{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Tomasz Frankowski: wydawało się, że Franciszek Smuda jest niezniszczalny
Robert Błoński /Gdybym mógł być na pogrzebie trenera Smudy, powiedziałbym, że odszedł zbyt wcześnie. Wyobrażałem go sobie jako zasuszonego 90-latka, który w 2040 roku prowadzi rozmowę z prawie 70-letnim Tomkiem Frankowskim, co by tu zmienić w polskiej piłce, byśmy zdobyli medal MŚ. Smuda jest legendą polskiej piłki klubowej i najlepszym polskim trenerem klubowym ostatnich 30 lat – Tomasz Frankowski wspomina Franciszka Smudę.
"Smuda? Przy nim albo się śmiałeś albo siedziałeś wk…ny"
Robert Błoński TVP Sport: – Zamiast przyjemnej rozmowy z okazji 50. urodzin, które miałeś 16 sierpnia, będzie trochę na smutno i nostalgicznie, choć akurat zmarły 18 sierpnia Franciszek Smuda, którego powspominamy, smutny bywał rzadko.
Tomasz Frankowski (były piłkarz m.in. Jagiellonii Białystok oraz Wisły Kraków, podopieczny Franciszka Smudy w Wiśle, jego asystent w reprezentacji Polski podczas EURO 2012): – To prawda. Trener emanował optymizmem, szczególnie podczas konferencji prasowych, tam nigdy nie było nudno. Ale zdarzały się momenty, w których dziennikarze mogli doświadczyć i poznać jego stonowane zachowanie. Z szatni pamiętam, że wnosił do niej optymizm, potrafił zarazić entuzjazmem, ale niejednokrotnie umiał zmrozić jednym spojrzeniem. Każdy z nas, widząc Smudę wchodzącego do szatni szybkim, zdecydowanym krokiem, wiedział, że za moment lekko, miło i przyjemnie nie będzie. Szczególnie, kiedy wynik nie układał się po myśli, wtedy działał i reagował impulsywnie. Ale też czasem tonował nastroje w szatni, kiedy waśnie były zbyt głośne, a zawodnicy zbyt impulsywnie wymieniali poglądy. Mówił: "Cisza, teraz ja mówię". Pokazywał, że jest szefem. Szczególnie w takich sytuacjach przypominam sobie Kazia Węgrzyna, który z racji wieku i doświadczenia próbował czasem ustawiać piłkarzy i zespół. Franz mówił wówczas: "Siadaj Kazik twoje zadanie to grać w piłkę, kwestie taktyczne zostaw mnie". I przejmował dowodzenie.
– Kim dla piłkarza Tomasza Frankowskiego był trener Franciszek Smuda?
– Bardzo ważną postacią. Pierwszym trenerem, którego poznałem dobrze, ale krótko był Francuz Arsene Wenger. Po powrocie do Polski. latem 1998 roku spotkałem Franciszka Smudę. Można powiedzieć, że razem weszliśmy do szatni Wisły Kraków. Był moim mentorem od strony sportowej, to on mnie ustawił jako piłkarza na dalsze lata. Kiedy wcześniej pracował w Widzewie, spotkał tam Marka Citkę i Daniela Bogusza – innych byłych graczy Jagiellonii ze szkoły świetnego szkoleniowca Ryszarda Karalusa. Ja też byłem z tego jagiellońskiego rocznika, więc Smuda miał świadomość, że drzemie we mnie potencjał. Powiedział mi tak: "Jeśli chcesz zrobić karierę, musisz wziąć się do roboty. Inaczej zabłyśniesz, ale tylko na chwilę i znikniesz". Wiedział, że jestem materiałem na piłkarza, który błysnął we Francji, ale szybko przygasł. I jeszcze w żołnierskich słowach dodał, że u niego pracuje się nie tylko w sobotę podczas meczu, ale przede wszystkim od poniedziałku do piątku na treningach, by wypracować formę na weekend. Zapamiętałem to dobrze. Franz lubił piłkarzy zaangażowanych, walecznych, takim faworytem był Radek Kałużny. Miał wszystko, co Smuda lubił: wzrost, zaangażowanie, wślizg, spojrzenie… Ja się do takich nie zaliczałem z racji wzrostu oraz postury, ale trener szybko się do mnie przekonał, ponieważ już w trakcie przygotowań nastrzelałem wiele goli. Trafiłem także w swoim debiucie w Wiśle, kiedy w meczu z Polonią w Warszawie wszedłem z ławki. Później, przez 15 miesięcy jego pracy zawsze grałem w pierwszej jedenastce Wisły.
– A kim dla człowieka Tomasza Frankowskiego był Franciszek Smuda jako człowiek?
– Dwa razy pracowałem z nim jako trenerem. W sezonie 1998/99 i po dwóch latach również w Wiśle. Jako człowieka poznałem go bliżej, kiedy prowadził reprezentację Polski przed EURO 2012. Dwa lata przed turniejem zaprosił mnie jako swojego asystenta, bym pracował z napastnikami. Widziałem, że zmienił się w porównaniu z tym, jakim pamiętałem go z klubu. Reprezentacja to już wyższy szczebel, większy stres i odpowiedzialność. Nie wszystko się wtedy udawało, nie wszystko działało i układało, czy to w meczach kontrolnych, czy na zgrupowaniach i wymykało się czasem spod kontroli. Smudę zjadał stres, denerwował się, czy podołamy wyzwaniu, które nam postawiono, czyli wyjście z grupy. Miał natłok myśli – czy skład odpowiedni, czy taktyka zagra.
– Jak go wspominasz? Gdybyś mógł przemawiać na pogrzebie w Krakowie, co byś powiedział?
– Że odszedł zbyt wcześnie. Wyobrażałem go sobie jako zasuszonego 90-latka, który w 2040 roku prowadzi rozmowę z prawie 70-letnim Tomkiem Frankowskim, co by tu zmienić w polskiej piłce, byśmy zdobyli medal MŚ. Jestem zaskoczony, że odszedł, zawsze był okazem zdrowia, miał nienaganną sylwetkę. Pamiętam, jak mówił: "Skoro przeżyłem czyszczenie ogromnych tanków w USA, podołałem robocie przy której wymiękali czarnoskórzy i Meksykanie, to przeżyję wszystko”. Smuda wydawał się niezniszczalny. Jest legendą polskiej piłki klubowej i najlepszym polskim trenerem klubowym ostatnich 30 lat. Wykazał się w kilku miejscach, osiągał sukcesy w Wiśle i Widzewie, a i w Lechu też za nim tęsknili z powodu niezapomnianych występów w pucharach. Miał wielką charyzmę, którą przekładał na zawodników. Muzyka grała, choć czasem, acz sporadycznie też wychodziło rzępolenie.
– Należałeś do jego ulubieńców? W felietonie w "Przeglądzie Sportowym" napisałeś, że kiedy trzeba było namówić trenera Smudę do powrotu do Wisły, to ty wykręciłeś jego numer ze swojego aparatu…
– To było w 2001 roku. Trener Smuda był wtedy zrażony do sposobu, w jaki został zwolniony dwa lata wcześniej. Do piłkarzy i klubu nic nie miał, ale forma rozstania we wrześniu 1999 roku, po zaledwie jednej porażce w rozgrywkach, na pewno go dotknęła i zabolała. Po meczu poszedł do loży prezesów i od właściciela, Bogusława Cupiała usłyszał: "Skoro przegrałeś, to wyp…" Ambitny Smuda odpowiedział: "Skoro tak, to idę". Sytuację próbował ratować Stanisław Ziętek, wspólnik Cupiała, ale było za późno. Smuda uniósł się honorem, następnego dnia spakował i wyjechał. Kiedy więc po dwóch latach dostał propozycję powrotu, obawiał się, że za jakiś czas właściciel znowu potraktuje go w podobny sposób. W szatni naradziliśmy się, że trzeba do Smudy zadzwonić. No i ja wykręciłem numer, a potem obiecaliśmy, że swoją grą postaramy się, by nie poczuł się przez nas zdradzony. I wrócił. Założyliśmy się w szatni, że jeśli Franz wróci, to ja i Mirek Szymkowiak golimy głowy na zero. Byliśmy sceptyczni. Gdyby nie wrócił, wtedy włosy straciłby Kamil Kosowski i Maciek Żurawski albo Marcin Baszczyński. No, ale na pierwsze kolejki sezonu 2001/02, to ja i „Szymek” wychodziliśmy z ogolonymi głowami. Dla Mirka to nie był problem, po miesiącu włosy mu odrosły. Mnie dopiero po trzech i już nigdy nie pozwoliłem się ogolić na „zero”.
– Był idealnym trenerem na tamte czasów. Dziś miałby pewnie kłopoty, wtedy odnajdował się znakomicie.
– Szkoda, że kończą się pewne etapy. Teraz odszedł Franciszek Smuda, w czerwcu zmarł Orest Lenczyk, a w grudniu Wojciech Łazarek. Pamiętam wojenki słowne Smudy z naszym fizjologiem Ryszardem Szulem na temat potrzeby komputerów w świecie piłki. Bywało zabawnie. Smuda był szczerym człowiekiem, piłkarze pierwszej jedenastki mogli czuć większe wsparcie podczas treningu niż rezerwowi i czasem zmiennicy mieli pretensje, że ich nie dostrzega. Smuda zazwyczaj miał sztywną jedenastkę, którą zmieniał tylko w wypadku kontuzji lub kartek.
– Mieliście kontakt do końca?
– Czasem, choć sporadycznie, rozmawialiśmy przez telefon. Piotrek Wołosik, mój serdeczny przyjaciel z Białegostoku, miał częstszy kontakt z Franzem, z którym też się przyjaźnił, i wszystko relacjonował.
– Jak zostałeś "kotkiem"?
– Trener nazwał mnie w szatni, z racji wzrostu, sprytu i łatwości, z jaką prześlizgiwałem się między obrońcami i strzelałem gole.
– Na koniec, czego ci życzyć na 50. urodziny? Marek Citko, który okrągły jubileusz świętował w marcu, powiedział mi tak: "Teraz zaczynam odliczać w dół, to znaczy za rok zdmuchnę 49 świeczek".
– Gratuluję Markowi dobrego samopoczucia, ja wciąż czuje się w wieku czynnego piłkarza. Franciszek Smuda mawiał: "Zdrowia i zdrowia, zawsze mi tego życzycie, wymyślcie wreszcie coś innego. Bo zdrowie było, jest i będzie". W trudnym dla siebie momencie zrozumiał, że te życzenia mają większą moc niż się spodziewał. Kiedy strzałka idzie już w dół, trzeba życzyć zdrowia. I tyle życzeń mi wystarczy…