{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Pożegnanie Króla będzie świętem. Prevc już takie zrobił – w 2016
Michał Chmielewski /Słoweńskie media we wtorek rano ogłosiły, że w marcu w Planicy ostatni skok narciarski w karierze odda Peter Prevc. Dla Słowenii 31-latek to ostatni zdobywca kryształowej Kuli Pucharu Świata. Dla Polski to charyzmatyczny, niezniszczalny, wielki konkurent Kamila Stocha. A dla dyscypliny człowiek, który w szczytowym okresie kariery stał się jej dziedzictwem. – Król – tak mówił o nim Robert Kranjec.
Oficjalnie: Peter Prevc potwierdził zakończenie kariery
To był 2009 rok, Szczyrk. Nowo wybudowana skocznia Skalite i Europejski Olimpijski Festiwal Młodzieży. Mało znany dotąd chłopak, który od początku w Beskidach czuł się świetnie, wygrał indywidualnie i z drużyną.
– Mamy talent, tylko go pilnujmy – ogłosił wtedy Matjaz Zupan, który w tamtym okresie już drugi raz pełnił funkcję głównego trenera słoweńskiej kadry seniorów.
Zupan wiedział, co mówi. To za jego pierwszej kadencji Słowenia chyba w najbardziej spektakularny sposób straciła inny młody talent. Primoz Peterka, który najpierw wszedł na szczyt, a potem tak z niego spadł, że momentami przebijał alkoholowe dno, stał się wyznacznikiem dla całego kraju. Antywskazówką, ile jeszcze do zrobienia jest w kwestii troski o chłopaków, którym zaszumiały w głowie sława i pierwsze większe pieniądze.
Jednak u Prevców był surowy wychów. Ojciec, a potem kolejni szkoleniowcy Petera, nie pozwolili mu na taką drogę.
Drogą Prevca było ominięcie kadry B. Od juniorów, z którymi pożegnał się wiosną 2010 roku, po dwóch medalach MŚ U20 i błyskotliwym debiucie na igrzyskach w Vancouver poszedł prosto do Zupana. Ten wiedział, co robi. Kiedy pierwszy raz zabrał go na Puchar Świata do Lillehammer, dzieciak od razu zrobił dla kadry pierwsze punkty. W Kanadzie był w realnej walce o podium. Na pierwsze podium czekał dłużej. I to, podobnie jak wiele innych ważnych dla niego zdarzeń, miało miejsce w Planicy.
– To, żeby tutaj stanąć na podium, u siebie, we własnych górach, jest marzeniem każdego Słoweńca. Odkąd pierwszy raz tutaj przyjechałem, śniłem, aby latać na tej skoczni. Bycie pod nią dekorowanym chyba jest czymś więcej. O tym nawet nie wypada śnić – opowiedział wtedy dumny reporterom. To zabawne o tyle, że zanim tamtego dnia świętował sukces w PŚ, Peter zdążył być już dwukrotnym medalistą mistrzostw świata. W Val di Fiemme, gdzie za rywala miał naszego Kamila Stocha, zadziwił wszystkich. Po brązie na normalnej skoczni dołożył srebro na dużej. Tam przegrał wyłącznie z Polakiem. O tyle dobrze się stało, że przynajmniej nikt nie porównywał go później do Roka Benkovicia. Prevc, jak zresztą wszyscy na skoczni, za porównaniami nie przepadają.
Później były kolejne dwa medale w Soczi. Ale już nie śnieżynki FIS, tylko olimpijskie. I znów wielki Stoch, który odarł go z marzeń o złocie. Jeszcze później zdarzył się pusty przebieg w Falun.
– Wierzę w trenera [Gorana] Janusa. Uważam, że to jest człowiek, z którym można pracować na dalsze sukcesy – tak bronił szkoleniowca, który cztery lata wcześniej zastapił Zupana. W końcu chwilę przed szwedzkimi MŚ Prevc miał powody do zadowolenia. Bycia pierwszym człowiekiem, który pofrunął na nartach 250 metrów, nikt już mu nie odbierze.
Peter tamtej zimy wygrał aż 15 konkursów. Aż 22 razy stał na podium, a jego najniższą lokatą przez cały sezon było 11. miejsce – jedyne poza TOP10.
– Jest królem skoków narciarskich – to dokładnie, cały mokry od wylewanego przez kolegów szampana, obwieścił wówczas Kranjec.
Niestety, królowie mają to do siebie, że nigdy nie panują wiecznie. Wiosną, gdy po sprzeczkach z federacją skoczkowi nie udało się zakontraktować indywidualnego sponsora na kask [plotkowano o RedBullu], coś się zmieniło. Prevca już na zawsze dogonili inni. Odkąd zdobył kulę, zaczął cierpieć. Raz przytrafiła się kontuzja kostki, innym razem zwykły kryzys. W końcu – po przegranych igrzyskach w Pjongczangu – przyszło też pożegnanie z Janusem.
Po szczycie kariery Prevc stanął na podium jeszcze osiem razy. To tylko, a nie aż. Kiedy wrócił na szczyt w marcu 2020 roku, plany powrotu i wiarę, że to się jeszcze może udać, pokrzyżowała mu pandemia. Mimo to Peter wrócił. Był w obu drużynach, które na ostatnich edycjach MŚ sięgały po złoto w lotach. A w Pekinie był w tej mieszanej, która w mieszanym konkursie cudów pokonała srebrnych medalistów o niesłychane 110,2 punktu. I to na K95.
Prevc nie załapał się w tym okresie wyłącznie na złoto w Planicy. Bo upadł w treningu, tracąc cały finisz minionej zimy.
Teraz Planicę jako skoczek zobaczy po raz ostatni. Według komunikatu, który wydał tuż po wypadku sprzed roku, wciąż marzy o Letalnicy. Zapewne nadal będzie marzył. Nie wiadomo, jaka w niedzielę 24 marca będzie pogoda. Czy będzie tak słonecznie, jak było, gdy osiem lat temu odbierał tutaj kulę. Jedno jest pewne: tego dnia do ronda w Ratece znów będzie od rana stać kolejka samochodów. Tak w końcu żegna się monarchów. A on był i pozostanie dla słoweńskich skoków królem.
Z czwórki Prevców, po pożegnaniu Cene w ubiegłym roku, zostali już na skoczni tylko Domen i Nika. Oboje byli już liderami Pucharu Świata, tak jak najstarszy brat. Nika, najmłodsza w tej rodzinie mistrzów, jest na najlepszej drodze, aby tej zimy dołożyć do domowej kolekcji własną kryształową kulę. Ta historia po decyzji Petera jeszcze się nie zamknęła. Być może dopiero się rozkręca.