Marika Popowicz-Drapała start na igrzyskach olimpijskich w Paryżu traktowała jako jedną z największych nagród w karierze. Ostatecznie, nie pomogła koleżankom ze sztafety 4x400 metrów. Przegrała z kontuzją. W rozmowie z TVPSPORT.PL zdradziła, że w trakcie sezonu zmagała się z dodatkowymi zdrowotnymi kłopotami.
Filip Kołodziejski, TVPSPORT.PL: – Odetchnęłaś już po powrocie z Francji?
Marika Popowicz-Drapała: – Pierwsze dni po powrocie do domu są trudne. W Paryżu był emocjonalny rollercoaster. Gdy łapiesz kontuzję w momencie najważniejszego startu – nie jest to miłe. Występ na igrzyskach kosztował mnie sporo nerwów. W domu "odchorowuję" tę rywalizację. Powoli emocje opadają i patrzę na ostatnie wydarzenia z szerszej perspektywy....
– Szerszej perspektywy, czyli?
– Staram się nie myśleć o rzeczach, na które nie mam wpływu. Kontuzja przychodzi nagle. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Do ostatniej chwili pomagał mi sztab medyczny. Chciałam być gotowa na występ w sztafecie z dziewczynami. Nie udało się. Było mi przykro, bo po raz pierwszy nie mogłam się podnieść po urazie. Dodatkowo, wydarzył się na głównej imprezie. Cieszę się mimo wszystko, że mogłam zaprezentować się przynajmniej w sztafecie mieszanej. Wiem, że przygotowałam dobrą formę na igrzyska. Chciałam zaprezentować ją chociaż przez chwilę. Na pozostałe wydarzenia nie miałam wpływu.
– Nie chciałaś ryzykować?
– Podejmowałam próbę startu do samego końca. Na dzień przed występem biegałam. Treningi to inny rodzaj biegu. W trakcie zawodów trzeba pójść na maksa. Wspólnie z trenerem i sztabem podjęliśmy decyzję, że odpuszczam. To były igrzyska. Nie mogliśmy ryzykować, że sztafeta nie ukończy rywalizacji. Szkoleniowcy postawili na zdrowe zawodniczki. Przychyliłam się do tej decyzji. Staram się patrzeć szerzej. Nie tylko na czubek własnego nosa. Dobro drużyny jest kluczowe. Na tamtą chwilę ta decyzja wydawała się najbardziej słuszna.
– Chodziło tylko o Achillesa?
– Doszło do lekkiego naderwania. Nie dało się dać z siebie maksa.
– Padło na najbardziej doświadczoną zawodniczkę. Czy doświadczenie w ogóle pomaga w takich momentach?
– Śmiałam się, że doświadczenie grało na moją niekorzyść. Gdy jest się młodym, leci się na szaleńczej brawurze i fantazji. Kalkulowałam. Takie momenty są bardzo trudne. Gdyby chodziło o występ indywidualny – można było ryzykować. Tutaj w grę wchodziła drużyna. Myślałam o koleżankach, które walczyły o jak najwyższą formę.
– Gdy wiedziałaś, że nie wystartujesz, byłaś dla dziewczyn motywatorką?
– Wspierałam je przez cały tydzień. Nie ukrywałam, że nic się nie dzieje. Były świadome, że nie jestem w pełni sił. Motywacji dziewczynom nigdy nie brakowało. Wierzyłyśmy w awans do finału. Mimo, iż łzy cisnęły się do oczu, starałam się tego nie pokazywać. Do końca byłam z nimi. Nosiłam plecaki, kolce, klapki i buty do samego call roomu. Chciałam, by odczuły, że jestem piątą zawodniczką tej sztafety. Wyznaję zasadę: "One team, one dream". Co by się nie działo, trzeba być z zespołem do końca.
– Dużo osób twierdziło, że biegania na 400 metrów na igrzyskach jest za dużo. Jak się do tego odniesiesz?
– Program imprezy nam nie sprzyjał. Biegania było sporo. Już wcześniej podjęłam decyzję, że jeśli będziemy w finale sztafety mieszanej, to nie pobiegnę indywidualnie. Wiedziałam, jak prezentuje się moje zdrowie. Achilles nie dawał spokoju. Chciałam zachować jak najwięcej sił dla drużyny. Natalia Kaczmarek jest przykładem, jak trudno walczyć o najwyższe cele na tej imprezie.
– Nikt nie miał jej za złe, że zrezygnowała ze sztafety?
– Nie! Czasami w sporcie trzeba być egoistą i stawiać na siebie. Zdarzają się okazje jedna na milion. Wiem od środka, że to bardzo trudne decyzje. Natalia też to wszystko przebolała i odchorowała. Bardzo chciała wspomóc każdą z nas. Była z nami do końca. Mam nadzieję, że na kolejnych imprezach uda się połączyć bieganie nas wszystkich. Justyna Święty-Ersetic biegała w Paryżu bardzo często. Rozkręcała się ze startu na start. Różne są koncepty startowania. U Kaczmarek poziom był kosmiczny. W rywalizacji o medale liczyła się każda setna sekundy. Natalia nie mogła pozwolić sobie na błąd.
– Bieg Natalii oglądałyście na stojąco. Historyczna chwila.
– Mam ciarki, gdy o tym myślę. Niesamowite, że mogłyśmy tego doświadczyć. Czułyśmy te wielkie emocje. Nasza bliska koleżanka osiągnęła niebotyczny sukces. Wprowadziła nasze 400 metrów na ogromny poziom. Wzruszyłam się, gdy wbiegała na metę. Wiem, jak Natalia ciężko pracowała. Dużo ją to kosztowało. Na igrzyskach dźwigała presję nie tylko presję środowiska lekkoatletycznego, ale też 40 milionów kibiców. Bardzo długo czekaliśmy na ten medal. Po wszystkim było widać, iż zeszło z niej ciśnienie. Utrzymywanie się na szczycie tak długo, to niebywałe osiągnięcie. Jestem szczęśliwa, że mogłam ją oklaskiwać na stojąco.
– A propos ciebie, napisałaś na Instagramie "do zobaczenia". Jak to rozumieć?
– Mówiąc po żołniersku: "Nie składam broni". Przyszedł czas na złapanie oddechu i wylizanie ran. Muszę wyleczyć urazy. Sezon był trudny. O wielu dolegliwościach nie wspominałam wcześniej. Na początku walczyłam z naderwanym mięśniem brzucha. Biegałam z tą kontuzją na Bahamach. Dodatkowo, miałam zapalenie pochewek ścięgnistych w obu Achillesach. Prawy ostatecznie nie wytrzymał. Dał o sobie znać w Paryżu. Wszystko kosztowało mnie dużo psychicznej energii. Koniec końców, moment na podejmowanie decyzji jeszcze przyjdzie. Starty w hali mi zawsze sprzyjały. Jeszcze chwilę powalczę!