Zastałem fantastyczne miejsce, a spodziewałem się czegoś innego – mówi Kamil Majchrzak, który w ostatnim czasie grał w Rwandzie – kraju, którego historia naznaczona jest ludobójstwem, które według szacunków mogło pochłonąć nawet milion istnień. W rozmowie z TVPSPORT.PL opowiedział nie tylko o wrażeniach z pobytu w Afryce, ale także o powrocie do tenisa i spotkaniu z wielkoszlemowym mistrzem.
Tenisowe turnieje najniższego szczebla, czyli ITF, nierzadko goszczą w krajach, które nie są popularnymi destynacjami turystycznymi. Tym razem swego rodzaju egzotyki można było zaznać za sprawą zawodów rangi ATP Challenger Tour. Przez dwa tygodnie rywalizacja toczyła się bowiem w Rwandzie.
***
Michał Pochopień, TVPSPORT.PL: – Co cię skłoniło do podróży do Rwandy?
Kamil Majchrzak: – Poleciałem tam w jednym celu: odbywały się tam turnieje rangi ATP Challenger i była to świetna okazja do dużej zdobyczy punktowej do rankingu. Wiedziałem, że obsada będzie słabsza niż na ogół w challengerach, przez co mój ówczesny ranking, czyli 800. miejsce, na pewno zagwarantuje mi występ w eliminacjach, a być może otrę się o główną drabinkę. Dobrze wszedłem w sezon, więc chciałem sobie dać szansę i przyśpieszyć powrót we właściwe rejony rankingowe. Najzwyczajniej w świecie sprawdzić w imprezach pod tą egidą.
W moim ostatnim turnieju przed wylotem do Rwandy, w Hammamet, nabawiłem się drobnej kontuzji nogi i nie do końca wiedziałem, czy tam zagram. Sam skłaniałem się do pozostania w Polsce, ale mój sztab mnie namawiał do występu. Można powiedzieć, że nawet nałożyli na mnie swego rodzaju presję! Ostatecznie mieli rację, bo wyjazd wyszedł świetnie. Osiągnąłem wszystko, co chciałem. Dzięki temu za jednym razem zrobiłem kilka dużych kroków. Obecna liczba punktów pozwala mi skupić się na występach w Challengerach i mieszaniem ich z imprezami rangi ITF o puli nagród 25 tysięcy dolarów.
– A jak wyglądała sama podróż? Zorganizowanie jej należało do skomplikowanych zadań?
– Lot do Rwandy był naprawdę wygodny, bo bilety kupiliśmy z niewielkim wyprzedzeniem, a mieliśmy tylko jedną przesiadkę w Brukseli. Powrót był bardziej skomplikowany, gdyż lecieliśmy z międzylądowaniami w Etiopii oraz w Niemczech.
– Wiedziałeś wcześniej cokolwiek o Rwandzie?
– Starałem się uzyskać jak najwięcej informacji. Przede wszystkim o życiu tam, bo w kwestiach tenisowych wiedziałem, że sobie poradzę. W przeszłości grałem w przeróżnych miejscach. Orientowałem się, jak się mają sprawy z panującymi tam chorobami, co można jeść, czego lepiej unikać. W poprzednich latach były tam rozgrywane turnieje juniorskie, więc kontaktowałem się z tenisistami w celu dowiedzenia się czegokolwiek.
Po wszystkim, co udało mi się ustalić, miałem w głowie ułożony obraz nie tyle co Rwandy, co Afryki, ale...
– I właśnie tutaj chciałbym ci wejść w słowo. Jak twój obraz różnił się od tego, co zobaczyłeś na miejscu?
– Zastałem fantastyczne miejsce. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, a w Kigali było niezwykle zielono, roślinność była niezwykła, całe miasto było bardzo zadbane. Wszędzie było czysto, widać, że przykładali do tego ogromną wagę. Nie było na ulicach śmieci, nawet papierka po batoniku.
Nie wiedziałem, jak będziemy odbierani przez ludzi, ale byli względem nas bardzo mili. Po wielu z nich było widać, że mają niewiele, albo nic, ale nie przeszkadza im to w byciu szczęśliwymi. Wydaje mi się, że może to mieć związek z ich burzliwą historią – teraz po prostu cieszą się, że mają spokój. Dało się to odczuć, biło od nich poczucie bezpieczeństwa. To były moje klimaty – czułem tam szeroko rozumiany luz, nikt nigdzie się nie śpieszył, nie było tam obrazków znanych z Europy czy Stanów Zjednoczonych, gdzie każdy za czymś ciągle goni.
Uważam ten wyjazd za jeden z najciekawszych w mojej karierze. Był jednym z niewielu, który aż tak zaskoczył mnie pozytywnie.
– Powiedzmy sobie szczerze: w świecie tenisa turniej ATP Challenger 50 nie znaczy zbyt wiele, dla Rwandy było to jednak ogromne wydarzenie. Potwierdza to chociażby obecność w roli gościa honorowego samego Yannicka Noaha, mistrza French Open 1983. Na miejscu dało się odczuć powagę sytuacji?
– Zdecydowanie. Już samo losowanie drabinki zorganizowali z wielką pompą, byli na nim najważniejsi politycy w kraju, którzy zresztą mówili, że ich celem jest poprawianie sytuacji ekonomicznej za sprawą sportu. Sam turniej był zorganizowany bardzo profesjonalnie, w co duży wkład mieli oficjele z Francji, którzy organizują imprezę w Quimper, a im pomagali.
Wszystko było tak, jak powinno. Na wieść, że na finale pierwszego z turniejów ma się pojawić prezydent, postanowili wybudować całkowicie nowe szatnie. Ten Challenger nie odbiegał niczym od innych imprez tej rangi.
Wracając jeszcze do poprzedniego wątku: zaskoczyła mnie pogoda w Rwandzie, bo właściwie codziennie padał deszcz i było to poprzedzone drastycznym spadkiem temperatury. Przydał mi się mój trener Marcel, który jako człowiek z RPA, z odpowiednim wyprzedzeniem potrafił zapowiedzieć nadchodzące opady deszczu, choć według prognozy nie powinno padać.
– Po triumfie w pierwszym turnieju miałeś okazję porozmawiać z wspomnianym Yannickiem Noahem.
– To nie było nic szczególnego. Pogratulował mi zwycięstwa, a później pochwalił słowa, których użyłem do podziękowania organizatorom za ich pracę. Powiedział też, że dla niego, ze względu na kameruńskie korzenie, to także bardzo ważne wydarzenie. Bardzo się cieszył, że tenis rozwija się w Afryce. I fajnie, iż my, jako sportowcy z innych stron świata, potrafimy to docenić.
– Kigali jest położone na 1600 metrach nad poziomem morza. Rzadko gra się w tenisa w takich warunkach. Wytłumacz w najprostszy sposób, czym różni się gra na 100 m. n.p.m a 1600?
– Różnica jest przede wszystkim w piłkach. W Kigali graliśmy piłeczkami bezciśnieniowymi, bo normalnymi by się po prostu nie dało. W takich warunkach one muszą mieć obniżone ciśnienie, przez co na rakiecie wydają się być cięższe. Na takiej wysokości dużo szybciej się serwuje, a uderzenia, które zazwyczaj lądują w karze serwisowym, tutaj mogą polecieć dwa albo trzy metry w aut.
Najtrudniejszym zdaniem jest złapanie odpowiedniej kontroli nad uderzeniami. Wyczucie, aby nie leciały one wiele metrów w aut, zastosowanie odpowiedniej rotacji. Kluczowymi uderzeniami były serwis i return. Sam dobrze zagrywałem, przez co wygrywałem ponad 80 procent punktów po moim podaniu. A jak ktoś dysponował dobrym "kick" serwisem, to jego podanie było właściwie nie do odbioru, bo odbijało się tak wysoko.
– A jak na takiej wysokości radzi sobie organizm?
– Naturalnie jest mniej tlenu, co jest odczuwalne przy oddychaniu. Puls wzrasta, nie dostarcza się wystarczająco tlenu do mięśni, ale z drugiej strony, mimo że rywalizacja toczyła się na kortach ziemnych, to te mecze, może poza starciami z udziałem Stefana Kozlova, nie były zbyt długie. Można więc powiedzieć, że ze względu na wiele punktów zdobywanych za sprawą serwisu, to wszystko się wypośrodkowało. Sam miałem cztery czy pięć dni na aklimatyzację, więc organizm zdołał się do wszystkiego przyzwyczaić.
– Czy poza podróżą na linii hotel – korty miałeś okazję zobaczyć, jak wygląda Kigali?
– Do pierwszego turnieju ostatecznie dostałem dziką kartę, więc nie grałem w eliminacjach, ale z powodu drobnego urazu z Tunezji chciałem ten czas wykorzystać na jak najlepsze przygotowanie się. Później przez 11 dni z rzędu grałem mecze, więc nie było tego czasu zbyt wiele. Liczyliśmy, że uda nam się zobaczyć więcej, a koniec końców odwiedziliśmy tylko Muzeum Ludobójstwa.
– Ludobójstwo w Rwandzie, które trwało nieco ponad trzy miesiące według różnych szacunku miało pochłonąć nawet około miliona istnień. Czy w codziennym życiu miejscowych nadal widać ślad po tym, co wydarzyło się 30 lat temu?
– Wydaje mi się, że dużo pokazuje ich podejście do życia. Są spokojni, czują się bezpieczni. Cieszą się, że nie ma walki i bez względu na to, jakiego są pochodzenia, mogą wieść normalne życie. Mimo wszystko spędziłem tam za mało czasu, aby swobodnie wypowiadać się w tym temacie, ale pewnych rzeczy próbowaliśmy się dowiadywać i najprawdopodobniej te tragiczne czasy są już za nimi, nikt nie ma planów się na nikim mścić.
– W ciągu ostatnich kilkunastu minut nie powiedziałeś ani jednego złego słowa o Rwandzie.
– Naprawdę nie mam żadnych negatywnych wspomnień. Jeśli musiałbym się do czegoś przyczepić, to irytujący był fakt długiego czekania na podanie jedzenia w restauracji. Bywaliśmy jedynymi gośćmi, a czekaliśmy nawet półtorej godziny. To był jedyny minus. W środowisku, w którym przebywałem, nie było nic, co mi przeszkadzało.
– Wracając do kwestii sportowych: gdyby 31 grudnia ktoś powiedziałby ci, że na początku marca będziesz 404. tenisistą świata, wziąłbyś to w ciemno?
– Zdecydowanie. Wiedziałem, że w okresie zawieszenia wykonałem ogromną pracę, ale nie spodziewałem się, że od samego początku przełoży się to na osiąganie takich wyników. W dwa miesiące zagrałem ponad 30 spotkań, tylko cztery z nich przegrałem. Trudno nie być zadowolonym.
Kluczowa okazała się decyzja o występie w Kigali, co pozwoliło mi zanotować duży awans w rankingu ATP. To, że jestem teraz, gdzie jestem, daje mi ogromną motywację do dalszej pracy. Realnie mogę szybciej niż się spodziewałem powalczyć o bardzo fajne rzeczy.
– Przez 13 miesięcy byłeś zawieszony, teraz masz za sobą nieco ponad dwa miesiące gry. Czas leczy rany?
– Już dawno pogodziłem się z rzeczywistością. Musiałem zaczynać od zera, stałem się zawodnikiem, który musi grać w turniejach rangi ITF. To były moje realia. Oczywiście, że czasem pojawiały się chwile słabości i myślałem, że w danym momencie powinienem być w Australii na Wielkim Szlemie albo w Indian Wells, ale na ogół potrafiłem odnaleźć się w nowej codzienności.
Wciąż nie wiem, na jakim poziomie jest mój tenis, bo nie rywalizuję w rozgrywkach, w których grałem przed zawieszeniem. Wydaje mi się jednak, że jest dobrze. Wygrałem kilka bardzo wyrównanych spotkań. W dalszym ciągu nie było to jednak testowanie mnie na dłuższą metę, którego muszę się spodziewać, gdy będę regularnie grał w Challengerach mocniejszych niż ten w Kigali.
Wszystko wskazuje, że nastąpi to w Chinach, gdzie w kwietniu zagram w kilku turniejach ATP Challenger. Tam spodziewam się pierwszych poważnych sprawdzianów.
– W mediach niewiele mówi się o sukcesach na poziomie ITF czy nawet ATP Challenger. Często zapomina się jednak o trenerach, którzy są ich częścią. Jak wielką rolę w twoich ostatnich sukcesach odgrywa Marcel du Coudray?
– Zaczęliśmy współpracę w lipcu 2022 roku. Byłem wtedy w kiepskim stanie mentalnym. Do tego stopnia, że nie miałem chęci do gry w tenisa. Byłem w najlepszej "setce" na świecie, grałem w największych turniejach, a nie do końca tego chciałem. Wtedy Marcel oraz Sławek Fotek pomogli mi wyjść z dołka. Marcel otoczył mnie ogromnym ciepłem, opieką i zrozumieniem. Od początku wiele rozmawiamy, nie tylko o tenisie, ale o wszystkim. Pomógł mi w radzeniu sobie w przeróżnych sytuacjach.
Jeśli chodzi o tenis, to ufam mu bezgranicznie. Nasze wizje gry się pokrywają, pomógł mi usprawnić forhend, który powoli staje się moją bronią. Czuję, że ma na mnie pomysł, a ja przy nim cały czas się rozwijam.
Poprzednie teksty z cyklu "Tenis na krańcu świata":
Indie, Piotr Matuszewski
Etiopia, Marcel Politowicz
Burundi, Weronika Baszak
Mauritius, Łukasz Skowroński
Flavio Cobolli
1 - 0
Holger Rune
Nuno Borges
0 - 2
Alejandro Davidovich Fokina
Gael Monfils
0 - 0
Andriej Rublow
Ben Shelton
2 - 1
Mariano Navone
Brandon Nakashima
2 - 0
Sebastian Ofner
Taylor Fritz
2 - 0
C. O'Connell
Alexander Zverev
2 - 0
Roberto Bautista Agut
Ethan Quinn
0 - 2
Jakub Mensik
Sebastian Korda
2 - 1
Federico Cina
Alexei Popyrin
0 - 2
Alexander Bublik
Kei Nishikori
9:00
Denis Shapovalov
Sebastian Baez
9:00
Damir Džumhur
Tomas Etcheverry
9:00
Lorenzo Musetti
Gabriel Diallo
10:30
Kamil Majchrzak
Alex de Minaur
10:30
Lorenzo Sonego
Jiri Lehecka
10:30
Cameron Norrie
Stefanos Tsitsipas
12:00
J. Struff
Jacob Fearnley
12:00
Tomas Machac
Alexandre Muller
13:30
Ugo Humbert
Grigor Dimitrow
13:30
Nicolas Jarry