Przejdź do pełnej wersji artykułu

Norwegowie policzyli skoczków i pytają: czy ten sport umiera? "Spadki o sto procent"

/ Skoki narciarskie to sport, który się zwija. To nie opinia, to twarde statystyki (fot. Getty, TVP) Skoki narciarskie to sport, który się zwija. To nie opinia, to statystyki i obrazki z ruin dawnych świątyń dyscypliny (fot. Getty, TVP)

Kluby skoków narciarskich ledwo przędą, bo sprzęt i szkolenie kosztują coraz więcej, a nie ma skąd brać. W ruinie jest blisko 40 procent światowych skoczni, na których dało się uzyskać sto metrów. W elicie liczy się coraz mniej państw – zimą 2022/23 z podium Pucharu Świata cieszyło się ledwie osiem krajów. Promocja dyscypliny idzie FIS niepokojąco kiepsko. Federacja na trudnym rynku przegrywa walkę o kibiców i talenty. Skutek: niemal na całym świecie oglądalność transmisji TV zaczęła się kurczyć – rok do roku o 15 procent. Odpływ skoczków zaalarmowali nawet w mekce nart – Norwegii. Tam pytają wprost: czy stary ludowy sport umiera?

Czy skoki narciarskie czeka śmierć? Oglądaj magazyn 7 dni sport

Tak, umiera – już na starcie odpowiada na to pytanie Jan Winkiel, sekretarz Polskiego Związku Narciarskiego. Zastanowienie się nad wątkiem zajęło mu półtorej sekundy.

Kilkadziesiąt lat temu jeden z międzynarodowych gigantów produkcji alkoholu zbudował w oparciu o skoki narciarskie całą kampanię reklamową. Kilkadziesiąt lat temu w Norwegii istniało jednocześnie kilka tysięcy skoczni, a te obiekty stanowiły dla mieszkańców takie punkty orientacyjne, jak u nas kościoły. Na Holmenkollen nie dało się w trakcie konkursów wcisnąć szpilki, a dziś w trakcie Pucharu Świata nie otwierają nawet wszystkich trybun. Kilkadziesiąt lat temu w Polsce podskakiwano przy boiskach szkolnych, a zajęcia prowadzono w ramach normalnych lekcji WF. Najlepsi z placówek występowali w ligach i dopiero tam wypatrywali ich trenerzy. Kilkadziesiąt lat temu Polska – podobnie jak wiele innych państw – produkowała własne narty do skakania, m.in. Polsporty i Tatry, tymczasem obecnie zajmuje się tym ledwie pięć firm na świecie. W 1962 roku na mistrzostwa świata pod Wielką Krokiew przyjechało 120 tys. kibiców, czyli ponad dwie pojemności obecnego Stadionu Narodowego. Bo skoki znali z bliska. W końcu własne skocznie i kluby miała nie tylko największa Warszawa, ale też m.in. Wrocław, Kraków, Trójmiasto, Białystok, Czarnków, Kielce, Przemyśl i Sanok, Zielona Góra, a nawet odległa Gołdap. Historyczne dane wskazują, że w sumie w granicach współczesnej Polski znajdowało się przynajmniej 320 skoczni różnego rozmiaru, w aż 14 z 16 województw. A to z pewnością wciąż niekompletne archiwum.

Teraz – od najmniejszej K4 po zakopiańską Krokiew – takich zdatnych do treningu mamy ledwie 33, z czego kilka to pół-amatorskie. Wobec tych liczb nie ma jak obronić tezy, że skoki narciarskie trzymają się dobrze.

A to dopiero pierwszy z listy sygnałów alarmowych.

>> REPORTERZY TVP SPORT WSPOMINAJĄ SEZON 2022/23. "ODBIJAŁO SIĘ MU SZAMPANEM"

Czytaj też:

Ostatni sezon skoków zaczął się na igelicie. Pomysł ma wrócić zimą 2024/25, ale rozbudowany. (fot. PAP)

Skoki. Rewolucja w kalendarzu PŚ. Pertile zapowiada: jesienią ogłosimy plan

Nie ma mowy o skokach narciarskich, gdy nie ma skoczni. Współczynnik ruin: 58 procent

Nabory do klubów są spore, dzieci garną się do naśladowania mistrzów – przekonuje Jan Szturc, guru szkolenia w naszym kraju. Tylko że kiedy to mówi, wypowiada się o samej Wiśle, gdzie mieszka. I gdzie skoczni nie brakuje. Ich liczebność i masowość występowania to dość precyzyjny papierek lakmusowy. Bo to proste: im mniej ich działa, tym słabsze w ujęciu narodowym będzie zainteresowanie dyscypliną. Polska i tak wymyka się z logiki – mamy szokującą dysproporcję pomiędzy zainteresowaniem kibiców a możliwościami skakania przez dzieci. Te mogą się obecnie na poważnie szkolić w ledwie kilku miejscowościach. Kilku na ponad 50 tysięcy. Samorządy nie palą się do inwestowania, notorycznie brakuje też trenerów z licencjami PZN. Dlatego Mirosław Graf, były skoczek, a obecnie burmistrz Szklarskiej Poręby, pyta: – dla kogo by to było? To błędne koło, a skutek w naszym kraju jest absurdalny. Bo to trochę tak, jakby wszyscy oglądali filmy, choć prawie nikt nie miał dostępu do kin, telewizorów ani komputerów.

Dlatego rozglądając się w Polsce za następcą Kamila Stocha, mamy wybór z aktualnie niespełna 400 wyczynowych skoczków, w tym mniej niż 40 dziewcząt. W Norwegii ta liczba skurczyła się do ok. 1800, czyli ponad dwukrotnie przez ostatnie 13 lat. To już nie kryzys, lecz zapaść.

Podstawa piramidy szkolenia musi być szeroka. To niesłychane, ile potencjalnych talentów traci się, tylko dlatego że te nie mają gdzie się sprawdzić. A nie mają, bo nie ma skoczni – rozkłada ręce Igor Kurkowski z klubu w Chochołowie.

Przypadki pasjonatów z Łodzi, którzy na treningi jeżdżą za swoje pieniądze w góry, to nadal rzadkość, choć szlachetna. W końcu Thomas Diethart też miał daleko na zajęcia, a w 2014 roku triumfował w Turnieju Czterech Skoczni. Niestety, w Austrii – tak samo jak większości innych krajów-potęg – liczba aktywnych ośrodków też leci na łeb na szyję. Gdzieniegdzie w zatrważającym tempie. Te trendy dokładnie analizują archiwiści z serwisu skisprungschanzen.com. Grupa, którą współtworzą m.in. skoczniołazi z Polski, ostatniej zimy odbyła podróż na północ od Oslo. Gdy wrócili, zaczęli masowo zmieniać w swojej bazie oznaczenia obiektów – z "w użytku" na "opuszczony".

To nie tylko małe, pół-amatorskie skoczeńki, ale również wielkie K70, K90, a nawet całe kompleksy treningowe; miejsca, gdzie jeszcze parę lat temu odbywały się nawet konkursy Pucharu Świata i innej rangi FIS. Zarastają krzakami, pokrywa je nieubity śnieg, a z rozbiegów odpadają deski. Nie do pomyślenia, że w Czechach niszczeje duma kraju, czyli mamut Certak, a w Pragelato rozkradziono nowiuteńkie areny olimpijskie z 2006. To smutne, ale do przełknięcia, natomiast w Norwegii – mekce skoków – to szokujące zjawisko. Zresztą, niedawno na dużą skalę opisała je w reportażu telewizja TV2. Pytała w tytule: "czy stary ludowy sport tak po prostu wyginie?" Mocna teza. Mocna, ale… nie nierealna – uważa Artur Bała, autor w skisprungschanzen.com, który na liczniku ma już blisko 2,5 tys. odwiedzonych skoczni. – Ile z nich było nieczynnych? – dopytujemy eksperta.58 procent, liczyłem. Wyobraźmy sobie, co byłoby, gdyby tak źle utrzymywały się stadiony do piłki nożnej.

Spośród 167 wszystkich kiedykolwiek wybudowanych obiektów z rekordem przynajmniej równym stu metrów aż 64 to ruina. Współczynnik degradacji wynosi tu blisko 40 procent, a te obiekty w latach świetności były przecież pocztówkowymi symbolami okolic. W PŚ też postępuje zapomnienie. Na 81 skoczni, na których na przestrzeni dekad odbywał się męski PŚ, skacze się (choćby treningowo) już tylko na 58. Przy czym część z tych niby używanych (m.in. kompleks Lugnet w Falun czy K90 w Szczyrbskim Plesie) ma status "czynne" tylko w teorii, bo w praktyce stoją odłogiem. A to przecież cykl młodszy od Adama Małysza, od jego inauguracji nie minęło nawet 50 lat.

Czytaj też:

Skoki. Padł niechlubny rekord, najgorsza zima w historii. Statystyki dowodzą, jak źle FIS zarządza konkursami

Żeby były skoki, musi być pasja. Gdy ostatni fan umiera, umiera też tradycja

Mocna pod względem liczby ośrodków szkoleniowych nadal pozostaje Słowenia. Niemcy także, choć i tam odpowiedzialny za młodzież Martin Schmitt grzmi, że ich skocznie to coraz częściej rudery, którym potrzeba liftingu. Prawdopodobnie jedynymi dwoma krajami, gdzie trend jest obecnie odwrotny, są Rosja i Chiny: dwa reżimy, których państwową ambicją jest wygrywanie na wszystkich możliwych polach. Ci pierwsi przez ostatnią dekadę zasiali skocznie jak pszenicę, drudzy poznają sport przy okazji igrzysk w Pekinie. Z tą wadą, że do tej pory nie nauczyli się trenować na nich młodzieży, a opłacanych trenerów z Europy słuchać nie lubią. Tymczasem to Europa dekady temu rozpleniała popularność skoków poza kontynentem, m.in. dzięki emigrantom. W USA byli to Finowie i Norwegowie, zaś w Argentynie Polak – Andres Noworyta.

O pamięć rodaka pośmiertnie zadbano nazwaniem ulicy, ale o skoki za Atlantykiem już dbać komu nie było. Tam okazały się wyłącznie ciekawostką. Podobnie w Lubawce i Karpaczu na Dolnym Śląsku. Kiedy żył trener-pasjonat Wiesław Dygoń, to skoki były. Umarł, więc nie ma.

Nasz sport też jest modą, jak wszystkie inne – uważa wybitny Simon Ammann. – A tą tylko trochę można sterować odgórnie. Napędza ją sukces, ale ten musi skądś się brać. Jego brak niszczy zainteresowanie i studzi zapał. Każdy i prawie wszędzie może budować ośrodki, zaczynać szkolenie itd. Jest jednak kilka warunków: pieniądze i chęci, a tych obecnie coraz częściej brakuje. Są prostsze sporty do budowania, w dodatku lepiej płatne i bezpieczniejsze. Trudno czuć żal, że stoją w hierarchii wyżej niż trudne do ogarnięcia skoki – tłumaczył Szwajcar. On wie, co mówi, bo sam boryka się z problemem w ojczyźnie. Wypowiedź jednak odnosiła się przede wszystkim do Finlandii, Szwecji i Czech. Wszystkie te kraje miały w przeszłości zdobywców kryształowej kuli PŚ. Wszystkie dziś poważają skoki tak, jak u nas poważa się pięciobój nowoczesny. Albo gorzej: jak saneczkarstwo. To o tyle dobre porównania, że i tu, i w skokach do wyczynu potrzeba drogiego obiektu i zaplecza, ale również kogoś, kto umiałby je utrzymać. I kto miałby serce, żeby wychować jego użytkowników – potencjalnych mistrzów.

Dwa tygodnie używania skoczni olimpijskiej w Whistler w okresie zimowym to sto tysięcy dolarów. W czasach, gdy byłem trenerem kadry Kanady, była to jej połowa rocznego budżetu na wszystko. Dlatego gdy idzie zima, zwykle stoją i czekają na cud – opowiadał TVPSPORT.PL Tadeusz Bafia. Podobny problem wydatków dotyczy wszystkich miejsc, które mają u siebie skoki. Kto jest biedny, ale ma igelit, trenuje tylko latem – jak w Einsiedeln albo Bystrej. Komu brakuje jeszcze więcej, zamyka skocznię. Pogrzebem dawnej świetności zajmuje się natura.

Osiem państw na 135: oto światowość skoków narciarskich

Archiwa skisprungschanzen.com mówią, że ogółem na świecie skakano w przynajmniej 46 państwach, włącznie z Australią czy Algierią. Dziś taka liczba brzmi jak wymyślona. W sezonie 2022/23 występy w międzynarodowej rywalizacji FIS – obojętnie jakiego szczebla – zaliczyli przedstawiciele 23 nacji, a sukcesy młodego Słowaka Hektora Kapustika czy Szwedki Fridy Westman (pierwsze szwedzkie podium PŚ od 30 lat) urosły do miana sensacji. Urosły, bo tak bardzo skreślono już te kraje na arenie międzynarodowej. Jako kolejne na liście, za Hiszpanią, Węgrami, Gruzją, Koreą Płd. itd.

Jeśli natomiast mowa o międzynarodowych zawodach FIS, to przez ostatni rok odbyły się włącznie w jedenastu krajach. I to tylko, dlatego bo wyjątkowo MŚ juniorów przeprowadziła zapomniana Kanada. Bez tego odejścia od normy wyszłoby mniej.

Karuzela PŚ odwiedziła wprawdzie trzy kontynenty, ale nazywanie skoków globalną dyscypliną staje się literacką fikcją. W sezonie 2022/23 z miejsca na podium w konkursach PŚ cieszyli się przedstawiciele ośmiu nacji (spośród 135 zrzeszonych w FIS). W męskim PŚ – tylko sześciu, bo statystykę trochę podkręciły kobiety. U panów martwi coś jeszcze: że tej zimy najlepszy zawodnik spoza TOP6 potęg był dopiero 26. w klasyfikacji łącznej. Coraz częściej brakuje zgłoszeń, żeby był sens przeprowadzania kwalifikacji. Niepokoi też, że poza mocnymi, względnie stałymi ośrodkami jest coraz mniej takich, które palą się do wydawania pieniędzy na przyjazd najlepszych. Dość powiedzieć, że koszt organizacji PŚ to obecnie ok. 1,5-2 mln złotych. Na potencjalnych chętnych czekają wielkie wymagania FIS, potrzeba inwestycji w obiekt, a z tyłu głowy wybrzmiewają zagrożenia związane z ociepleniem klimatu. Czyli kolejny koszt: dodatkowa produkcja sztucznego śniegu. Bez gwarancji rządowych, o które trudno (a także bez sponsorów, o których jeszcze ciężej, gdy brakuje sukcesów i medialności) nikt rozsądny nie wyda takiej sumy. Mimo że przecież można sprzedawać bilety i prawa do transmisji! Jeszcze gorzej idzie FIS załatwianie gospodarzy do zawodów niższej kategorii. Minionej zimy cykl FIS Cup, czyli poletko do nauki dla młodych, zagościł w pięciu miejscowościach przez cztery miesiące.

Czytaj też:

Skoki. Halvor Granerud kontra Stoch, ale na biegówkach? Ojciec Norwega: lubię to

To kpina, a nie rozwój – krytykują ci, którzy z bliska obserwują działania światowej federacji. I nie sposób podważyć ich zarzuty.

Sprzęt drogi, zawody drogie, marketing to chałupnictwo. A przecież miało być jak w F1

W tym wszystkim martwi, że działacze FIS niewiele robią dla promocji dyscypliny. Od lat kuleje marketing. Szef PŚ Sandro Pertile chce równać do Formuły 1, ale zdaje się nie dostrzegać, jaki sztab ekspertów – odkąd wszystko przeniosło się do Internetu – pracuje tam nad contentem dla fanów. Tu w żeńskim cyklu nie ma nawet jednej na stałe zatrudnionej osoby do obsługi takich zadań. Produkcja treści w męskim istnieje, ale jest chałupniczą manufakturą. Taką nie na te czasy. Co więcej, FIA pokazuje w telewizji mnóstwo swoich serii wyścigowych, podczas gdy w skokach nie sposób zobaczyć w TV nawet drugiej ligi. A transmisje z torów ubogacają dane i grafiki. W tych ze skoczni natomiast próżno szukać choćby stałych danych o tak podstawowej kwestii jak pomiar wiatru.

Grzechów FIS jest jednak więcej. Włoch kilka lat temu zapunktował i wymyślił cykl zawodów przeznaczony wyłącznie dla maleńkich nacji. Idee były piękne, a prawda smutna, bo do tej pory seria okazuje się dramatycznym niewypałem. Lepiej w kontekście dbania o outsiderów działają oddolne inicjatywy, czyli współpraca krajów-potęg z zawodnikami z biedniejszych federacji. Ale chociaż giganci (m.in. Norwegia i Słowenia) służą wiedzą i obiektami, to nie przeskoczą już inwestycji w popularyzację, a ponad wszystko w badania, obozy czy nowoczesny sprzęt. Tymczasem sam ekwipunek zawodnika jest obecnie horrendalnie drogi, w dodatku wymaga częstych wymian. Tak jak za Małysza na sezon wystarczało jeszcze 5-6 kombinezonów, tak teraz świat wie już, że jeden strój zachowuje właściwości przez kilkanaście prób. – Pieniądze – w tym aspekcie ma rację cytowany wyżej Ammann. W klubach juniorom daje się więc takie z second-handu. PZN ma nawet magazyn, do którego trafia sprzęt zużyty już przez kadrę, ale wciąż idealny dla dzieci. Potem to samo, co zużyją one, trafia np. na Ukrainę. Tam czy na Słowacji na nowe stroje stać tylko tę garstkę z kadry narodowej.

Pieniądze. A raczej ich brak.

21 procent godzin transmisji TV mniej, rok do roku. FIS czeka na nowy wyrok

Z kryzysem braku chętnych do sportu ma problem coraz więcej dyscyplin. Jednak mam wrażenie, że skoki same sobie zrobiły krzywdę marketingową. FIS zafiksowała się, żeby przekonywać, że to bezpieczny sport. Okej, jest mniej kontuzji, ale już dawno przekroczono granicę. Zapomniano o aspekcie fascynacji; o tym, jakie to niezwykłe, że człowiek może latać. Odpływ widzów i dzieciaków lgnących do szkolenia widać globalnie gołym okiem, bo konkurencja na rynku jest olbrzymia. Dlatego słabnie oglądalność transmisji, dlatego też kurczą się listy startowe wśród seniorów. I będzie tak nadal, dopóki wciąż będziemy usilnie mówić o tym sporcie jako miłym i nieryzykownym. Kiedyś tak nie było. Kiedyś skok narciarski – obojętnie czy na górce w gminie, czy z mamuta – był definicją próby charakteru. I prostym, ale jednocześnie wielkim show – uważa Winkiel z PZN.

Wydaje się, że obecnie ostatnim realnym niebezpieczeństwem są konkursy przy nierównym, mocnym wietrze. A zagrożeniem dla marketingu – fakt, że i tak się odbywają, tylko że za cenę uczciwości, w dodatku pod peleryną wprowadzonych w 2010 roku przeliczników za belkę i wiatr. Nie dość, że ich działania nie rozumieją kibice, to jeszcze skomplikowana matematyka rzadko kiedy jest godna zaufania. W FIS powtarzają, że system uratował ten sport, bo z rekompensatami wciąż da się rozgrywać zawody. To błędne myślenie. Bo te zawody – owszem – są dzięki nim pokazywane w TV zamiast zostać odwołanymi, tylko że zamiast przyciągać widza, ostatecznie go zniechęcają.

W sezonie 2022/23 w PŚ belkę zmieniano w sumie rekordowe 71 razy. Z czego aż 58 razy w dół.

Podczas ostatnich MŚ w Planicy doszło do symbolicznego skandalu. Niemiecka TV zeszła z transmisji konkursu, bo wolała nie opóźnić na antenie talk-show o polityce.

Chwilę później w tych zawodach nasi zawodnicy zdobyli dwa medale. To druzgocące. Ale równocześnie mamy kadrę mistrzyń w skokach pań, z liderką Kathariną Althaus. Ich zawodów PŚ praktycznie nie da się u nas obejrzeć. Co to mówi o pozycji dyscypliny? – pyta retorycznie Luis Holuch, dziennikarz skispringen.com.

Badania FIS dot. oglądalności sezonu 2022/23 w PŚ nie są jeszcze opublikowane. Ale wg agencji Nielsen, w sezonie 2021/22 od telewizorów odpłynęło aż 15 procent widowni, na którą skoki mogły liczyć rok wcześniej. Zmalało wszystko: łączny czas przekazów live skurczył się o aż 21 procent, a ich ogólna liczba – o 1700 godzin. Osłabły więc też wyraźnie takie dane jak czas ekspozycji sponsorskich, zwrot medialny itd. Niemcy, czyli przez ostatnie dwie dekady największy rynek skoków, zwinął się o 121 milionów kibiców. Polski – aż o 281 mln, choć za to akurat w sporej mierze odpowiadał kryzys kadry Michala Doleżala.

Wszyscy czekają, jaki wyrok za ostatnią zimę zaprezentuje wiosną Nielsen. I czy znów PR będzie szczycił się, że "wzrostowy trend dało się zaobserwować w Japonii" – tej samej, gdzie na zawodach w Sapporo po trybunach hula wiatr.

Czytaj też:

Halvor Egner Granerud rozbił bank! Największa wypłata w skokach narciarskich od prawie 15 lat

Borek Sedlak pyta: zmienić, ale co konkretnie? Podpowiadamy – zróbcie wreszcie ankietę

Problemy skoków są jak piramida, tylko nie wiadomo, które wynikają z czego: czy irytujące często zawody elity sprawiają, że brakuje jej fundamentów, czy to kiepska aktywność tych na dole środowiska sprawia, że psuje się finałowy produkt, tzn. walka najlepszych. Niestety, w FIS – gdzie akurat powinni znać odpowiedź – również brakuje na ten temat refleksji. Do mitologii można już dopisać słynne frazesy o wietrze, sporcie na świeżym powietrzu czy "dopóki nie ma skoczni w halach…", które regularnie pada z ust działaczy. To rozmywanie odpowiedzialności.

Staramy się, żeby skoki były jak najbardziej ciekawe – zapewnia na łamach "PS" Borek Sedlak, prawa ręka dyrektora Pertile. I choć Czech wie, że nie wszystko idzie im łatwo, odbija piłeczkę i też zarzuca środowisku: – dzisiaj najłatwiej krytykować, że tracimy fanów albo że skoki są niesprawiedliwe. Ale nikt nie podaje rozwiązań.

A to nieprawda.

Zatracono balans pomiędzy chęcią pokazania skoków w TV za wszelką cenę a sprawiedliwością rywalizacji. Od lat powtarza się o potrzebie zawężenia korytarzy wietrznych, bolączkach przeliczników, niedostatku informacji wyświetlanych w transmisjach, braku transparentności działań jury podczas zawodów, włącznie z kuriozalnym, nadmiernym obniżaniem belki w konkursach. Nikt tego nie słucha, mimo że – jestem pewny – w FIS znają te postulaty – uważa Artur Bała. I podaje dowód: przez to, jak drastycznie skraca się rozbieg dla czołówki, nie tylko traci przejrzystość wyników. Już cztery lata nie widziano lotu na 250 metrów. Tymczasem właściciele mamutów wydali miliony euro właśnie po to, żeby je widywać. I żeby skoki działały kibicom na wyobraźnię.

Więcej o upadku skoków narciarskich w magazynie "7 dni sport". Czy skoki narciarskie mogą umrzeć? Na to pytanie odpowiedzą goście Piotra Sobczyńskiego w programie. Początek transmisji na żywo w niedzielę o godzinie 12:35.

Źródło: TVPSPORT.PL
Unable to Load More

Najnowsze

Zobacz także