Wkręcili mi śruby, a szczęka trzymała się na drutach. Dawid Smug opowiada o koszmarnej kontuzji, Interze Mediolan i niepoddawaniu się losowi.
Jako osiemnastolatek zamienił GKS Bełchatów na Inter Mediolan. Bronił po strzałach Dejana Stankovicia. Nawet dosłownie wszedł w buty Samira Handanovicia. Paraliżowały go kłopoty neurologiczne. Grał nawet ze złamaną żuchwą. — Nie chcę już mówić o kontuzjach, bo to się robi nudne — uśmiecha się na powitanie bramkarz Stomilu Olsztyn.
Jak Andrzej Dawidziuk "dotknął go boską ręką"? Dlaczego grał ze złamaną żuchwą? Dlaczego oddał buty Samirowi Handanovicowi? Jak przez nerw kulszowy stracił bluzę z numerem 1? Dlaczego lekarze wycinali mu tytanowe płytki z twarzy? Czy jeszcze dobrze pamięta makabryczne zderzenie z Ernestem Terpiłowskim? Gdzie pojechał po wyjściu ze szpitala? Jak potem znalazł się w litewskiej Kłajpedzie? I po co podpisuje się kontrakt z klubem, w którym są problemy z płatnościami?
Dawid Smug w szczerej rozmowie. O Interze Mediolan. O koszmarnej kontuzji. I o trudnej sztuce niepoddawania się mimo przeciwności losu.
— Dawid Smug to piłkarz, który dość niespodziewanie jest łączony z Interem Mediolan.
— To prawda. Przy okazji wywiadów zawsze pojawiają się pytania o ten klub. W pewnym sensie rozumiem, bo to wielki zespół, ale minęły już lata. Żałuje kontuzji, które pokrzyżowały mi tamte plany.
— Inter był jedynym klubem, który próbował cię sprowadzić?
— Wtedy miałem jeszcze możliwość dołączenia do Freiburga. Na stole były dwie oferty. Siedzieliśmy z rodzicami i zastanawialiśmy się, który klub wybrać.
— Co zadecydowało o tym, że trafiłeś do Lombardii?
— Jak masz szansę iść do Interu, to idziesz do Interu. Takich ofert się zwyczajnie nie odrzuca.
— A taki klub w CV to balast czy dopalacz?
(Chwila ciszy)
— Nie wiem. Z reguły każdy zawodnik w moim wieku ma już kilka klubów w CV. Inter? Dzisiaj to już chyba na nikim nie robi wrażenia. Jak przychodzę do nowego klubu, to jednak zawsze ktoś wróci do tego tematu. Z reguły jest to powód do żartów. Oczywiście, pojawiają się też pytania. Dlaczego wróciłem do Polski? Ale nie ja jeden wróciłem. Byłem młody. W pewnym sensie też niedojrzały. Może nawet nie wystarczająco dojrzały jak na taki wyjazd. Jednak przede wszystkim zadecydowały kontuzje. Inter to już przeszłość.
— Do Włoch wyjeżdżałeś "dotknięty boską ręką Andrzeja Dawidziuka".
— Dużo zawdzięczam temu trenerowi. W Koninie miałem "jakieś tam" treningi bramkarskie. Z całą pewnością nie było to aż tak bardzo profesjonalne. Co innego w Szamotułach. Nauczyłem się podstawowej techniki. Do dziś bronię w ten sposób, w jaki uczył trener Dawidziuk. To jest jak z jazdą na rowerze.
— Skoro już mówisz o czerpaniu z wiedzy, to czego nauczyłeś się w Interze?
— Moim trenerem był Paolo Orlandoni. Intensywnie pracowaliśmy nad szybkością reakcji. Przede wszystkim podobało mi się jego podejście. Takie życiowe. Był trening. Czas na ciężką pracę, ale były też momenty, w których pokazywał, że piłka nie jest najważniejsza, że można usiąść i odpocząć. Zjeść obiad bez analizowania, czy wyszedłem z bramki za wcześnie, czy za późno. To była nauka myślenia nie tylko o piłce.
— Chyba trudno myśleć tylko o piłce, kiedy wyjeżdżasz do obcego kraju i musisz tak szybko uczyć się dorosłego życia.
— Ciężko. Nie znałem języka. Włosi raczej nie mówią po angielsku. Było parcie na szybką naukę włoskiego. Rozłąka z domem... Dopiero po 3 miesiącach zobaczyłem się z rodzicami. Było ciężko, ale byłem w Interze. Byłem zafascynowany tym, co się wokół mnie dzieje. Bazą, treningami. Wszystko robiło duże wrażenie.
— Na wstępie dostałeś koszulkę… Julio Cesara.
— Mam ją do dzisiaj! Dostałem koszulkę Julio po zakończonych testach. Włosi wręczyli mi ją i powiedzieli "do zobaczenia". Inter robił wrażenie. To była taka zachęta, ale niepotrzebna. Inter mnie chciał, a ja chciałem do Interu. Teraz już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że Freiburga nie brałem za mocno pod uwagę.
— Gdy Salvatore Cerrone objął zespół Primavery zacząłeś treningi w bluzie numer 1. To był kluczowy moment?
— Tak, zdecydowanie. Pierwszy rok we Włoszech był adaptacyjny. Miałem się zapoznać z kulturą, mentalnością, podejściem do pracy. W drugim musiałem wejść na wyższe obroty. Prezentowałem się na tyle dobrze, że byłem zapraszany na treningi wyrównawcze pierwszej drużyny. A w Primaverze grałem we wszystkich sparingach. Czułem, że jestem numerem jeden. Tydzień przed pierwszym meczem ligowym pojawiły się jednak problemy z nerwem kulszowym. Wywalczyłem pozycje jedynki i... doznałem kontuzji. Niefart, co?
— Niefart, tym bardziej że kontuzja nerwowa to coś, o czym się za często nie słyszy.
— Trzy miesiące wyjęte z życia. Miałem problem, żeby usiąść. Potem była bardzo żmudna rehabilitacja. Pojawiły się zrosty mięśniowe. Dużo pracy trzeba było włożyć, żeby wrócić do formy.
— Paraliż?
— Z lewej strony — od łydki do kręgosłupa — miałem spięte ciało. Praktycznie nie mogłem chodzić. Zrobili mi rezonans. Problem z kręgosłupem. Na szczęście byłem młody i lekarze nie chcieli mnie operować. Udało się z tego wyjść bez skalpela.
— Którą kontuzję gorzej wspominasz: tę neurologiczną czy zderzenie, po którym była złamana żuchwa?
(Śmiech)
— Zderzenie z Terpiłowskim to najgorsza kontuzja, jaką miałem w życiu.
— Czy można przyjąć, że kłopot z nerwem kulszowym zamknął ci drzwi do pierwszej drużyny Interu?
— Może, gdyby nie ta kontuzja, to udałoby się osiągnąć coś więcej. Wszystko wskazywało, że broniłbym jako pierwszy bramkarz w Primaverze. Miałbym więc większe szanse się pokazać. Byłem już zapraszany na treningi pierwszego zespołu. Szczerze, to rozmyślam o tej sytuacji, ale czasu nie cofnę. Po problemach z nerwem starałem się szybko wrócić do treningów. I co? Pęknięta piąta kość śródstopia! Łącznie nie trenowałem siedem miesięcy. W Interze mają plan na każdego zawodnika. Masz rok, dwa, żeby się pokazać, a potem przychodzą następni. Mój czas minął. Szkoda. Żałuję tego.
W Hutniku była podobna sytuacja do tej z czasów gry w Interze. Zacząłem fajnie bronić. Grałem wszystkie mecze. I kontuzja, która wyłączyła mnie na dłużej.
— Dodajmy, że to kontuzja, która wyglądała makabrycznie.
— Nie pamiętam zderzenia z Terpiłowskim. Oglądałem filmy z tego meczu, więc wiem, co się stało i jak do tego doszło, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć najgorszego momentu. To, co mam dzisiaj przed oczami, to efekt tego, że całą sytuację widziałem kilka razy z odtworzenia.
— Co czujesz, oglądając takie obrazki ze Smugiem w roli głównej?
— Nie odwracałem głowy. Patrzyłem do końca, żeby wiedzieć, co się stało. Na początku myślałem, że straciłem tylko zęba. Jeszcze nie wiedziałem, że jest poważniej i złamałem żuchwę. Dlatego zostałem na boisku. Grałem do końca pierwszej połowy. Dopiero w szpitalu powiedzieli mi, jak jest źle.
— Zapomniałeś o bólu?
— Czułem go, ale myślałem, że to z powodu wybitego zęba. Mówiłem do trenera: — Dogram do końca. Niech Adam się rozgrzeje. To była decyzja podjęta w szoku. Pod wpływem adrenaliny.
— To jak wygląda rehabilitacja po takim złamaniu? Żuchwy używa się jej właściwie cały czas.
— Najpierw wsadzili mi dwie tytanowe płytki, ale potrzebna była druga operacja. Tytan się nie przyjął. Stan zapalny. Dużo ropy. Płytki trzeba było wyciąć. To bardzo duża ingerencja, bo miałem wycinane prawie wszystko wewnątrz buzi. Oprócz tego wkręcili mi śruby, a szczęka trzymała się na drutach. Przez trzy tygodnie wszystko było ściśnięte mechanicznie. Nie mogłem wrócić do treningu, bo każdy wstrząs mógł zaszkodzić żuchwie. Nawet truchtanie powodowało ból. Najgorsze, że nie można było normalnie jeść.
— Posiłki przez słomkę i trudności podczas każdej rozmowy...
— Tak. Rozmawiać się jakoś nauczyłem. Przynajmniej w takim stopniu, że wszyscy mnie rozumieli, ale szczęka była ściśnięta, więc wydobywały się bardziej dźwięki niż słowa. Śmiałem się nawet, że zostanę brzuchomówcą.
— Rozmawialiśmy o Interze. Pamiętasz jakie emocje towarzyszyły ci w drodze na trening pierwszej drużyny?
— To był stres i ekscytacja w jednym. Świetni piłkarze, ale bez chęci gwiazdorzenia. Normalni ludzie! Samir Handonavić bardzo dużo mi podpowiadał. Poświęcał mi czas. Radził, co mogę zrobić lepiej. Jak wyeliminować braki. Później już wychodziłem na trening, w pewnym sensie, ot tak po prostu. Byliśmy kolegami z drużyny. Oczywiście, podchodziłem do wszystkich z szacunkiem, bo byłem młody. Stresik był zawsze, ale czułem się częścią drużyny.
— Oddałeś już buty Handanoviciowi?
— To był bardzo fajny gest Samira. Gdy przyjechałem do Włoch, to nie miałem ze sobą sprzętu. Trener Paulo Orlandoni porozmawiał z Handanoviciem. Powiedział mu, że moje buty jeszcze nie dotarły. Okazało się, że Samir miał ten sam rozmiar i po prostu oddał mi swoje.
— Na portalu intermediolan.com wyczytałem, że ojcowską rękę podał ci Esteban Cambiasso.
— To prawda. Jako doświadczony zawodnik i wielka gwiazda miał za zadanie pomagać młodym wprowadzać się do drużyny. Każdemu juniorowi pomagał w adaptacji. Podpowiadał na treningu. Był takim starszym bratem. Pomagało, bo respekt był bardzo duży. W tej drużynie grali wielcy zawodnicy. Obok Cambiasso był chociażby Zanetii.
— A ty przychodzisz na trening i musisz zatrzymywać piłki po ich strzałach.
— Jak strzelał Dejan Stanković to ciężko było cokolwiek zrobić. Ogólnie skuteczność moich interwencji oceniłbym na... No, była średnia. Tak 50/50. Na pewno w małych gierkach dobrze sobie radziłem.
— W czasie twojego pobytu w Interze dużo mówiło się o talencie Patricka Olsena. A czy ktoś zrobił tam na tobie duże wrażenie? Czyjaś kariera, z dzisiejszej perspektywy, cię zaskoczyła?
— Szczerze, to kontakty się pourywały i w większości przypadków nie mam pojęcia co dzieje się z moimi kolegami z drużyny. Akurat z Patrickiem Olsenem dobrze się znałem. Przyszliśmy do Interu w tym samym czasie. Byliśmy też razem w pokoju. Teraz jest w Aarhus. Wcześniej grał we Francji, w Lens. Myślę, że mógł zajść wyżej. Było kilku takich, którym wróżono wielkie kariery, ale się nie przebili.
— Ciekawych spotykałeś też w młodzieżowych reprezentacjach, od Piątka po zapomnianego Vincenta Rabiegę.
— Cały rocznik 1994 był mocny. Krzysiek Piątek, Arek Milik, Tomek Kędziora, Piotr Zieliński i wielu innych. Z częścią do dziś mam kontakt. Może nie jakiś super, ale jak się spotykamy, to wspominamy. Ktoś powie, że to tylko kadry młodzieżowe, ale dla mnie to był super czas. Reprezentowanie kraju to wielki powód do dumy.
— Czterech bramkarskich muszkieterów: Rybicki, Smug, Taudul i Frąckowiak. Wszyscy szybko wyjechali do zagranicznych klubów, ale potem nie było już tak kolorowo. Jeden z portali napisał nawet o was "przeklęty rocznik '94".
— Oskar Rybicki przestał grać w piłkę. Mateusz Taudul znowu wrócił na Cypr. Jako młody chłopak wyjechał do Evertonu. Potem na Cypr. Wrócił do Polski, a teraz znów jest na tamtej wyspie. A z Przemkiem Frąckowiakiem to nie wiem, co się dzieje. Nie mam kontaktu. Przeklęty rocznik '94? Nie wiem, z czego to wynika. W moim przypadku na pewno przeszkodą były kontuzje. Może też trochę młody wiek... Gram dalej. Taudul też. Nie poddaliśmy się. Walczymy, żeby wycisnąć z kariery wszystko, co się jeszcze da.
— Jak traktujesz powrót do kraju?
— Byłem zmęczony. Sam za granicą. Kontuzje. Chciałem wrócić do Polski. Do rodziny i przyjaciół, żeby się odbudować. Nie wiem, czy to była dobra decyzja. Można gdybać i snuć różne teorie, ale fakty są takie, że podpisałem kontrakt w Miedzi Legnica.
— Z twoich słów wynika, że jesteś bardzo rodzinny. Tęskniłeś?
— Trochę tak, ale też nie idźmy teraz w drugą stronę. Podpisałem kontrakt z Interem w 2012. To nie te czasy, że trzeba było listy pisać. Przecież normalnie mogłem porozmawiać z rodziną na Skype. Byłem załamany kontuzjami i dlatego chciałem wrócić.
Dawid Smug ostatnio @zielono_czarni podpisał roczny kontrakt z litewskim Atlantas Klaipeda. �� pic.twitter.com/UXLAjDN41t
— Marcin Hakman (@MarcinHakman) August 3, 2018