Kiedyś byliśmy razem na mszy świętej i Franz pyta: "Cituś, iść do spowiedzi?". "No jasne, trenerze. Potem pójdziemy razem do komunii". "Ale za trzy dni jest mecz i znowu będę tymi k…mi rzucał". "Trenerze, w emocjach się nie liczy". Poszedł – Marek Citko, wspomina swojego byłego szkoleniowca, który zmarł w niedzielę. Pogrzeb Franciszka Smudy w czwartek w Krakowie.
Robert Błoński, TVP Sport: – W czwartek czeka pana podróż do Krakowa?
Marek Citko (były piłkarz m.in. Widzewa i Legii, w których prowadził go Franciszek Smuda): – Oczywiście, nie mógłbym opuścić pogrzebu trenera, z którym przeżyłem wspaniałe chwile. To w ogóle nie podlega dyskusji, trzeba pożegnać Franza. Tyle razem przeżyliśmy, że mogę mówić o nim Franz.
– Pamięta pan pierwsze spotkanie z Franciszkiem Smudą?
– Pamiętam, nie było miło. W 1995 roku grałem w Jagiellonii na drugim poziomie rozgrywkowym. Tuż przed końcem sezonu zadzwonił do mnie trener Smuda i mówi, że mam natychmiast się spakować i przyjechać do Łodzi, żeby podpisać kontrakt z Widzewem. Takie były czasy, nie interesowałem się, czy mogę czy nie, skoro dzwonił trener, to w pośpiechu spakowałem torbę i pojechałem z Białegostoku do Łodzi. Tam uzgodniłem warunki kontraktu i… wróciłem zagrać ostatni mecz w Jadze – w Iławie. No i później trener miał o to pretensje: "Po co grałeś, po co ryzykowałeś". Ale to było moje pożegnanie z Jagiellonią. Od początku się polubiliśmy. Jakiś czas później przyznał, że oglądał mnie w pięciu meczach Jagiellonii. "W dwóch zagrałeś padalino, ale w trzech było dobrze. Dlatego cię wziąłem" – podsumował. I tak trafiłem do Widzewa pod skrzydła trenera Smudy.
– Myśli pan Franciszek Smuda, mówi…
– …szczery facet. Czasem nawet do bólu, nie bawił się w żadną dyplomację, nie był sztuczny, nikogo nie udawał, był sobą. Dla niektórych bywał przykry, ale nigdy fałszywy – jednych jego szczerość i mówienie wszystkiego dosadnie, wprost denerwowało, innym odpowiadało to, że nie ściemnia. Piłkarz nie potrzebuje w szatni dyplomacji i okrągłych słów. Białe jest białe, a czarne jest czarne.
– A jakim był trenerem?
– Dziś różnie podchodzi się do jego metod, ale wprowadził wtedy to, czego u nas nie było: podwajanie, pressing po stracie, kazał jak najszybciej odbierać piłkę, graliśmy na dużej intensywności. No i każdy trening był z piłką – nawet interwały. Nie biegaliśmy po górach, co wtedy było modne, tylko jeździliśmy na turnieje halowe. Niemiecka szkoła. Dużo rzeczy robił na wyczucie, ale trzeba przyznać, że je miał. No i w szatni Widzewa spotkał świadomych, odpowiedzialnych, ale i charakternych ludzi, którzy nie bali się ciężkiej pracy. Wtedy był czas na wszystko – także na zabawę. Potrafił rozładować atmosferę, nie wytwarzał sztucznej bariery czy dystansu.
– Pod jego wodzą, grając w Widzewie, przeżył pan najlepsze chwile w karierze: zagrał w Lidze Mistrzów, strzelał gole z Borussią Dortmund oraz Atletico Madryt, był mistrzem Polski, zdobył bramkę w reprezentacji na Wembley, został wybrany na najlepszego sportowca Polski w 1996 roku, nastąpił wybuch "Citkomanii". Lubiliście się?
– Nawet bardzo. Rozumieliśmy się bez słów. Jak tak kojarzę, to na mój temat mówił niewiele, wystarczyło spojrzenie i się rozumieliśmy. Najważniejsze, że w niczym nie ograniczał mnie na boisku. Mogłem naprawdę robić to, co uważałem za najlepsze. Dał mi wolność, a ja to doceniłem i, z czasem, miałem coraz mniej strat piłki, choć kiwać się nie przestawałem. Franz był do wszystkiego. Kiedyś byliśmy razem na mszy świętej i trener nagle pyta: "Cituś, iść do spowiedzi?". "No jasne, trenerze. Potem pójdziemy razem do komunii". "Ale za trzy dni jest mecz i znowu będę tymi k…mi rzucał". "Trenerze, w emocjach się nie liczy" – przekonywałem. I poszedł. Z kolei po każdej rundzie wynajmował salę i zapraszał sztab oraz piłkarzy – bez żon i partnerek. Mówił: "Dziś nie ma trenera, jest kolega, mówcie mi po imieniu". To był jeden, wielki, upojny reset. Wtedy było bardzo wesoło.
– Idealnie wpisał się w tamte czasy.
– W Widzewie bywało różnie pod względem finansowym, ale on na to nie patrzył. "Zasuwamy" – mówił i pierwszy brał się do roboty. Był strasznie pazerny na wynik, na zwycięstwa, chorobliwie ambitny. I tym nas zarażał. Do tego był odważny – z Borussią Dortmund czy Atletico Madryt mieliśmy grać tak samo jak w lidze np. z Odrą Wodzisław. Nie zmieniał składu, ustawienia i taktyki. Wolał przegrać, ale żebyśmy grali po swojemu niż zmieniać nasz sposób boiskowego myślenia.
– Jak trener skomentował pana gola z połowy boiska z Atletico?
– Chyba w żaden sposób, bo wtedy przegraliśmy w Łodzi 1:4. Franz nie był do mnie specjalnie wylewny – ani nie opieprzał, ani przesadnie nie chwalił. Byłem odporny na krytykę i komplementy. Ja sam doceniłem tamto trafienie dopiero po jakimś czasie, ponieważ po przerwie miałem jeszcze okazję, by strzelić na 2:2. I bardziej żałowałem tamtej okazji niż cieszyłem z honorowego gola.
– Który mecz pod wodzą Franciszka Smudy pamięta pan najlepiej?
– Zdecydowanie rewanż z Broendby i awans do Ligi Mistrzów. Po wygranej 2:1 u nas, do przerwy w Danii było 0:2. W szatni ciśnienia nie trzymał jeden z prezesów, Andrzej Grajewski. Panikował, krzyczał, a Franz był nad wyraz spokojny, jak nie on. Zaskoczył nas, ale chyba widział, że wszyscy i tak byliśmy wyjątkowo wściekli, więc nie podgrzewał atmosfery. On wiedział, że w każdym meczu prujemy na maksa, ale akurat tam do przerwy nam nie wychodziło. Ja sam byłem zły, bo nie wykorzystałem okazji. A jak się skończyło, wszyscy pamiętamy.
– Jak pana nazywał – Tomsz Frankowski był "kotkiem", a Sławomir Peszko "szpaczkiem".
– Nic ze świata fauny. Byłem Citek albo Cituś.
– Na początku 1997 roku miał pan wyjechać z Widzewa. Co wtedy mówił trener?
– Nie rozmawialiśmy o tym, chyba był pewny, że odejdę, bo powodu braku pieniędzy w klubowej kasie, w Widzewie było ogromne ciśnienie na transfer od wspomnianego Andrzeja Grajewskiego. A to on zatrudnił Franza w Widzewie, więc trener był lojalny. Wesoło wtedy nie było. Pamiętam, że Maciek Szczęsny, nasz bramkarz, wypychał mnie do Anglii. "Citek, sam spakuję ci torbę i zawiozę na lotnisku, bo może później wypłacą nam zaległości". Uśmiechałem się, ale nie miałem ciśnienia na wyjazd do Blackburn. Po pierwsze, po tym jak wybrano mnie na najlepszego sportowca roku 1996, obiecałem kibicom, że nie odejdę zimą i chciałem dotrzymać słowa. Po drugie byłem młody i sądziłem, że za kilka miesięcy przyjdą lepsze oferty. Wiosną reprezentacja miała grać mecze eliminacji MŚ, dlatego wolałem zostać. W styczniu poleciałem do Blackburn, ale tylko po to, by uspokoić działaczy. Trener pozostawił decyzję mnie, nie ingerował.
– Przy Smudzie przeżył pan też najsmutniejszy moment w karierze – w maju 1997 roku zerwał pan ścięgno Achillesa. Jak zareagował trener?
– Pytał, co u mnie, współczuł, ale na głowie miał końcówkę sezonu z drużyną. Złego słowa o Franzu nie powiem, żył piłką, sam też – jako piłkarz – przeżył kiedyś ciężką kontuzję.
– Dwa lata później spotkaliście się w Legii. Tak wspominał pan w "Przeglądzie Sportowym". "Pracował tam Franciszek Smuda, więc gdy Legia się do mnie zgłosiła, długo się nie zastanawiałem. Poszedłem do swojego trenera. Za jego czasów przyszedłem do Widzewa z Jagiellonii, u niego rozwinąłem skrzydła, on dostrzegł we mnie dobrego piłkarza".
– Nie zapomniał i wyciągnął pomocną dłoń. Legia chciała mnie wcześniej, rozmowy trwały, ale nie wiem, czy gdyby drużynę prowadził inny szkoleniowiec, zdecydowałbym się do niej dołączyć. Wszystko złożyło się na ten transfer. Żona jest z Sulejówka, oferta z Legii była ciekawa, a prowadził ją Franz. W Widzewie nie działo się dobrze, odchodzili wszyscy, a mnie nie do końca ufano po ciężkiej kontuzji, nie zawsze grałem. Pasowało mi podejście Smudy i jego treningi, dobrych piłkarzy potrafił szybko rozwijać. Wyczuwał tych, co kombinują czy odpuszczają. Lubił za to bezczelnych i odważnych na boisku.
– Jak wyglądał wasz kontakt w ostatnich latach?
– Wysyłaliśmy sobie życzenia świąteczne, czasem się spotkaliśmy w Warszawie czy w Łodzi. Widziałem się z nim ponad rok temu przy okazji gali Ekstraklasy. Pożartowaliśmy… Od jakiegoś wiedziałem, że choruje, że stan jest bardzo zły. Walczył do końca, wyniszczył go stres, nerwy i choroba. Spodziewałem się, że niedługo trzeba będzie przyszykować czarny garnitur i pojechać na ostatnią drogę Franza. Smutno. Choroba to cierpienie. Jestem katolikiem i wierzę, że odszedł tam, gdzie jest mu lepiej i już nie cierpi. Każdego to czeka.
– Wiceprezydent Łodzi Adam Pustelnik napisał na platformie X, że będzie zabiegał o nazwanie jednej z ulic tego miasta imieniem Franciszka Smudy.
– Nie ma w ogóle dyskusji, należy mu się. Emocje, które dzięki niemu przeżyli kibice Widzewa: dwa mistrzostwa z rzędu wywalczone w kapitalnym stylu, Liga Mistrzów – tego się nie da zapomnieć. Franz był gwarantem najwyższych emocji, przy nim nigdy się człowiek nie nudził. Z nim albo siedziałeś wkur…ny, bo cię opieprzał albo się śmiałeś. Czasem był zagotowany i klął na czym świat stoi, wtedy lepiej było siedzieć cicho. Ale potrafił też żartować. I to naprawdę grubo. Dziennikarze też lubili rozmawiać z Franzem, zawsze powiedział coś ciekawego. Smuda dał Łodzi wiele, rozreklamował miasto i zasługuje na ulicę swojego imienia. Był fundamentem wielkiego Widzewa z drugiej połowy lat 90., my piłkarze mu tylko pomogliśmy.
– Na koniec – w marcu skończył pan 50 lat. Czas szybko płynie.
– Tak. Teraz zaczynam odliczać w dół, to znaczy za rok zdmuchnę 49 świeczek. Zdrowie dopisuje, gram w oldbojach Jagiellonia All Stars, byliśmy w Porto, Rzymie, Albanii, Gruzji, Danii. Wróciła mi radość z grania w piłkę. Nudy nie ma. Dzieciaki odchowane, teraz już wolność i swoboda (śmiech). Każdy wiek jest piękny. Kiedy ktoś pyta ile mam lat, szukam trojki z przodu. Siwych włosów jeszcze nie mam, trzymam się dobrze. Oby tak dalej.
Następne
16:00
Dunkerque