Lucien Favre i Thomas Tuchel zdobywali od niego średnio więcej punktów w każdym meczu, a Peter Bosz zaliczył znacznie efektowniejszy początek pracy. Choć od rozstania z Juergenem Kloppem minęło w Dortmundzie już pięć lat, żaden z jego następców – mimo tymczasowych sukcesów i symptomów poprawy – nie zdołał mu na dłuższą metę dorównać i ostatecznie na stanowisku się palił. To o tyle ciekawe, że w głównej mierze rozbijało się nie o umiejętności, a o charakter.
POMNIK KLOPPA
Klopp przejął Borussię po sezonie, który zespół zakończył na trzynastym miejscu w tabeli z dziewięcioma punktami w dorobku. Latem 2008 roku zastał w klubie hybrydę młodych i w gruncie rzeczy anonimowych piłkarzy (Hummels, Subotić, Schmelzer), ligowych średniaków (Hajnal, Valdez, Kringe) i podstarzałych gwiazd odliczających dni do emerytury (Dede, Klimowicz, Kovac). Skoro kilka miesięcy wcześniej drużyna w tym składzie walczyła o utrzymanie, to szóste miejsce w pierwszym roku pracy uznano za ogromny sukces. 12 miesięcy później na Signal-Iduna Park cieszyli się z awansu o jedną lokatę, a 24 miesiące później – z mistrzostwa Niemiec. W 2012 roku zresztą BVB tytuł obroniła, w 2013 zagrała w finale Ligi Mistrzów, więc nawet gdy na półmetku sezonu 2014/15 szorowała po dnie tabeli, nikomu nawet na myśl nie przyszło, by go zwolnić. Wiosną Klopp wyciągnął drużynę na siódmą lokatę, czym zakończył okres pracy w Westfalii.
Już wtedy było jasne, że dorównać legendzie charyzmatycznego trenera w bejsbolówce będzie piekielnie ciężko, ale i okoliczności były ku temu bardziej sprzyjające. Podczas gdy "Kloppo" wyciągał drużynę z dna i rzeźbił od podstaw, kolejni szkoleniowcy mieli bardzo ułatwione zadanie – mierzyli się co prawda z porównaniami do niego, ale za to dysponowali i lepszym materiałem, i większym budżetem, i ambitniejszymi piłkarzami. Nie spodziewano się co prawda, że wyrwę po sprawującym przez siedem lat kadencję człowieku uda się zalać w miesiąc, kwartał czy nawet rok, ale chyba nawet szefowie Borussii nie zakładali wówczas, że – pięć lat po rozstaniu z Kloppem – rana wciąż będzie krwawiła, a klub wciąż będzie tkwił w pozycji wyjściowej. Bo nie da się inaczej nazwać sytuacji, w której znów znalazł się aspirujący do miana równorzędnego dla Bayernu rywala zespół – od ostatniego mistrzostwa minęło już osiem lat i choć co roku liczą, mniej lub bardziej skrycie, na zdetronizowanie monachijczyków, za każdym razem kończy się identycznie.
WREDNY AUTOKRATA
Pierwszy tej arcytrudnej misji podjął się Thomas Tuchel, a efekty jego pracy przyszły nadspodziewanie szybko. Właściwie nie byłoby przesadą stwierdzenie, że piłkarsko jego Borussia pokonałaby najlepszą Borussię Kloppa. Podczas gdy tę drugą charakteryzowało szybkie przejście z obrony do ataku, fantazja i agresja na całym boisku, ta pierwsza również miała te elementy – wzbogacone jednak o coś więcej. Nie bez kozery to właśnie aktualnego szkoleniowca Paris Saint-Germain upodobał sobie do rozpraw o futbolu Pep Guardiola, który – jak głosi słynna już w Niemczech legenda – spotykał się z nim w jednej z knajp i przy pomocy solniczek i pieprzniczek analizował warianty taktyczne. Dortmund w czasach Tuchela był już nie tylko pięściarzem zadającym szybkie i niespodziewane ciosy, ale też wyrachowanym pragmatykiem, który krążył wokół przeciwnika, mozolnie budował ataki pozycyjne i bezbłędnie wykorzystywał moment opuszczenia gardy.
To, jak w swoim debiutanckim sezonie na Singal-Iduna Park radził sobie następca Kloppa, zdumiewało i były momenty, gdy podburzało pomnik Kloppa. Kibicom opadały szczęki, gdy widzieli, jak Borussia rozprawia się z rywalami, z jaką swobodą pakuje rywalom po kilka goli, jak na przestrzeni 34 kolejek zdobywa aż 78 punktów, stając się tym samym najlepszym wicemistrzem w dziejach. Tuchel nie zdołał pokonać Guardioli, ale pokazał, że ma wszystko ku temu, by adwersarza z monachijskiej knajpy wykiwać w przyszłości. Zwłaszcza że na jego oczach rósł zespół, ale też indywidualności – na czele z Henrikiem Mchitarjanem, do którego niemiecki trener dotarł nie tylko przez trening piłkarski, ale też pożyczane mu lektury. Gdy jednak maszyna nabierała rozpędu, latem szefowie rozmontowali ją, pozbywając się trzech kluczowych elementów – Ormianin trafił na Old Trafford, Ilkay Guendogan kilka ulic dalej na Etihad Stadium, a Mats Hummels powrócił do Bawarii, w której rozpoczynał karierę.
Już w trakcie przygody Tuchela z Mainz mówiło się o jego trudnym, autokratycznym charakterze. To trener wznoszący zespół kilka półek wyżej, ale też trener nieznoszący sprzeciwu. Twardy, nieprzejednany, unikający kompromisów. Rządzi się na tyle twardymi zasadami, że nawet Klopp nie odwiedzał Moguncji, gdy pracował w niej stawiający pierwsze kroki w karierze trenerskiej Thomas. O jego charakterze można by mówić długo, ostatecznie szefowie właśnie z tego uczynili największy problem zdolnego szkoleniowca i – choć ten wygrał rok później Puchar Niemiec i zajął miejsce na podium Bundesligi – rozstał się z Borussią w złych relacjach. Skłócony z szefem Hansem-Joachimem Watzke, z przyklejoną łatką buntownika, który nie potrafi dbać o relacje interpersonalne. Piłkarze nie szczędzili mu potem lukru w mediach, okazało się, że ten zły i szorstki Tuchel wcale taki zły nie był, a zależało mu głównie na profesjonalizmie. Wtedy było już jednak za późno. Wtedy w Borussii stery przejął ktoś inny.
ROMANTYCZNY CRUIJFFSTA
Zatrudnienie Petera Bosza miało logiczne podstawy. Dopiero co Holender wprowadził Ajax do finału Ligi Europy, gdzie przegrał z Jose Mourinho, i choć zabrakło mu punktu do mistrzostwa, to gwarantował utrzymanie trendu – czyli grę piękną, widowiskową, przyciągającą kibiców. Początek jego pracy pokazał zresztą, że choć na Signal-Iduna Park już od kilku lat można było podziwiać futbol przez wielkie "F", to właśnie przeciwny charakterem do Kloppa trener – spokojny, opanowany, niechętnie podnoszący się z ławki – może zaserwować coś jeszcze. W pierwszych siedmiu kolejkach Bundesligi dortmundczycy grali koncertowo, wygrali sześć meczów, jeden zremisowali, strzelili aż 21 goli i nawet potknięcia w pucharach nie zwiastowały katastrofy. Gdy jednak w połowie października Lipsk wygrał w Zagłębiu Ruhry 3:2, plan Bosza... kompletnie się posypał. Tak, tak po prostu. Z dnia na dzień. Tydzień później zremisował z Eintrachtem, potem przegrał z Hannoverem, z Bayernem, Stuttgartem, a gdy nie pokonał u siebie Schalke, mimo prowadzenia do przerwy 4:0, stało się jasne, że tylko cud może go uratować.
Ostatecznie Holender otrzymał wymówienie w grudniu, tuż po porażce 1:2 z Werderem. Zostawił zespół na ósmej pozycji w tabeli, a znacznie atrakcyjniejszy był ślad, który pozostawił w mediach. Zasłynął bowiem z tego, że nie bał się dyskutować z dziennikarzami o taktyce, co na ogół jest chwalone, ale tak entuzjastycznie nie było już przejmowane przez przełożonych. Pytany o to, dlaczego nie ma nigdy na mecz planu B, uparcie powtarzał, że go mieć nie chce, bo woli szlifować plan A. Zakochany w teoriach Johana Cruijffa i futbolu totalnym szkoleniowiec wychodził z założenia, że albo jego piłkarze będą demolowali rywala, albo sami będą demolowani. Po dwóch miesiącach tyrady stali się jej ofiarami, a na taki futbolowy romantyzm nie mogli sobie pozwolić w Dortmundzie, gdzie brak gry w pucharach byłby katastrofą.
Tymczasowo Bosza zastąpił Peter Stoeger, który poniekąd oczekiwania spełnił, bo zajął miejsce premiowane grą w Lidze Mistrzów. Właściwie jednak ani przez minutę jego pracy nikomu nie przyszło do głowy, że mógłby prowadzić drużynę na dłuższą metę. Jego Borussia była bowiem odwzorowaniem wizerunku trenera – ponuro podpierającego się przy linii, osowiałego, pozbawionego emocji. Drużyna relatywnie często punktowała, bo przy takiej jakości kadry punktować musiała, ale nie dawała kibicom niczego więcej.
PRAWA MURHPY'EGO
Choć i Tuchel, i Bosz budzili w Dortmundzie duże emocje (Stoeger nie), to jednak nikt nie polaryzował opinii ekspertów tak, jak robi to Lucien Favre. Szwajcar przyjeżdżał bowiem do Westfalii z łatką trenera, który w specyficzny, ale skuteczny sposób rozwija piłkarzy, jest kimś na kształt nauczyciela. Prowadzonemu w Borussii Moenchengladbach Dante pokazywał, jak ma układać ręce w trakcie sprintu, świetne operującemu prawą nogą Marco Reusowi korygował ustawienie stopy podczas przyjęcia piłki, wykrzesał nawet chęci do gry z Mario Balotellego. Miał tylko jeden szkopuł – Borussia chciała w trybie pilnym wygrać mistrzostwo kraju, a on słynął z tego, że... wygrywać nie potrafi. Ostatnie trofea zdobył lata temu w Zurychu, a potem wiele razy udowadniał, że jeśli któryś trener ma się wyłożyć na ostatniej prostej, to właśnie on. Uchodził za introwertyka, człowieka nieobliczalnego, który po gorszym meczu może chcieć uciec z klubu lub po prostu obrazić się na cały świat i zniknąć. To o nim Dieter Hoeness mówił, że w markecie umarłby z głodu, bo nie potrafiłby wybrać, którą kiełbasę i który ser kupić. Powierzenie misji mistrzowskiej takiej osobie od początku wydawało się ryzykowne.
Przed pierwszym sezonem jego pracy wymagania nie były duże, ale gdy okazało się, że jego pomysły przynoszą skutek, apetyty błyskawicznie wzrosły. Zimę dortmundczycy spędzili na pozycji lidera z sześcioma punktami przewagi nad Bayernem, ale wiosną demony wróciły – BVB wystawiła rywalowi mistrzostwo na tacy, a czarę goryczy przelał derbowy mecz u siebie z Schalke. Będący w beznadziejnej formie goście, walczący zresztą o utrzymanie, wygrali na Signal-Iduna Park 4:2 i właściwie przebili bańkę z marzeniami o detronizacji Bayernu.
Lato było jednak w klubie o tyle specyficzne, że szefowie zaczęli otwarcie mówić o tym, że celem jest wygranie Bundesligi, właściwie po raz pierwszy od ostatniego triumfu w 2012 roku. Latem i zimą wydali na transfery blisko 200 milionów, ale już jesienią przeżyli dzień świstaka. Co z tego, że Borussia znów grała pięknie, co z tego że zachwycała kombinacyjnymi akcjami i pięknymi golami, skoro notorycznie się potykała. Favre'owi udało się jednak, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, zapanować nad pożarem. Dotychczas nawet nie szukał gaśnicy, tylko szybko uciekał oknem. Teraz nie tylko sam zdusił ogień, ale też pokazał, że w relatywnie opanowany sposób potrafi wezwać odpowiednie służby. Za każdym razem, gdy w trakcie rundy jesiennej wydawało się, że jego dni są policzone, udało mu się uratować. Przegrywał między innymi do przerwy 0:3 z Paderborn, by zremisować w końcu 3:3. Można było odnieść wrażenie, że w wieku 62 lat nauczył się zarządzać kryzysem i być może odepnie łatkę nieudacznika i fajtłapy, którym rządzą prawa Murphy'ego.
KLOPPOWY IDEAŁ
Wiosna zaczęła się znakomicie, od połowy stycznia do prawie końca maja jego zespół wygrał 9 z 10 meczów ligowych i stanął przed szansą skrócenia dystansu do Bayernu Monachium na punktów. Zwycięstwo we wtorkowym "Der Klassiker" znów przywróciłoby wiarę w mistrzostwo kraju, lecz dać o sobie dał tragizm Favre'a. W kluczowym momencie sezonu jego zespół znów był bezradny i znów przegrał. Na sześć kolejek przed końcem jego piłkarze mają już tylko iluzoryczne szanse na mistrzostwo kraju i siedem punktów straty do lidera.
Podsumowując zatem – nie dość, że na przestrzeni dwóch sezonów nie skończą z paterą, to i w pucharach spisywali się bardzo słabo. Przed rokiem odpadli w 1/8 finału Ligi Mistrzów z Tottenhamem i w 1/8 finału Pucharu Niemiec z Werderem, teraz też pożegnali się z rozgrywkami na analogicznym etapie – w Europie pogrążył ich Paris Saint-Germain, w kraju znów bremeńczycy. Bilans jest więc fatalny, a przecież trudno winić za to kogoś innego. Favre może i uciekał kilka razy spod gilotyny – na przykład ratując się zmianą ustawienia na trójkę z tyłu, jak choćby w Berlinie – ale sam ma sporo na sumieniu. Latem wzbraniał się choćby przed transferem wysokiego i silnego napastnika ,twierdząc że wystarczy mu Paco Alcacer. Przyjście Erlinga Haalanda pokazało, że nie miał racji.
Krucha psychika szwajcarskiego trenera i jego gen porażki znów dały o sobie znać. Formalnie związany jest z Borussią umową do 2021 roku, ale już mówi się, że cierpliwość szefów wyczerpała się we wtorkowy wieczór. Po pięciu latach od rozstania z Kloppem Borussia wciąż jest bowiem w tym samym miejscu. Ponownie będzie szukała szkoleniowca, który da jej mistrzostwo i ponownie będzie marzyła o powrocie na szczyt. I tym razem szukać powinna, już nie tylko analizując warsztat i umiejętności trenerskie – teraz pod uwagę powinna wziąć też charakter. Bo wydaje się, że to właśnie kombinacja tych dwóch rzeczy dała sukces Kloppowi, a zabrała go innym. "Kloppo" świetnie znał się na taktyce, ale był też pełen emocji, temperamentu, zarażał dobrą energią. Tuchela uznano za zbyt autokratycznego, Bosza za zbyt romantycznego, Stoegera za zbyt posępnego, a Favre'a za zbyt kruchego. By przerwać panowanie potentata potrzeba człowieka, który nie tylko poustawia na boisku piłkarzy i nakreśli taktykę – ale też błyśnie żartem na konferencji, da się polubić, będzie się jawił jako twardziel, który jednak nie zamyka się w swoim świecie. Na tym poziomie potrzeba po prostu ludzi jak najbardziej zbliżonego do ideału. Kloppowego ideału.