksander Wojciechowski, trener kadry narodowej wioseł krótkich mężczyzn, w rozmowie z Beatą Oryl-Stroińską opowiedział o swoim kolejnym sukcesie, trudnych decyzjach, nieuniknionych konfliktach w grupie, o tym dlaczego nie pozwala zawodnikom na zbyt wiele i dlaczego nie posłuchał swojej żony.
Beata Oryl-Stroińska, TVPSPORT.PL: Czy mając w dorobku cztery złote medale mistrzostw świata, ten piąty może równie mocno cieszyć?
Aleksander Wojciechowski:- Oczywiście, że tak. Co więcej, muszę przyznać, że poza tym pierwszym w karierze z 2005 roku, to ten sprzed kilku dni cieszy mnie najbardziej. Dlaczego? Bo udowodniłem, że można taki wynik powtórzyć. A głosy po tym sukcesie są różne. Mówią, że się udało, że to rok poolimpijski. A ja jestem dumny z tego sukcesu, bo potwierdziłem, że wiem, co robię.
- To oznacza, że Pana metody treningowe wciąż są te same i wciąż dobre, czy jednak idzie Pan z duchem czasu, podpatruje Pan i próbuje zmieniać.
- Przede wszystkim to są inni zawodnicy. A to oznacza, że inna jest motywacja, inna mentalność, czy inne możliwości fizyczne tych wioślarzy. Oczywiście, że trzeba pewne rzeczy w treningu modyfikować. Od techniki zaczynając, a na sile i kilometrach kończąc. Z każdą osadą pracuje się jednak trochę inaczej.
- Pana zdaniem ta czwórka, czyli Fabian Barański, Mirosław Ziętarski, Mateusz Biskup i Dominik Czaja, to jest osada, która może powtórzyć zwycięską serię poprzednich Pana mistrzów, czyli Dominatorów?
- Tak, myślę, że stać ich na to, chociaż wioślarstwo wciąż ewoluuje, a stawka w tej konkurencji jest bardzo wyrównana. Było to widać choćby w Racicach, gdzie odległości pomiędzy osadami były bardzo małe. Dlatego nie należy zakładać, że reszta świata nic nie robi i czeka tylko na nas. Inni też ciężko pracują, co więcej, wiele osad ma nawet lepsze możliwości, większą liczbą zawodników do budowy osad, niż my. Nie może zatem nikogo lekceważyć. Okazało się, że do walki o najwyższe cele może włączyć się Rumunia, czy Holandia, która ma ponad 20 kandydatów do czwórki. Patrzę więc optymistycznie, ale ostrożnie z takimi prognozami.
- Budowa czwórki podwójnej na mistrzostwa świata była procesem. O przejściu Fabiana i Mirka z dwójki do czwórki zdecydował pan dopiero przed finałowymi zawodami Pucharu Świata w Lucernie. Nie wszystkim się to spodobało, bo przecież ktoś z tej czwórki musiał wysiąść...
- Założenia były takie: mamy dwójkę i czwórkę. Pierwsze starty pokazały, że jeśli chcemy wygrywać, to musimy postawić na jedną z nich. A że w dwójce byli wciąż niepokonani bracia Sinković, to przed Lucerną zrobiliśmy zmianę. I wygraliśmy, co utwierdziło nas w tym, że o medale w mistrzostwach świata możemy walczyć tylko w takim składzie.
- Dominik Czaja, podobnie jak Mateusz Biskup zdradzili, że już po pierwszych treningach w takim składzie czuli, że osada jest bardzo mocna. Pan też to od razu widział?
- Tak, oczywiście. I nie mam tu na myśli tylko tej typowo sportowej mocy. Ta czwórka stworzyła bardzo dobry kolektyw mentalny. Dobrze ze sobą funkcjonuje i niczego się nie boi. Jest niezwykle zmotywowana do wspólnej pracy i kolejnych zwycięstw.
- W dwójce, Szymon Pośnik i Krzysztof Kasparek, która także powstała przed mistrzostwami świata, też pan taki kolektyw widzi? Ich 8. miejsce to wynik na miarę pana oczekiwań?
- Tak, zwłaszcza, że każdy kolejny ich bieg był lepszy, od poprzedniego. Szymon nie był do końca zadowolony z tego, że musi płynąć w dwójce, ale z Krzysztofem wypadli dobrze. Myślę, że to rozwiązanie się sprawdziło, czyli Piotr Płomiński na jedynce, a Szymon i Krzysztof w dwójce.
- Takie wybory na pewno nie są łatwe. Pan jest doświadczonym szkoleniowcem, ale zawodnicy też mają już trochę doświadczenia, są dorosłymi mężczyznami. Pana decyzje "ty wsiadasz, ty wysiadasz" nie burzą atmosfery w grupie?
- W ostatnich latach było tak: była średnia dwójka i średnia czwórka, no i atmosfera się jakoś nie psuła. Teraz nagle wszyscy chcą być w tej najlepszej. I mocno to na swojej skórze odczuwam. Powiem nawet, że jest to dla mnie stresujące, bo dzwonią prezesi, dzwonią żony, dzwonią trenerzy i pytają "dlaczego?", albo "co dalej?.
- To ja w takim razie też zapytam, co dalej? Czy taki układ w osadach, który widzieliśmy podczas mistrzostw świata będzie także w przyszłym sezonie, czy to będzie zupełnie nowe otwarcie?
- Na pewno nie będzie to zupełnie nowe otwarcie i odwrócenie wszystkiego do góry nogami. Może się oczywiście zdarzyć, że będziemy robić różne próby w tej czwórce i będziemy obserwować. Kto,gdzie będzie pływał zdecydują wyniki regat.
- A co z Wiktorem Chablem? Czy dla niego drzwi do kadry są już zamknięte? Nie jest tajemnicą, że doszło między Wami do konfliktu.
- Dla nikogo drzwi do kadry nie są zamknięte, o ile nie burzy to atmosfery w zespole. A podejście Wiktora w tym sezonie do pewnych spraw, tę atmosferę psuło. Jego powrót do czwórki jest więc mało prawdopodobny, a co do jedynki, to musi walczyć o miejsce z Piotrem Płomińskim.
- Jest jeszcze brany pod uwagę Natan Węgrzycki-Szymczyk?
- Wiem tylko tyle, że on sam nie wie, co robić. Z tego, co słyszałem, to nie trenuje już ze swoim ojcem, który próbuje karierę robić w USA. Tak, jak wspomniałem, drzwi do reprezentacji dla nikogo nie są zamknięte.
- Wspomniał pan o stresujących sytuacjach, których w tej pracy nie brakuje. Jednak wciąż pan z kadrą pracuje. To prawda, że po igrzyskach chciał pan zrezygnować?
- Ja już dawno, po igrzyskach w Rio powiedziałem, że mam dosyć wioślarstwa. No i jakoś to wszystko się przedłużyło. Szczerze, to trudno jest z tym skończyć, zwłaszcza, po takim sukcesie, kiedy tylko my płynęliśmy w finale. Żona od dawna mnie namawia, żebym już nie pracował i był więcej w domu. Zazwyczaj jej słucham, ale w tym przypadku jest inaczej. W tym roku nie jeździłem już na zgrupowania zimowe. Tam pracował z grupą Robert, ale tych przedstartowych przygotowań nie mogłem opuścić. Muszę przecież pilnować wszystkiego na miejscu.
- Jaką zatem ważną rolę w zespole wioseł krótkich odgrywa Robert Sycz?
- Robert jest specjalistą od dwójek i bardzo dobrze w tej roli się spełnia. Cenię w nim to, że jest solidny w wykonywaniu swojej pracy i bardzo lojalny. Nie zawsze z moimi asystentami tak było. Mam do niego zaufanie. Czasami zawodnicy za dużo mu podskakują, ale wobec mnie Robert jest bardzo w porządku.
- A panu zawodnicy nie podskakują? Nie pozwala im pan na zbyt wiele?
- Nie, nie pozwalam, bo to jest konieczne, by osiągnąć sukces. Stąd m.in. wziął się brak porozumienia z Wiktorem. Nie może być tak, że grupa swoje, a jeden zawodnik swoje. To, że ktoś jest najstarszy, czy najbardziej doświadczony, nie daje przyzwolenia na pewne zachowania. Nie tędy droga. Wszyscy musimy stanowić zespół i mieć wspólny cel.
- Wspomniał pan o tym, że byliście jedyną osadą w finale mistrzostw świata. Martwi to pana?
- Pewnie, że martwi, bo odpowiedzialność za dobry wynik spada na nasza grupę. Każdy z trenerów chciałby, by inne osady zdobywały medale. Ale dopóki zawodnicy nie będą trenerów słuchać, nie będą im ufać i podporządkowywać się planom szkoleniowców, to nic z tego nie będzie. Wiem, że młodość ma swoje prawa, ale pewne rzeczy są niedopuszczalne. Zawodnik nie może być mądrzejszy od trenera.
- Zdarza się panu podpowiedzieć coś swoim kolegom po fachu, czy to raczej uznawane jest jako nietakt?
- Ja raczej nie próbuję podpowiadać, no może kilka razy mi się zdarzyło, ale bardzo delikatnie. Najdziwniejsze jest to, że tym, który najwięcej mnie pyta o pewne sprawy jest najstarszy wśród kadrowych szkoleniowców, Kazimierz Naskręcki. To raczej ja powinienem jego pytać, a nie on mnie.
- Plan przygotowań na przyszły sezon ma pan już dopięty? Będzie taki sam, jak w tym sezonie?
- Tak, przedstawiłem już cały plan i wprowadziłem w nim trochę zmian. Wyniki pokazały, że nie można dwa razy jechać na trzy tygodnie do Livigno, gdzie brakuje czasem tlenu, a w konsekwencji ochoty do treningów. Będzie więcej, ale krótszych zgrupowań. Pierwsze wspólne na początku grudnia, w Portugalii. Wcześniej zawodnicy będą pracować w klubach.
- Poprowadzi pan tę grupę do igrzysk w Paryżu?
- Jeśli zdrowie pozwoli, to tak. Chciałbym, bo mam w oczach władz PZTW duży kredyt zaufania. No i przede wszystkim nie chciałbym zawieść zawodników, wiem, że liczą na moją pomoc.
- Marzy się panu drugie olimpijskie złoto?
- Marzenie to jedno. Drugie to realia. Ja przede wszystkim nie lubię dzielenia skóry na niedźwiedziu. Trzeba z pokorą podejść do zadania i przeciwników. Nie wszyscy przecież odkryli karty. Spokojnie, robimy swoje. Przed nami sezon z kwalifikacjami olimpijskimi i to teraz dla nas jest najważniejsze.