Jeżeli któryś z klubów Zagłębia Ruhry był 10 lat temu bogaty, zorganizowany, miał w szatni głośne nazwiska, niezłe perspektywy i mógł potencjalnie zagrozić Bayernowi Monachium, to było to Schalke 04. Na przestrzeni dekady zmieniło się jednak wszystko i jedyne, co Królewsko-Niebieskim teraz pozostało to kompleks BVB, potworne zadłużenie stawiające pod znakiem zapytania istnienie i wybrakowany zespół, który w lidze stłuc może każdy – od outsiderów po mocarzy.
ZAMIANA MIEJSC
Jedni straszyli Manuelem Neuerem, Raulem, Klaas-Janem Huntelaarem czy Julianem Draxlerem. Drudzy z kolei pozyskiwanym z Lecha Poznań Robertem Lewandowskim, Shinji Kagawą, który dopiero co grał w drugiej lidze japońskiej, podstarzałym Antonio Da Silvą i nieokrzesanym technicznie Kevinem Grosskreutzem. Ci pierwsi dopiero co przeżywali mecze w półfinale Ligi Mistrzów i wygrany Puchar Niemiec, drudzy Champions League na własnym stadionie nie widzieli od dobrych kilku lat i powoli zaczynali zapominać, jak brzmi grany przed meczami hymn rozgrywek. Podczas gdy w Schalke nie szczędzili grosza, oferowali lukratywne kontrakty i mogli bawić się w transfery za większe sumy, w Dortmundzie po kilka razy oglądali każdy cent, a kadrę budowali penetrując słabsze ligi i wyciągając z nich młodych piłkarzy.
Między 2007 a 2010 rokiem zespół z Gelsenkirchen aż trzykrotnie kończył sezon na podium, generalnie w tamtym okresie rzadko kiedy nie grał też w pucharach. Występy na europejskiej arenie były właściwie czymś naturalnym, kibice tak do nich przywykli, że sam awans na salony nie robił na nikim wrażenia, przede wszystkim chciano, by w końcu udało się przełamać feralny impas i po raz pierwszy w historii Bundesligi ją wygrać. Zmieniano trenerów, wzmacniano zespół, nie żałowano grosza, bo z tyłu głowy cały czas kołatało uczucie nadziei. Wydawało się, że mistrzostwo, przy odrobinie szczęścia, jest na wyciągnięcie ręki. W 2001 roku zabrakło punktu, w 2007 dwóch, w 2010 pięciu, choć jeszcze na 180 minut przed zakończeniem rozgrywek Bawarczycy lepszy mieli tylko bilans bramkowy.
Równolegle Borussia również toczyła swoją walkę, ale nie o trofea, tylko o przetrwanie. Po tym jak szefowie klubu na początku stulecia przeszarżowali na rynku, wydawali pieniądze bez opamiętania i żyli, jakby jutra miało nie być, BVB popadła w ruinę finansowo-sportową. Klub dobił niespełniony projekt własnej marki odzieżowej, a reperkusje tych działań odczuwano przez lata. To w sumie duży sukces, że w Dortmundzie nie zaznali wtedy smaku relegacji na zaplecze, bo sytuacja była naprawdę beznadziejna i potęgę marki trzeba było odbudowywać od podstaw – między innymi pożyczając pieniądze od Bayernu.
KOSZTOWNE ZACHCIANKI
Historię Borussii w ostatnich latach wszyscy doskonale znamy, ale co w takim razie stało się z Schalke? Dlaczego klub, który dekadę temu był o dwa mecze od finału Ligi Mistrzów i potrafił zachęcić do transferu legendę Realu Madryt, teraz prezentuje się tak beznadziejnie, marnuje kolejny rok, a tak naprawdę to, gdyby przerwa spowodowana pandemią potrwała dłużej, mógłby już nie istnieć? Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle złożona.
Przede wszystkim w Gelsenkirchen popełniono ten sam błąd, co w Dortmundzie. Kiedy było rzeczywiście dobrze, panie z księgowości miały powody do uśmiechu, a kibice odczuwali przyjemność z wizyt na stadionie, działano chaotycznie i bez planu. Skoro zasoby finansowe na to pozwalały, szalano beztrosko na rynku. Najlepszym tego przykładem było pozyskanie w 2013 roku Kevina-Prince'a Boatenga. Transfer Ghańczyka nie był elementem strategii, obecność tego piłkarza w składzie nie była też życzeniem trenera. Zwyczajny kaprys szefa Clemensa Toenniesa, który chciał sobie ściągnąć gwiazdkę i sobie ją ściągnął (nie pierwszy i nie ostatni popis dyletanctwa tego człowieka). Za same przenosiny zapłacił 10 milionów euro, za wypłacaną przez 2,5 roku pensję drugie tyle, a na końcu... po prostu rozwiązał z nim umowę. Efekt? Jakieś 30 milionów euro wyrzucone w błoto ot tak.
Gdyby była to jedna wpadka na kilka lat, pewnie dałoby się ją w Excelu zatuszować, a straty finansowe w pewien sposób powetować. Problem jednak w tym, że Schalke to klub w ostatniej dekadzie zarządzany tak beznadziejnie, że by zsumować przestrzelone ruchy na rynku, zabrakłoby nam palców u rąk. Jose Manuel Jurado przyszedł za 11 milionów, odszedł za 3. Johannes Geis kosztował 10,5 miliona, oddano go za 500 tysięcy. Na konto FC Basel trafiło za Breela Embolo 26,5 miliona, na konto Schalke – po przenosinach do Moenchengladbach – 10 milionów. Strata wynikająca z z kupna i sprzedaży Jewhena Konoplanki to 11 milionów, a w kadrze wciąż są Nabil Bentaleb, Sebastian Rudy czy Benjamin Stambouli, którzy łącznie kosztowali 43 miliony, a jeśli uda się z tego odzyskać jedną trzecią to będzie sukces. Nie wspominając już, że większość z wyżej wymienionych inkasowała w granicach pięciu milionów pensji rocznie, a do tego doszło kilkanaście ruchów w granicach kilku milionów, które też okazały się pudłami.
ROZDAWNICTWO TALENTÓW
Ogromnym problemem klubu były nie tylko nietrafione transfery piłkarzy, ale i dyrektorów. Gdy 10 lat temu Horst Heldt zamieniał Stuttgart na Schalke, liczono na to, że – podobnie jak w VfB – zbuduje zespół, który wygra mistrzostwo. Tymczasem pracujący teraz w Kolonii menedżer dokonał rzeczy spektakularnej – nie tylko nie doprowadził do triumfu w lidze, ale też zaliczył serię tak spektakularnych wpadek, że to aż niemożliwe, by wskoczyć na podobną karuzelę kompromitacji. Klubowa akademia należy bowiem do jednej z najlepszych w Europie, jej produkty grają teraz w najsilniejszych klubach na Starym Kontynencie, a na horyzoncie są kolejne. Logicznym byłoby więc wychowywanie zawodników i sprzedaż ich za większe pieniądze – jak miało to miejsce w przypadku Neuera (odszedł za 30 milionów do Bayernu), Draxlera (36 do Wolfsburga), Thilo Kehrera (za 37 do PSG) i Leroya Sane (za 52 do Manchesteru City). Co jednak z tego, skoro w międzyczasie wielu świetnych piłkarzy klub stracił za darmo.
Wspomniany Heldt nie potrafił w porę dopilnować, by przedłużyć kontrakty z Seadem Kolasinacem, Joelem Matipem, Maxem Meyer i Leonem Goretzką, co sprawiło że cała czwórka przeniosła się do innych zespołów na mocy wolnych transferów. Ile można było zarobić na tych zawodnikach w normalnych okolicznościach? Pewnie tyle, że co najmniej połowa aktualnego długu klubowego (200 milionów) w ogóle by nie istniała. A do tego należy doliczyć też wielu piłkarzy dość przeciętnych, na których jednak bardziej obrotny dyrektor i tak potrafiłby zarobić – to choćby Eric-Maxim Choupo-Moting, Roman Neustaedter czy Christian Fuchs (późniejszy mistrz Anglii z Leicester). No i oczywiście rzekome wzmocnienia zespołu – w gruncie rzeczy przeciętne i nietrafione.
Klubowy dług zaczął generować się już wtedy, a pogłębił go tylko następca Heldta, Christian Heidel. Wyciągnięcie tego człowieka z Moguncji rozpatrywano w kategorii sukcesu, bo przecież gdy były właściciel komisu samochodowego przejmował FSV, był to zespół lokalny, z trudem wiążący koniec z końcem na zapleczu. Po latach stał się jednak solidnym średniakiem Bundesligi, który miał nawet momenty walki o europejskiej puchary i raczej nie musiał martwić się o ligowy byt. Po raz kolejny okazało się, że trudniej wydawać pieniądze, gdy się je rzeczywiście ma i gdy Heidel nagle miał do dyspozycji na transfery nie kilka, a kilkadziesiąt milionów euro, wydawał je bez większego sensu. Poniekąd pogrążył zespół i w lutym 2019 roku złożył rezygnację.
KOMPLEKS BORUSSII
Choroba trawiąca klub postępowała, z roku na rok było coraz gorzej finansowo, więc logicznym byłoby zadać sobie pytanie: dlaczego nikt nie powiedział "pas"? Dlaczego nie było osoby, który uderzyłaby pięścią w stół i zaapelowała o rozsądek? Przeorientowała politykę transferową, zacisnęła pasa i pozwoliła odetchnąć działowi księgowości? To w dużej mierze efekt... mocnego rywala. Schalke ma kompleks Borussii, w Gelsenkirchen nie potrafią poradzić sobie z tym, że – do niedawna biedny jak mysz kościelna sąsiad – teraz puka do elity, stać go na dużo i może otwarcie zapowiadać walkę z Bayernem. Ten sam klub, który jeszcze niedawno zbierał ligowe odpady, wyciągał piłkarzy z Japonii i Polski, wyprzedza na każdej płaszczyźnie Schalke o lata świetlne. W S04 próbowano zatem tuszować to życiem na kredyt, braniem pożyczek i rozrzutnością, ale o trochę tak, jakby na wykwintny bal ubrać się w drogi garnitur, a na nogach mieć dziurawe skarpetki i sandały. Prędzej czy później ktoś wytknie abnegata palcem i wyrzuci za drzwi.
Kompleks Borussii doprowadził też do tego, że klub wpadł w spiralę złych decyzji. Skoro bowiem w Dortmundzie udało się z Juergen Kloppem, to i w Gelsenkirchen uwierzono, że uda się znaleźć analogicznie dobrego trenera. Próbowano z Roberto Di Matteo, próbowano z Andre Breitenreiterem, próbowano z Markusem Weinzierlem, Domenico Tedesco, sięgnięto nawet po człowieka, który jest prywatnie przyjacielem trenera Liverpoolu – Davida Wagnera. Wszystko na nic. Szefowie zapędzili się w kozi róg w swojej obsesji i gdyby spojrzeć na nazwiska trenerów Schalke z ostatniej dekady, w oczy rzuca się jedna charakterystyczna rzecz – nie znajdziemy na tej liście trenera z autorytetem. Można czasem szukać wśród szkoleniowców młodych i niedoświadczonych, można dawać im szansę, ale kto chociaż minimalnie orientuje się w realiach, wie że zwyczajnie potrzeba też faceta z charakterem, mającego szacunek już od momentu wejścia do szatni. Usilne poszukiwanie swojego Kloppa doprowadziło do sytuacji, w której klub wyciągał kolejnych szkoleniowców z Paderborn, Augsburga, Erzgebirge Aue i Huddersfield. Szokujące, że żaden z nich na dłuższą metę nie poradził sobie w wielkim klubie z nieporównywalnie większą presją.
Potęga rywala objawiała się też w tym czasie na innych polach. Zamiast działać po swojemu, nakreślić własną strategię i pomysł, na Veltins Arena notorycznie spoglądali na sąsiadów i starali się powielać pomysły. Gdy więc karierę w Bundeslidze zaczął robić ściągnięty z Manchesteru City Jadon Sancho, szefowie S04 też zapragnęli swojego Sancho i polecieli na Wyspy. Z tego samego zespołu wyciągnęli za 14 milionów Rabbiego Matondo, ale w praktyce okazało się, że to trochę tak, jak chcieć zamówić wykwintną kolację, a skończyć na zapiekance w przydrożnej budce. Przykłady takich działań można mnożyć, a rozrzutność na rynku transferowym tylko to potwierdzała.
NA SKRAJU BANKRUCTWA
Według raportu finansowego z ostatniego roku, Królewsko-Niebiescy są zadłużeni na 200 milionów euro. To suma, która sprawiła, że gdy pojawił się problem związany z pandemią, pojawiło się też realne zagrożenie bankructwa. Szefowie błagali wręcz kibiców, by ci nie żądali zwrotów pieniędzy za bilety i karnety, a z czasem skompromitowali się nalegając na... raporty finansowe fanów. Każdy z nich miał przedstawić uzasadnienie tłumaczące, dlaczego potrzeba mu kasy. Co prawda dość szybko się zreflektowano i przeproszono, ale niesmak pozostał ogromny. Pewnym jest też, że w obecnej sytuacji finansowej nie będzie już szans na głośne transfery i lukratywne kontrakty, a klub będzie szukał oszczędności tam, gdzie tylko się da. Czy jest możliwość wyjścia z kryzysu? Jest, a jednym z najoczywistszych rozwiązań jest wydzielenie z klubu sekcji piłkarskiej i dopuszczenie inwestora, który pomógłby finansowo (co kiedyś uczyniła też BVB). W klubie sondują to rozwiązanie coraz intensywniej, bo za chwilę może się okazać nieuniknione.
Ekonomia to jedno, ale w futbolu chodzi przecież przede wszystkim o grę w piłkę. Tymczasem zespół pobił właśnie niechlubny rekord nie wygrywając w żadnym z 12 kolejnych meczów, ugrzązł w środku tabeli i wygląda na to, że będzie mógł zapomnieć o grze w pucharach, która pozwoliłaby zarobić trochę pieniędzy. Przede wszystkim jednak wszyscy mają po dziurki w nosie tego, jak gra Schalke. A właściwie jak nie gra, bo od kilku lat obserwowanie tej drużyny przyprawia o dreszcze, a przyjemność wynikająca z tego jest porównywalna z przyjemnością, jaką sprawia stanie w zatłoczonym autobusie w 35-stopniowym upale. Kolejni trenerzy nie gwarantują futbolu ofensywnego, widowiskowego, przyjemnego dla oka. Prawdopodobnie w takich okolicznościach łatwiej byłoby nawet wybaczać potencjalne wpadki, ale gdy fani znów czytają o tym, że "trzeba walczyć i gryźć trawę" albo że "klub z miasta robotniczego nie może grać ładnie", mają zwyczajnie dość.
By jednak nie było tylko pesymistycznie. Czy w tunelu widnieje jakiekolwiek światełko? Jeżeli tak, to nazywa się Jochen Schneider. To człowiek, który został ściągnięty nieco ponad rok temu z Lipska i już na wejściu zapowiedział, że zmiany będą trwały, będą bolesne, ale mają pomóc przekręcić wajchę i działać w stylu Lipska – na boisku prezentować się godnie, a w gabinetach skupiać się na szukaniu piłkarzy młodych i utalentowanych. Zatrudnił w klubie nowego szefa skautów, psychologa, człowieka odpowiedzialnego za integrację obcokrajowców, człowieka odpowiedzialnego za planowanie kadry, swojego pomocnika i kierownika zespołu. Jeśli w najbliższym czasie uda się też znaleźć odpowiedniego trenera (bo Wagner prawdopodobnie nie przetrwa na stanowisku), a sukcesem zakończy się "przebranżowienie" i zachęcenie potencjalnego inwestora, klub będzie powoli stawał na nogi. W przeciwnym razie dystans do Dortmundu będzie się powiększał i znacznie bliżej będzie podzielenia losu Hamburgera SV niż budzącego zazdrość sąsiada.