Zero punktów Polek do klasyfikacji generalnej i raczej niedosyt niż euforia w sztabie. Na trybunach sporo miejsca, bo kibice szykowali formę na popisy Dawida Kubackiego. Ale to, że po dekadzie od pierwszej próby w końcu udało się w Polsce przeprowadzić Puchar Świata w skokach narciarskich kobiet, ogółem ma sporo plusów. Albo raczej miałoby, gdyby nasze środowisko w końcu zrozumiało, że gra do jednej bramki. Nadal jesteśmy krajem, w którym o mistrzostwo walczy ledwie 12 zawodniczek. I gdzie zamiast promować dyscyplinę, głównie się narzeka i kogoś nie lubi.
WARTO PRZECZYTAĆ. TRENER O KUBACKIM: TO SKOCZEK-MYŚLICIEL
Skoki kobiet wreszcie trafiły do Polski w najwyższej jakości. Najpierw w lipcu Wisła przeprowadziła dla nich konkursy Letniego Grand Prix, a teraz – w hybrydowych warunkach – ugościła historyczny weekend Pucharu Świata. Podział był prosty: wieczory są dla mężczyzn, poranki dla pań, ale kto przychodził na skocznię na cały dzień, tu i tu mógł spodziewać się ciekawej rywalizacji. Także z odległościami w okolicach linii HS, na czele ze 136-metrowym lotem treningowym Kathariny Althaus.
Niestety, biało-czerwonym do takich popisów nadal daleko. Stąd nieustanne wątpliwości, czy biorąc pod uwagę kiepską formę Polek, żeński PŚ w Polsce w ogóle miał sens. A miał. Choćby po to, żeby boleśnie nas obnażyć.
Nika Križnar spędza ostatnie chwile przed konkursem PŚ w #Wisła, wywieszając z okna banner własnego fanklubu �� Za Słowenkami przyjechał tu cały autokar. Inna kultura żeńskich #skijumping @sport_tvppl pic.twitter.com/e8WMS5DSm0
— Michał Chmielewski (@chmiielewski) November 5, 2022