Hotel MDM w Warszawie, spotkanie po latach przy okazji obchodów 45. rocznicy zdobycia przez drużynę Kazimierza Górskiego złotego medalu olimpijskiego.
– Dzień dobry!
– Ach, witam największego skandalistę moich czasów.
– Pochlebia mi to…
– Przepraszam, jeśli uraziłem.
– Ależ skądże. Cieszę się, że pamiętasz "Spowiedź napastnika" z tygodnika "Sportowiec".
Dwa miesiące później, przeddzień drugiego spotkania w Raciborzu.
– Jesteś w Rybniku, to wpadnij, porozmawiamy, ale nie wiem czy to będzie wywiad…
Nazajutrz nie słyszał dzwonka, bo przeglądał akurat strony internetowe. Na szczęście miał obok włączoną komórkę. Drzwi otworzył po dłuższej chwili.
– Wiesz, przepraszam, ale mieszkają tu prawie osiemdziesięciolatkowie i nie ma nam kto sprzątać. Żona jest na piętrze, trochę choruje. Czego się napijesz? Herbaty? Zaraz zrobię.
Podreptał do kuchni, zalał wrzątkiem i wrócił do salonu. Zaczęła się spowiedź bramkarza. Herbata wystygła.
Jerzy Chromik: – Oglądałem cię na ekranie czarno-białego telewizora w trzech półfinałowych spotkaniach Górnika Zabrze z Romą w Pucharze Zdobywców Pucharów. Był rok 1970. Po ostatnim moneta decydowała o awansie. Potem był mecz z Manchesterem City. Tylko raz polska drużyna wystąpiła w finale klubowych rozgrywek. Przywołajmy wspomnienia. Ku pokrzepieniu serc…
Hubert Kostka: – Spróbujmy.
– Co pamiętasz z europejskich konfrontacji?
– Przede wszystkim debiut. Górnik Zabrze startował pierwszy raz w Pucharze Europejskich Mistrzów Krajowych, poprzedniku dzisiejszej Ligi Mistrzów, w 1961 roku, a był już dwa razy mistrzem Polski. Dziwne? Po prostu graliśmy w Polsce nie tak jak obecnie – jesień-wiosna, ale systemem wiosna-jesień. Był przepis, że w europejskich rozgrywkach pucharowych startował mistrz Polski poprzedniego sezonu, ale musiał zająć przynajmniej trzecie miejsce w rundzie wiosennej nowych rozgrywek. I tak się akurat składało, że jak Górnik był mistrzem Polski w 1957 i 1959, to nie zajął w następnym roku trzeciego miejsca wiosną. Nie spełniał więc warunków. Żeby jeszcze było ciekawiej, to w 1961 roku też nie startowaliśmy jako mistrz. W 1960 roku ligę wygrał Ruch Chorzów, ale wiosną 1961 nie zmieścił się w "trójce" i Górnik grał w Europie jako lider.
– Miałem 5 lat, nie mogę pamiętać…
– Wszyscy wspominają te późniejsze mecze z Romą, ale to z Tottenhamem graliśmy pierwsze spotkania, które przeszły do historii. W pierwszym, tuż po przerwie, prowadziliśmy 4:0. Prawdopodobnie, gdybyśmy kończyli w jedenastu, to zwycięstwo byłoby wyższe, ale przepisy były takie, że nie można było zmieniać zawodników – drużyna, która zaczęła, musiała skończyć mecz. I Anglicy to wykorzystali. W odstępie dziesięciu minut dwóch naszych odwieziono do szpitala. Myśmy kończyli w "dziewiątkę". I dopiero grając jedenastu na dziewięciu, Anglicy strzelili nam gole, a mecz zakończył się wygraną 4:2. Fakt, że w rewanżu było 1:8, ale to inna historia. Myśmy na Wyspy pojechali bez sprzętu. Graliśmy w "kolarkach". Miały nabite u szewca korki, chyba skórzane…
– Sędzia mógł was nie dopuścić do gry!
– Wtedy to nawet adidasy miały nabijane korki. Dopiero później pojawiły się takie z wymiennymi. Jak gospodarze zorientowali się w przeddzień, w jakich butach trenujemy, to całą noc podlewali boisko, a wcześniej trenowaliśmy w idealnych warunkach.
– Podejrzeli was i ułatwili sobie zadanie.
– Inna sprawa, że mieli bardzo dobry zespół. Choćby taki kapitan "Danny" Blanchflower, Irlandczyk. To był według mnie jeden z najlepszych rozgrywających. Na dobrą sprawę lepsze wyniki pucharowe zaczęliśmy osiągać dopiero jak przyszedł węgierski trener Kalocsai.
– W sezonie 1967/1968 wyeliminowaliście w PEMK Dynamo Kijów, nieznacznie ustępując Manchesterowi United…
– To zacznijmy od Kijowa! W pierwszej rundzie Dynamo wyeliminowało Celtic Glasgow, który był obrońcą pucharu. A my ich pokonaliśmy na wyjeździe!
– Zorientowaliście się, że nie ma mocnych?
– W Kijowie było jak u nas, na Śląskim, sto tysięcy, stadion pełny. Mieli rzeczywiście bardzo dobry zespół. Ale Kalocsai otworzył nam oczy jak grać z najlepszymi, to był pierwszy trener…
– Z warsztatem!
– Tak, był warsztatowcem.
– Maksymalnie wykorzystał możliwości każdego...
– Ja muszę powiedzieć, że trenerki to właściwie nauczyłem się od niego.
– Ale potem dużo czytałeś literatury niemieckiej.
– Oczywiście, ale Kalocsai dał mi podstawy fachu, to był kozak. Matematyk piłki. Nauczył nas, na czym polega gra w obronie, gra w ataku, przejście z obrony do ataku i odwrotnie. Wybitny gość. Znał się nie tylko na przygotowaniach zimowych. W styczniu i lutym jechaliśmy do Ameryki Południowej. Tam graliśmy mecze, bo w Polsce można było trenować tylko w górach.
– Wróćmy do Kijowa.
– Z Dynamem drużyna zagrała bardzo dobrze, to trzeba otwarcie powiedzieć. Zawsze jednak powtarzam, że jak polska drużyna ma zrobić wynik, to bramkarz musi grać bardzo dobrze. Tak było w Kijowie. Obroniłem pod koniec meczu karnego, to dało nam zwycięstwo 2:1. Potem zremisowaliśmy u siebie 1:1 po bardzo trudnym spotkaniu. Grali twardo, ostro, bo wiedzieli, że albo przejdą, albo... Paru naszych odniosło kontuzje, więc po meczu gości... pobili. Stadion Śląski nie był taki jak dziś. Widownię od boiska oddzielał tylko murek.
– Kibice zeszli z trybun, by wymierzyć sprawiedliwość?
– No tak. Zawodników pobito, paru odwieziono do szpitala. Dlatego goście nie zostali po meczu na kolacji. My to nazywaliśmy nawet bankietem, chociaż z bankietem to nie miało wtedy nic wspólnego – no po prostu kolacja, w restauracji.
– Goście unieśli się honorem i nie przyszli?
– Od razu wsiedli do autobusu i w drogę do Kijowa. A przylecieli przecież samolotem.
– Szybsza ucieczka na Wschód?
– Mniej zachodu. A na nas czekał już Manchester United w ćwierćfinale. I okazało się, że byliśmy jedyną drużyną, która w PEMK pokonała Anglików. W Zabrzu wygraliśmy 1:0, ale tam przegraliśmy 0:2. To był jeden z moich najlepszych meczów, to trzeba otwarcie powiedzieć. Też ciekawa historia, ale dowiedziałem się o tym dopiero po finale. Manchester grał w nim w Londynie, chyba z Benfiką. Anglicy wybierali z drużyn, z którymi mierzyli się w eliminacjach, w ćwierćfinale, półfinale, jednego zawodnika, którego uważali za najlepszego i zapraszali na finał. Zostałem zaproszony na ten finał! To świadczy o tym, że mnie docenili, bo rzeczywiście rozegrałem bardzo dobre spotkanie.
– Był karny?
– Karnego nie było, ale grałem bardzo dobrze na przedpolu, a dla Anglików to podstawa.
– Doceniali każdego bramkarza, który radził sobie w powietrzu.
– Dokładnie.
– Skocznością zawsze imponowałeś.
– Mnie gry na przedpolu nauczył nie Kalocsai, a Grosics. Pokazał, co trzeba robić na linii, kiedy wychodzić do dośrodkowań.
– A propos nagrody. Byłeś na tym finale?
– Nie, bo o zaproszeniu powiedzieli mi w klubie dopiero po finale. Prawdopodobnie pojechał jeden z działaczy.
– A teraz główny powód mojego przyjazdu: trzyodcinkowy serial "Zabrzanie przeciw rzymskim legionom"...
– Uważam, że w tych trzech meczach byliśmy lepsi.
– Wszystkie skończyły się remisami. Na wyjeździe 1:1, w rewanżu 2:2, ale na szczęście gol gości w dogrywce nie liczył się podwójnie i trzeci mecz na neutralnym boisku w Strasbourgu 1:1. Trochę sędziowie im chyba pomogli?
– Jak przeczytaliśmy nazwisko sędziego na mecz wyjazdowy, to wiadomo było, że jesteśmy ugotowani. Sędzią pierwszego meczu półfinałowego w Rzymie był Bułgar. No, co ten nas tam "niszczył"!.
– Dość tanio można było kupić każdego "demoluda" na Zachodzie.
– Nie było problemu. A rewanż sędziował Ortis de Mendebil, Hiszpan. A w Romie grało chyba z trzech zawodników hiszpańskich.
– Po 300 minutach w końcu los pomógł po podrzuceniu monety w Strasbourgu.
– Choć przeszliśmy tylko "orzełkiem", to jednak oliwa była sprawiedliwa...
– Po prostu moneta wiedziała jak ma spaść!
– Niby ślepy los, a jednak oddał nam to, co kiedyś zabrał. Sześć lat wcześniej przez monetę odpadliśmy z rozgrywek z Duklą Praga.
– I tak polska drużyna klubowa pojawiła się po raz pierwszy w finale! A konkretnie w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. To się nie powtórzy?
– Nie można mówić, że nigdy, ale chyba będzie trzeba długo czekać.
– Na pewno nie za naszego życia.
– Za mojego na pewno nie.
– Za mojego też.
– Szkoda tej szansy. Nam wmówiono, że myśmy pana Boga złapali za nogi. Finał to był olbrzymi sukces, wygrany czy niewygrany. A wystarczyłby jeszcze tydzień, trzeba było poważniej potraktować kolejny tydzień...
– Mówisz o treningach?
– O treningach. Bez przerwy nas gdzieś zapraszano. Myśmy do tego meczu podeszli za lekko, przegraliśmy przed pierwszym gwizdkiem. A w Wiedniu pogoda była wyjątkowo na rękę Anglikom. W tak złych warunkach nie grałem meczu. Była ulewa, to pół biedy, ale to był lodowaty deszcz. Jakby ktoś przez 90 minut walił cię biczem po twarzy. Coś niesamowitego.
– Woda na twarzy zamarzała?
– Niby na Praterze graliśmy wiosną, ale... był akurat nawrót zimy. Szatnia nieogrzewana. Przyszliśmy do niej w przerwie i nie mogliśmy normalnie rozmawiać. Każdy był zmarznięty, a nie mieliśmy rezerwowego sprzętu, żeby się przebrać. Teraz jest to nie do pomyślenia.
– Po prostu ubodzy krewni.
– Masz rację, tacy krewni zza kurtyny. To spowodowało, że straciliśmy łatwo bramki. Pierwsza, strzał z daleka, zdążyłem piłkę odbić, ale ktoś dobił. Potem był rzut karny.
– Wątpliwy?
– Nie, prawidłowy. Myśmy się rzucili, by stratę odrobić, oni poszli z kontrą, ja wybiegłem, chciałem złapać zawodnika jeszcze przed polem karnym, żeby go sfaulować. Nie było przepisu, że jak faulował bramkarz, to czerwona kartka. To był po prostu zwykły faul. I po karnym zrobiło się 0:2. W drugiej połowie mieliśmy okazje. Strzeliliśmy nawet gola. Była też szansa na 2:2, Banaś chyba ją miał. Ale przegraliśmy 1:2. Niby honorowo, ale... Jak ktoś mnie pyta o Manchester City – to podkreśla oczywiście, że byliśmy w finale PZP, że niby to coś wielkiego – a ja odpowiadam, że myśmy nic nie uzyskali, przegraliśmy najważniejszy mecz w życiu. Zajęliśmy tylko drugie miejsce w tych rozgrywkach, nic więcej.
– Mało kto wie, a pamięta niewielu, że przygotowywałeś Jana Tomaszewskiego do finałów mistrzostw świata w 1974. Był tam objawieniem...
– Ja tego nie ukrywałem i prawdę powiedziawszy, to miałem potem dość duży żal do Kazimierza Górskiego, bo po obozie w Zakopanem o mnie zapomniano…
– Jak do tej współpracy doszło?
– Zadzwonił świętej pamięciu Heniu Loska z PZPN, czy bym nie wyraził zgody na trenowanie bramkarzy przed turniejem finałowym.
– Pomysł Loski czy Górskiego?
– To był pomysł Górskiego. Heniu był tylko...
– Pośrednikiem?
– Ja z Kaziem Górskim żyłem bardzo dobrze, wyjątkowo go ceniłem. Nie wiem, czy był jakiś zawodnik, który by go nie cenił. To był wielki trener.
– Wschodnia dusza. Miał ciepłe podejście do ludzi.
– Psycholog. Człowiek idealny do trenowania kadry. W klubach to wyników nie miał, ale jak reprezentację złapał, to zmieniło się wszystko diametralnie. Ja go bliżej poznałem. W 1970 roku, po meczu z NRD, wyleciałem z kadry i nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek do niej wrócę.
– Wróciłeś akurat na igrzyska w Monachium...
– Liczyłem się z tym, że to koniec mojej kariery w reprezentacji, ale w czasie eliminacji do igrzysk Górski miał problemy z bramkarzami. Ci, których sprawdzał, mu nie odpowiadali. Powołał mnie na mecz towarzyski w Wałbrzychu. Nieźle wypadłem. Przyszedł do mnie i mówi: Hubert, ty bądź bramkarzem na eliminacje i na olimpiadę. O igrzyskach nikt nie myślał, tym bardziej, że spotkanie z Bułgarią przegraliśmy, więc nasze szanse na awans były minimalne. Ale jakoś się zakwalifikowaliśmy.
– Dzięki Hiszpanom. Niby fuks, a turniej olimpijski był już jak marzenie.
– Na to, że zrobimy złoty medal, to nikt nie liczył, a okazało się, że co mecz to było lepiej. W drugiej rundzie – niezapomniany ze Związkiem Radzieckim. Prawdę mówiąc, do dzisiaj nie wiem, jak myśmy go wygrali. Ruscy byli od nas lepsi o klasę, to trzeba otwarcie przyznać. I na własne życzenie przegrali to spotkanie, a wystarczał im remis.
– Piłka jest piękna.
– To zawsze podkreślam. Jest nieprzewidywalna.
– Nie da się nic zadekretować.
– Jestem o tym święcie przekonany, że gdyby Jarosik, wszedł na te ostatnie dwadzieścia minut, to byśmy ten mecz przegrali. To był cud, ale... też spokój Górskiego. Andrzej odmówił mu wejścia na boisko! Gdyby to na mnie jako trenera trafiło, to nie wiem, co bym zrobił. Na tej ławce bym go chyba udusił, a Kazio zachował spokój... To była jego siła. Zyga Szołtysik wszedł i wszystko zmieniło się diametralnie...
– Jak na dźwięk czarodziejskiego fletu...
– Albo za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Za chwilę rzut karny, dwie minuty przed końcem strzela takiego gola, co zdarza się bardzo rzadko i wygrywamy spotkanie. Dochodzimy do finału. Zdobywamy złoty medal olimpijski. A ja wiedziałem, że to koniec kariery reprezentacyjnej. Byłem wypalony. Poza tym do Górnika ściągnięto wtedy Fischera, a był przecież jeszcze Jasiu Gomola...
– Osiem lat rywalizowałeś z nim w klubie.
– Szmat czasu.
– Parę miesięcy po tobie skończył grę w Górniku.
– Chyba rok później, nie pamiętam dobrze. Było nas trzech. O jednego za dużo. Zrezygnowałem w 1973 roku i to był koniec mojej kariery.
– Co wiedziałeś o Janku Tomaszewskim zanim go zobaczyłeś na obozie w Zakopanem?
– Znałem go dobrze, przecież graliśmy przeciwko sobie w lidze.
– Ja zobaczyłem Janka na żywo jako piętnastolatek w meczu z NRF na Stadionie Dziesięciolecia. Przegraliśmy 1:3!
– Też tam byłem. Mało tego, byłem nawet na zgrupowaniu przed spotkaniem. W Górniku trenował nas Brzeżańczyk, a Górski powołał dziesięciu czy jedenastu z Zabrza. Wziął więc naszego trenera jako asystenta. Z piłkarzy był jeszcze Hubert Skowronek i choć obaj nie byliśmy członkami kadry, to trenowaliśmy razem z nią. Jasio Gomola był powołany, ale miał uraz, którego nabawił się w meczu z Olympiakosem Pireus. Ktoś go trafił w okolicę szyi i miał pęknięty kręg.
– I bronił z pękniętym kręgiem?
– Nie, wsadzono mu bark do gipsu i z bramkarzy pozostał Czaja, trzeba było drugiego. Powołano Tomaszewskiego, który grał wtedy w młodzieżówce.
– Jak go odbierałeś? Jak zwariowanego młokosa?
– Zawsze go ceniłem, bo to był dobry bramkarz.
– W Śląsku Wrocław zamieniono go na Kalinowskiego?
– Był w Śląsku, potem w Legii, trafił do ŁKS. Troszeczkę skakał po tych klubach. A wracając do meczu z NRF, Czaja odmówił gry, bo nie czuł się na siłach.
– Delikatnie mówiąc. I Górski musiał zaryzykować z Tomaszewskim.
– Ale wiesz, nie zgadzam się, że był winny porażki...
– Ponoć, gdyby nie Strejlau, to byłby skreślony po tym meczu na zawsze.
– Zniszczyła go prasa. Przypisano mu wszystko co najgorsze, a on przy żadnej bramce, no może przy jednej był winien. W każdym razie znaleziono kozła ofiarnego.
– A jak oceniałeś go po pierwszych treningach na zgrupowaniu przed NRF? Talent?
– Talent był niewątpliwy. Za moich czasów warunki fizyczne bramkarza nie miały dużego znaczenia. Potem nastąpił czas wielkoludów, jak nie miał 190 cm, to nie miał czego szukać między słupkami.
– Janek miał odpowiedni zasięg ramion, więc nie musiał mieć twojej inteligencji.
– Ja nadrabiałem braki także skocznością. Skakałem o trzydzieści centymetrów wyżej od innych.
– Dlatego grałeś najpierw w ataku?
– Uprawiałem każdy sport.
– Ogólnorozwojówka, dziś zapomniana.
– Sport był dla nas wszystkim.
– Przede wszystkim sensem życia. Wracając do Tomaszewskiego, przekazałeś mu sporo z lekcji Grosicsa?
– Zgrupowanie w Zakopanem przed finałami mistrzostw świata w 1974 trwało prawie pięć tygodni. Trenowanie bramkarzy to był kawał fizycznej roboty.
– Zmieńmy na chwilę temat, bo nurtuje mnie pytanie. Gdy kopałem piłkę na podwórkach, to nie mogłem pojąć, że w bramce Górnika Zabrze gra magister inżynier, bo rodzice powtarzali mi do znudzenia – musisz wybrać albo sport, albo nauka…
– No i niepotrzebnie wybrałeś naukę. Ja żyłem tylko sportem i… czasem nauką. Lubiłem czytać.
– Jesteś jednym z niewielu, którym udało się zdać maturę, dostać na studia i bez taryfy ulgowej kontynuować karierę zawodniczą równolegle ze studiami. Brzmi to jak bajka.
– Prawdę mówiąc, to obecnie jest niemożliwe, aby ktoś taki jak ja mógł zrobić karierę. W 1957 roku miałem siedemnaście lat, grałem w B–klasie, w napadzie. Jak nie było komu, to wchodziłem do bramki. Później zdarzył się ten wypadek...
– Znam tę historię z książki Pawła Czado, traktującej o historii Górnika Zabrze. Posądzono cię...
– O pobicie sędziego.
– Nauczycielka zaprosiła cię na środek klasy, by publicznie zrugać.
– Mało tego. Zawieszono mnie w prawach ucznia, ale że miałem dobre oceny, to pozwolono mi chodzić na lekcje, choć nie klasyfikowano.
– Taki wolny słuchacz. Dopuszczono cię do matury?
– Najpierw byłem oskarżony o pobicie.
– A nawet tak zwaną czynną napaść.
– Arbitra pobili do tego stopnia, że miał połamane żebra. Boisko nie było ogrodzone, ale nie chcę o tym znów opowiadać, jest o tym w książce...
– Wiem…
– Zostało dokładnie opisane. W każdym razie byłem zawieszony dożywotnio, nie wiedziałem, czy mnie kiedykolwiek odwieszą.
– Kontynuowałeś naukę i nikt ci nie powiedział, że jesteś odwieszony?
– Nikt mi też nie powiedział, że jestem zawieszony. Z gazety się dowiedziałem.
– No to jak było z tą twoją winą?
– Mieszkałem blisko kościoła w Raciborzu, a w drużynie przeciwnej miałem dwóch kolegów. Przebierali się u mnie. Babcia zawsze gotowała trochę wody, grzała w piecu, by mogli się umyć. Po meczu szliśmy razem do mojego domu.
– Po ubrania cywilne?
– Oni się przebrali, odprowadziłem ich do autobusu i tam dowiedziałem się, że sędzia naszego meczu został pobity. Na drugi dzień pojawiła się notatka w "Trybunie Opolskiej" – że jednym ze sprawców byłem ja. Dlaczego ja? Podano nazwiska: prezesa – bo prezes musiał być zawsze wpisany do protokołu – potem bramkarza, a potem kapitana. A ja strzeliłem trzy gole w tym meczu i…
– Znalazłeś się w protokole zawodów.
– Czterech było znanych z imienia i nazwiska.
– Winnych było sporo, a oskarżonych mniej.
– Prezes i kapitan byli zamknięci przed rozprawą. I ja też miałem być zamknięty. Prokurator wiedział, że chodzę do klasy maturalnej i zrezygnował z tego.
– Kto pobił arbitra?
– Nasz prezes bronił go własnym ciałem. To był górnik. Zwykły hajer, który pracował na dole. Dostał 2,5 roku odsiadki. Co zrobił, jak wyszedł z więzienia? Od razu wyjechał do Niemiec.
– Byłeś na tylko na jednej rozprawie sądowej.
– Dwaj świadkowie nie dojechali na pierwszą, ale stawili się na drugą rozprawę i powiedzieli jak to wyglądało. Prokurator wycofał oskarżenie w stosunku do mnie.
– Dzięki temu dopuszczono cię do matury?
– Co prawda, nie byłem klasyfikowany, ale nauczyciele wiedzieli na co mnie stać i nie robili problemów.
– Kierunek studiów to przypadek, czy ktoś ci podpowiedział?
– Przypadek. Szedłem na politechnikę, a nie widziałem kopalni. Okręg raciborski z górnictwem nie ma nic wspólnego. Dopiero od Rybnika zaczynają się kopalnie. Po pierwszym roku pojechałem na praktykę. Wróciłem do domu i płakałem jak dziecko. Mama też płakała. Miałem rzucić to w cholerę, bo ja chciałem być lekarzem. Na świadectwie maturalnym miałem prawie wszystkie oceny bardzo dobre. Z języka polskiego, języka rosyjskiego i francuskiego tylko czwórki. Profesor matematyki wiedział z jakiej pochodzę rodziny. Miałem jedne spodnie przez cztery lata, nie wiedziałem, co to studniówka, bo nie miałem ubrania. Nie byłem też na komersie, bo nie miałem garnituru. Za pierwsze pieniądze, jakie zarobiłem w Unii Racibórz kupiłem sobie ubranie. To było najważniejsze.
– O garnitur nie było tak łatwo.
– No wiesz, był 1958 rok, wchodziłeś do sklepu i nie było. Musiałeś kupić materiał i znaleźć krawca, takie były czasy.
– Wracamy na boisko.
– Miałem siedemnaście lat. Chodziłem na treningi, a tak po prawdzie graliśmy w piłkę. Nie mieliśmy trenera. Unia Racibórz zakwalifikowała się w 1957 do drugiej ligi. Wtedy druga liga to było rzeczywiście zaplecze pierwszoligowe. W pierwszej było dwanaście drużyn i tyle samo w drugiej.
– Nie tak jak potem dwie grupy II ligi po 18…
– Druga to była absolutna czołówka piłkarska w Polsce. I gdy Unia weszła do drugiej, to po trzech czy czterech meczach straciła bramkarza. Do dzisiaj nie wiadomo, co się z nim stało.
– Pod ziemię się zapadł?
– Nikt nie wie. Jeden mówi, że zachorował. Drugi, że chciał pieniądze, a wtedy ich w piłce nie było...
– A mieli tylko jednego, nie mieli rezerwowego?
– Mieli rezerwowego, ale potrzebowali drugiego. Jedynym był taki Franek, Niemiec. Klub zrobił więc nabór, dali ogłoszenie w "Trybunie Opolskiej", bo Racibórz był wtedy w województwie opolskim. Mnie koledzy z maturalnej namówili. Sport w szkole był wtedy obowiązkowy. Nauka i sport były równie ważne. Nie pamiętam ani jednego kolegi, który by sportu nie uprawiał. "Hubert, idź na to" – powtarzali. Odpowiadałem: "Gdzie, ja w bramce grałem tylko od czasu do czasu". Ale zaciągnęli mnie na siłę, a ponieważ byłem uparty, ambitny...
– No i inteligentny.
– Jak mnie trener Unii postawił w bramce, to przez pół godziny gola mi nie mógł strzelić. Pamiętam jak dziś, był poniedziałek i zapytał: "Co robisz w środę?". W środę miałem maturę próbną z matematyki. Mówię: "No, niestety w środę piszemy egzamin". "A od której piszecie?". No jakieś 5 godzin, od ósmej. Powiedział: "5 godzin to my nie możemy czekać". Grali wtedy z Odrą Opole, która była w pierwszej lidze. Działacze chcieli, żebym spróbował z tą Odrą. "Napisz jak najszybciej tę maturę, my będziemy czekali pod szkołą". Pamiętam, że napisałem w godzinę, a było pięć zadań.
– Masz kalkulator w głowie.
– Matematyka rzeczywiście była moją silną stroną. Napisałem ten egzamin w godzinę. Pojechałem potem na mecz, zagrałem połowę i obroniłem karnego. To była środa, a w niedzielę debiutowałem w II lidze i zostałem w Unii Racibórz na trzy lata.
– A po drodze dostałeś się na politechnikę, a trzeba było zdawać egzaminy wstępne. Pamiętasz, ilu było na jedno miejsce?
– Nie miałem problemów z dostaniem się na studia.
– Wspominasz w książce Pawła Czado, że gdyby nie trener Dziwisz – zbieżność nazwisk z arcybiskupem przypadkowa – to nie pogodziłbyś studiów z grą w Górniku Zabrze.
– Najpierw grałem w drugiej lidze, nie trenując. To jest dziś niemożliwe. Przez pierwsze trzy lata studiów tylko jeździłem na mecze. Trenowałem w wakacje.
– Czyli to nie było podręcznikowe godzenie nauki ze sportem, poświęciłeś się nauce. Sport był przy okazji.
– Ćwiczyłem trochę w Gliwicach, bo do Raciborza były dwie godziny jazdy w jedną stronę. A na politechnice było tyle zajęć, że od rana do wieczora siedziałem na uczelni.
– Wykładał tam Engel. Za młodu poznałeś więc Dziwisza i Engela…
– Profesor od krystalografii nazywał się Engel. Politechnika Śląska to była Lwowska na uchodźstwie. Wykładali profesorowie z tamtej uczelni.
– Kończysz studia i zostajesz inżynierem czy magistrem inżynierem?
– Magistrem. Za moich czasów były pięcioletnie, a na dobrą sprawę nawet sześcioletnie. Nie powtarzałem żadnego semestru. Byłem jednym z lepszych studentów, nie żebym się chwalił, ale...
– Dlatego w Górniku Zabrze za bardzo cię nie lubiano, bo byłeś za mądry.
– To nie była ta przyczyna. Po prostu miałem zawsze swoje zdanie.
– Nawet wywoływałeś kontrowersje. Chciałeś, żeby bramkarze grali w klubie na przemian, bo nie może być tak, że jeden ma więcej pieniędzy, a drugi mniej.
– Przyszedłem do Górnika w 1960 roku, a Jasiu Gomola chyba w 1964. W pierwszym roku do bramki w meczach nie wchodził. W następnym zagrał chyba ze trzy razy. Żal mi go było, stąd ten apel do zarządu.
– Mówią, że ćwiczyłeś krócej od Gomoli, a wasza forma była taka sama.
– Nie, to nieprawda, nigdy nie trenowałem mniej. Jasiu był bardzo ambitny. Przyszedłby na dodatkowy trening godzinę później, żeby robić to samo.
– Twoim atutem była inteligencja, ustawianie się w bramce, gra na przedpolu, wiedziałeś kiedy możesz piąstkować, a kiedy nie.
– Umiałem też kierować obroną, ponieważ wcześniej grałem dużo w ataku.
– Szybko chwytałeś, nie tylko piłkę, pewnie nie trzeba ci było dwa razy powtarzać…
– Uczciwie podchodziłem do treningu.
– My tu gadu gadu, a zniknął nam z pola widzenia trener Dziwisz.
– Odegrał też bardzo ważną rolę, bo gdy przyszedłem do Górnika po trzecim roku studiów, to powiedział: – Jak będziesz miał na uczelni "okienko", to przyjedź na trening, ja zostanę dłużej. To był pierwszy i jedyny wtedy trener polski, który szukał nowych rozwiązań.
– Pamiętam tytuł z pierwszej strony katowickiego "Sportu" po przegranym meczu ligowym – "Tąpnięcie w Szombierkach". A ty jesteś jedynym trenerem, który doprowadził te Szombierki Bytom do mistrzostwa Polski.
– Tak było.
– Ten klub nigdy wcześniej ani potem nie zaistniał.
– Szombierki były niedoceniane, bo na Śląsku mieliśmy dużo dobrych drużyn. To nie tak jak teraz, że są w ekstraklasie tylko dwie. Do mojego przyjścia Szombierki były przeciętne, a było tam kilku zdolnych zawodników. Zespół był jednak źle trenowany. Nie chcę się teraz chwalić, rozumiesz, że przyszedł trener, który się Kostka nazywał...
– Jak Kalocsai Górnika, tak ty poukładałeś Szombierki.
– Oni otwierali usta, jak zacząłem trenować. Zresztą, jak ich trenował taki Kopa...
– Jerzy Kopa?
– Znasz takiego? On nigdy piłki nie kopnął, a był trenerem ligowym. To było możliwe tylko w tamtym okresie. Ja z tym walczyłem, bo byłem przez osiem lat w sekcji trenerskiej PZPN. Ale tego nie szło ruszyć. To tak na marginesie.
– Pewnie nie wiesz, komu zawdzięczasz posadę. Jakiś działacz zapytał Strejlaua o zdanie, a on odpowiedział: – Przecież macie na miejscu Kostkę.
– To możliwe. W mojej karierze trenerskiej najlepszy okres to były te Szombierki.
– Ile to lat?
– Sześć.
– A po ilu latach pracy zostały mistrzem Polski?
– Po trzech. Właściwie po dwóch i pół roku, bo przyszedłem zimą, a oni byli po pierwszej rundzie na ostatnim miejscu. Trzeba było ich utrzymać, taka była kwestia na dzień dobry.
– Niełatwo przyszło.
– Cztery drużyny spadały. To było przed finałami mistrzostw świata...
– 1978 rok, Argentyna?
– To była Argentyna, pojechałem tam jako trener bramkarzy także z Jackiem Gmochem. Z powodu tej Argentyny dwa mecze ligowe były rozegrane awansem. Jesienią, z rundy wiosennej.
– Jeszcze mniej kolejek pozostało na ciułanie punktów.
– Mniej kolejek, ale udało się utrzymać, a na drugi rok byliśmy już czwartą drużyną ligi, a za dwa i pół roku mistrzem Polski. Nie mieliśmy takiego zespołu, który był w stanie wygrać z każdym. Nie przeszliśmy ligi spacerkiem, była naprawdę walka, choć mistrzostwo zdobyliśmy na trzy kolejki przed końcem rozgrywek. Pamiętam dobrze remis na stadionie ŁKS, który dał nam tytuł. W następnym roku trzecie miejsce i… drużyna się rozsypała. Pięciu zawodników zostało na Zachodzie.
– Wracając do Janka, czyli "Tomka". Jak przygotowywałeś go do tych finałów w RFN...
– Mówiłem, że prasa skończyła go go po meczu z NRF w 1971 i Górski stanął przed dylematem. Postawił na Tomaszewskiego. Miał ten słynny występ na Wembley. Po nim to był już nasz bramkarz numer jeden, ale przed finałami mistrzostw świata "Tomek" złapał poważną kontuzję kolana, prawie cztery miesiące nie grał. Górski dał mi zadanie: "Przede wszystkim zależy mi na tym, żebyś Jasia pozbierał". Narzuciłem ostry reżim całej trójce – bo był jeszcze Kalinowski i Fischer – z tym że ten Fischer to... Nigdy nie miałem o nim dobrego zdania, był to po prostu słaby bramkarz.
– Mógłby trenować 24 godziny, ale i tak nic z tego?
– No właśnie nie – on nie był w stanie nawet pół godziny trenować, to wyjątkowy leń. Natomiast Jasiu Tomaszewski był wyjątkowo pracowity. Jak przyjechałem na zgrupowanie...
– To ucieszył się?
– Wziąłem Jasia na rozmowę: "Ja mam cię przygotować, do tego potrzeba dużo pracy, wiedz, że to będzie harówa".
– Jak zareagował? Zgodził się?
– Miałem taki sposób trenowania, że nigdy nie tłumaczyłem niczego zawodnikom w trakcie ćwiczeń. Omawiałem to w szatni: "To robimy i to jest potrzebne. Idziemy trenować i koniec dyskusji". Jasiu to był i jest gaduła. Ja mu tłumaczę, po co te ćwiczenia robimy, a on jeszcze o coś pyta. Trudno każde ćwiczenie omawiać dwa razy, bo więcej bym rozmawiał, aniżeli trenował. A on po każdym ćwiczeniu: "A Hubert, a po co my to robimy?" To mu powiedziałem, że jak raz zapyta, to 20 powtórzeń będzie więcej, a jak jeszcze raz, to i czterdzieści. A on miał nadal wątpliwości, to mu nakazywałem osiemdziesiąt powtórzeń. Było choćby takie ćwiczenie, że leżał bokiem, a ja strzelałem. Musiał każdą piłkę mi odrzucić i zaraz "szła" następna. Ja, jak to robiłem piętnaście, dwadzieścia razy, to byłem ugotowany, a on robił osiemdziesiąt! I wiesz, ja do niego: "Co masz dosyć?”. A on: "Hubert, jeszcze!". To był tytan pracy.
– I oto cała tajemnica jego występów w Niemczech?
– To jest cała tajemnica. Czasem czytam bzdury, że były rozpatrywane inne warianty, że Fischer będzie pierwszym bramkarzem, że niby Kalinowski. Wiadomo było od początku, że Tomaszewski ma jedynkę.
– Od początku?
– Od początku nie, ale po trzech tygodniach treningów tak.
– Górski cię zapytał, jak to widzisz?
– Tak, mieliśmy rozmowę.
– Powiedziałeś panu Kazimierzowi żeby nawet nie myślał o innym?
– Tak nie mówiłem. Twierdziłem tylko, że Tomaszewski będzie przygotowany. Odpowiedział: "Toś mi rozwiązał problem". I miał problem rozwiązany. Ale ja tak po cichu liczyłem, że wezmą mnie na ten turniej. Przydałbym się, bo wyniosłem z lekcji Grosicsa, że jak chcesz dobrze przygotować bramkarza, to musi obronić w serii od 150 do 180 strzałów. Jak jest trzech, to daje prawie 600 strzałów, więc jak ja schodziłem z treningu...
– To byłeś bardziej zmęczony niż bramkarze.
– Tak, po treningach, po sześciu sesjach byłem wykończony, kładłem się od razu do łóżka. Myślałem sobie wtedy przed zaśnięciem, że po czterech tygodniach powiedzą: "No słuchaj Hubi, pojedziesz z nami!". Było inaczej. Oni pojechali na mistrzostwa świata, a ja… do Zabrza. Za mnie pojechało dwóch "cichociemnych", do dzisiaj są chyba w PZPN. Znam ich. Pojechali w ubraniach reprezentacyjnych. Prawdę mówiąc, nie wiadomo, kto o tym zadecydował.
– Czy pan Kazimierz miał coś do powiedzenia, czy nie miał?
– Może Kaziu by chciał... Ostatecznie tam byłem, bo jak reprezentacja miała grać z Brazylią o trzecie miejsce, to zaprosili rodziny piłkarzy. Zadzwoniono do mnie z PZPN, czy bym nie pojechał, żeby zobaczyć mecz z Brazylią i finał.
– Janek Tomaszewski utrzymuje, że chcąc się zrewanżować, uparł się, by cię zabrano do RFN i to dzięki niemu jechałeś autokarem pełnym kobiet.
– Jechałem, a właściwie dosiadłem się do nich.
– Czyli byłeś takim autostopowiczem. Słuchałeś w podróży transmisji radiowej?
– Nie, dopiero na granicy celnik powiedział, że było 0:1.
– Ty, kierowca, chyba dwóch ojców, a reszta to matki, żony i kochanki. Taki wesoły autobus...
– Do Szymanowskiego jechał ojciec. Chyba był ktoś jeszcze z mężczyzn. Reszta to kobiety. Myśmy tam byli cztery dni i wracaliśmy samolotem z drużyną, bo był czarter. Przylecieliśmy na lotnisko w Warszawie, na Okęcie. Czekał już specjalny autokar. Do mnie przychodzą i mówią: "Wiesz, dziękujemy ci bardzo". Ja do autobusu, ale do takiego miejskiego na dworzec kolejowy. Do pociągu i do domu! A tych dwóch "cichociemnych" to do dzisiaj widzę w tym odkrytym autokarze.
– Nie da się uniknąć tematu lustracji piłki...
– Nie chciałem się z tobą spotkać, bo myślałem, że będziesz chciał drążyć ten temat, o którym nie chcę na razie mówić. Napiszę o tym z synem w biografii. Nie wiem, czy czytałeś książkę "Tajna historia futbolu". Tam jest, że mnie namawiano do współpracy, ale mnie nie złamano. To były lata sześćdziesiąte, dokładnie 1964 rok, przez trzy miesiące namawiano mnie do współpracy, ale nie podpisałem nic. Autor oddał prawdę. Napisał wersję według akt. Miałem cztery wezwania na milicję. Był taki strach, że głowa bolała. Sam bym się z tego nie wykaraskał. Mieliśmy jednego człowieka z władz wojewódzkich, który był kibicem Górnika. Wtedy był naczelnym redaktorem "Trybuny Robotniczej". A potem, jak Gierek poszedł do Warszawy, przez długie lata był rzecznikiem prasowym rządu Jaroszewicza. To była szycha. Bez niego bym się z tego nie wyplątał.
– Czy twoja książka wyjdzie w 2018?
– Nie spieszymy się. Chcemy zrobić ją z rozmysłem, żeby miała początek, środek i koniec.
– Zmieniłbyś coś w życiu, gdybyś układał je raz jeszcze.
– Raczej nie.
– Piłka dała ci niezwykłe szanse...
– Gdybym nie ona, to byłbym biednym człowiekiem. Chciałem być lekarzem, może dlatego robiłem potem wszystko, by moja córka poszła na medycynę.
– Spełniła twoje marzenie.
– Do dzisiaj nie chce mi tego zapomnieć.
– Masz lekarza w rodzinie. Na starość nie do przecenienia.
– Życzmy sobie zdrowia…
– I polskiej drużyny w finale europejskiego pucharu.
Jerzy Chromik
Współpraca: Dawid Król
Następne