W ten sposób miała skończyć się moja kariera? Niedobiegnięciem do mety? Nie. Ja ją skończę na własnych warunkach – potwierdza w rozmowie z TVPSPORT.PL Iga Baumgart-Witan. 36-latka, filar polskiej sztafety 4x400 metrów, zapowiada ostatni sezon jako czynna lekkoatletka. Jesienią się pożegna i ustąpi miejsca młodszym. Mówi, co muszą zrobić Polki, żeby legenda "Aniołków" się nie skończyła.
Metą grupy, którą przez lata okrzyknięto "Aniołkami Matusińskiego", miały być igrzyska olimpijskie w Tokio – te, z których w żeńskim biegu na 4x400 metrów Polki wyjechały jako srebrne medalistki, a w mikście z panami wywalczyły złoto. Wydawało się, że Iga Baumgart-Witan, podobnie jak inne weteranki tej drużyny, po nich odłoży kolce. Tymczasem cztery lata później bydgoszczanka nadal jest na stadionie i znów snuje plan występu w Tokio. Tym razem jednak w Japonii odbędą się mistrzostwa świata. W rozmowie z TVPSPORT.PL Iga jasno mówi: to będzie faktyczna meta jej kariery. Ale z drugiej strony, już to kiedyś słyszeliśmy.
MICHAŁ CHMIELEWSKI, TVPSPORT.PL: – Ile razy miałaś mieć już ostatni sezon w karierze?
IGA BAUMGART-WITAN: – Ten będzie taki drugi.
– Ostatni?
– Tak. Chyba tak.
– Aha. A poprzednie? Tokio – po igrzyskach w 2021 roku?
– Też.
– To już trzy. Bo kiedy rozmawialiśmy rok temu wiosną, mówiłaś dokładnie to samo: że Paryż i koniec, papa.
– Rany, rok temu to faktycznie miał być koniec.
– To chyba moment, żeby zamienić się w słuch. Co w takim razie poszło nie tak, że chcesz ten plan przejść jeszcze raz?
– Kończenie kariery widocznie jest tak fajne, że można to robić kilka razy! A mówiąc poważnie, to poprzednie lato jakie było, każdy widział. Miałam bardzo obiecującą wiosnę, a na sprawdzianie przed World Relays – tymi, gdzie zakwalifikowałyśmy się do igrzysk jako sztafeta – pobiegłam najlepiej w naszej kadrze. ME w Rzymie wyglądały jeszcze jako tako, ale tam już czułam, że pojawia się kontuzja. Reszta była już z bólem. W mistrzostwach Polski w Bydgoszczy awansowałam do finału, ale ten bieg poddałam. Na igrzyskach nie wystąpiłam w ogóle. I co, tak miała się skończyć ta kariera? DNF-em w wynikach?
– Chyba wszyscy myśleli, że tak będzie.
– W tym ja. Ale potem spędziłam fantastyczne kilka tygodni z rodziną, ze znajomymi. Bardzo się nimi podbudowałam psychicznie. A że w planach miałam jeszcze nagrywanie programu telewizyjnego [show "Mistrzowskie Pojedynki. Eternal Glory" w TVN – przyp. red.], to niezupełnie zrezygnowałam z aktywności. Byłam w ruchu, żeby tam dać sobie jakoś radę. I to mi sprawiało przyjemność.
– Widziałem jakiś nagłówek: że mama-trenerka stanowczo odradzała ci udział w tym programie.
– Może nie aż tak stanowczo, trochę też wątpił mąż. Ale tak, trenerka widziała jakąś zajawkę i po niej zastanawiała się, czy taka chuda ja wytrzymam ten hardkor, który tam jest planowany.
– Wytrzymałaś?
– Pewnie.
– A co z tą karierą, której już miało nie być?
– Uznałam, po wielu namowach moich bliskich, że po prostu jeszcze chcę spróbować. Widzisz, sportowcy zazwyczaj przestają nimi być, dlatego że stają się zbyt słabi albo z powodu kontuzji. Rzadko kiedy żegnasz się tak, jak tego chcesz. Ja chcę podjąć próbę. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
– Jak to co, kolejny rok biegania.
– I kolejna obietnica końca pójdzie do kosza. Ale z drugiej strony, może tak jest? Ci z 400 metrów deklarują, że kończą, tak ze dwa razy w tygodniu. Po każdym treningu tempowym.
– Trzeba być trochę masochistą, żeby na własne życzenie to sobie robić jeszcze dłużej.
– Trzeba. Ale wiesz, co? Ja się dzisiaj świetnie bawię. I w końcu nie dokończyłam tej historii: że tak mnie namawiali, że przyszłam faktycznie na trening. Pobiegałam z chłopakami, a trenerka mówi: rany, Iga, taki krok, taka technika, ty nie możesz tego zmarnować, już odkładać kolców, ty przecież płyniesz po bieżni! Oczywiście, że nie traktowałam tego poważnie. Ale później przyszłam kolejny raz. I kolejny. I tak zostałam. A że w międzyczasie PZLA ogłosił kolejne mistrzostwa Polski w Bydgoszczy, czyli w moim mieście, to dostałam dodatkowy impuls – że skończę tam, gdzie zaczęłam, zwłaszcza jeśli dodać do tego MŚ w Tokio. Możliwość wyjazdu tam, kwalifikacja na tę imprezę – do miejsca, w którym zostałam mistrzynią olimpijską – byłaby pięknym finałem. Na pewno weselszym niż fizyczna obecność w Paryżu, gdzie w ogóle nie pobiegłam, mimo że jeszcze kilka tygodni wcześniej czasy ze stopera w ogóle tego nie zapowiadały.
– Jakie ma być to lato?
– Przede wszystkim pełne zabawy tym, że biegam i trenuję. Pełne czerpania przyjemności. Żadnego zmuszania się.
– Okej, ale przecież ty biegasz na 400 m. Tam notorycznie trzeba się zmuszać. Trening jest szalenie ciężki, nie da się tego wygumkować, bo nie dostaniesz efektu.
– Chodzi o to, żeby tak się do tego nastawić, aby mimo wszystko był przyjemnością. To jest kluczowe. Czy tempo boli? Tak, jak jasna cholera. Ale czy chcę kolejne? Tak, też jak cholera. Takie coś właśnie chciałam wypracować. Nie wiem, czy przebiegnę wszystkie zaplanowane odcinki i czy mi nie urwie nogi. Ale dopóki nie będzie urywało, to spróbuję. Choćby dla ludzi w mojej nowej grupie, którzy są wspaniali.
– Co, jeśli wystartujesz i dostaniesz na mecie wynik kompletnie nieadekwatny do aspiracji?
– Tu mam plan. Bo jeśli stoper w treningach nie będzie tego sugerował, ja po prostu nie wystartuję. To nie miałoby sensu. Nie chcę tak.
– Czyli plan startów de facto nie istnieje?
– Istnieje, ale raczej w głowie. Oczywiście, że trenerka ma coś w kalendarzu, mamy pewne cele, do których próbujemy dążyć. Ale na pewno nie za wszelką cenę. To są raczej terminy, gdzie warto by się pokazać. A nie takie, gdzie trzeba. Ostateczny plan to oczywiście MP na Zawiszy. Tam chcę być gotowa. Wszystko, co wcześniej, jest niepewne i niech takim na razie zostanie.
– A maj i World Relays w Chinach?
– Trener Aleksander Matusiński pytał o udział w sprawdzianie kadrowym. Ale to dla mnie za wcześnie. Z przykrością musiałam mu odmówić, zwłaszcza że pobolewa mnie ostatnio mięsień pośladkowy i trochę należało wyhamować.
– Maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień. Dopiero była hala. Lekkoatleci mają ostatnio dość trudne kalendarze.
– Od wiosny do jesieni w sztosie, tak. To jest dobre dla młodych organizmów, ale te wyeksploatowane mają po prostu problem. Niestety, moje ciało nie daje już rady z kilkoma szczytami formy. Będzie jeden, na lato, na Bydgoszcz i być może MŚ. Jeszcze rok temu sądziłam, że dam radę działać po staremu. Efekt był taki, że na Bahamach w maju było świetnie, a w Paryżu w sierpniu nie było wcale.
– I wtedy uruchamiali się mędrcy z Internetu.
– Tak…
– Zaczepiłem o to, bo zastanawiam się, czy dalej tak zażarcie z nimi wojujesz?
– Chyba już mi przeszło.
– Iga…
– No dobra, prawie mi przeszło. Wiadomo, że czasami jest coś, w co się wplączę, odpiszę, a potem czasami żałuję straty czasu. Czasami mam też ewidentnie dzień na zwarcie i robię to dla funu. Ale to są pojedyncze przypadki, naprawdę! Staram się nie czytać komentarzy, nie wchodzić w social media w celach innych niż obejrzenie contentu swoich bliskich plus wrzucenie tego, co ma się swojego. Karmienie się trollami to podkarmianie złego, na dłuższą metę wyniszcza. Ostatnio widziałam, jak kibice naskoczyli na Dawida Kubackiego – tego samego, który wygrał wszystko i dał wszystkim tyle radości. Serio? Jemu będą mówić, żeby szedł na emeryturę? A najśmieszniejsze, że ci sami ludzie – gdyby zobaczyli go na żywo – pewnie by gratulowali i prosili o zdjęcia. Nie rozumiem Internetu pod tym względem. Nie lubię tej jego strony. Zawsze będą mnie wkurzać osoby, które mówią mi, kiedy mam przestać trenować. To ja zdecyduję, kiedy.
– Bardzo się pomylę, mówiąc, że motywacją do pracy dla ciebie jest teraz Justyna Święty-Ersetic?
– Nie. Oczywiście to nie tak, że tylko ona. Ale biega świetnie.
– Wróciła jak Feniks, po takich kryzysach…
– To jest niesamowite. Czapki z głów. Zawsze ją podziwiałam na bieżni, zwłaszcza jeżeli mowa o psychice. Ma po prostu łeb stworzony do biegania. Jestem jej fanką. Nie policzę, ile razy widziałam, jak w walce, w zawodach daje z siebie dużo więcej niż sądziła, że ma natrenowane – indywidualnie i przede wszystkim w sztafecie. Mówiąc filar grupy, masz jej twarz przed oczami. Zawsze cieszyło mnie, kiedy mogłam się z nią ścigać, to mnie motywowało.
– Myślisz, że ona biega dalej, bo też chce się pożegnać na własnych warunkach?
– Tak. I wyniki, które ostatnio miała, pokazują, że to możliwe. Okej, świat dzisiaj niesamowicie uciekł, ale pewnych rzeczy już nie przeskoczymy, to już nie te lata. Niemniej, dalej ma poziom pozwalający na udział w wielkich imprezach, w dodatku udany. I teraz mając taką Justynę, a do tego Natalię Bukowiecką, możesz budować kolejne pokolenie sztafety. To są chodzące inspiracje, wystarczy się przyglądać i kopiować. Pamiętam, że ja przez lata też byłam tą młodszą, która patrzyła na starsze mistrzynie i chciała iść ich drogą. Londyn 2012 był jeszcze z Anną Jesień – absolutną legendą, dzięki której tam w ogóle pojechałyśmy. Nie zapomnę, że tylko dzięki niej w zasadzie wyszłam na start. Czuwała nade mną, pilnowała, ale i pokazywała drogę. Teraz nasze pokolenie jest w tej roli.
– A Ty? Co ty, Iga z Bydgoszczy, mistrzyni olimpijska, sądzisz, że najlepiej przekazujesz młodym?
– Ojej, ale pytanie się wylosowało.
– Mamy czas.
– Pewnie trzeba by ich zapytać. Ale jeśli mowa o moim podejściu, to staram się przede wszystkim pokazywać im, że da się coś osiągnąć, ciężką pracą, ale pozostać przy tym normalnym. Kiedyś młodsi, np. Maks Szwed czy Igor Bogaczyński, mówili nam: "bo my myśleliśmy, że wy jesteście takie gwiazdy z telewizji". Pytali czy mogą zdjęcie dla żartów. I chyba miło się zaskakiwali, bo okazało się, że poza kilkoma medalami się nie różnimy. Że one nic nie zmieniają, a przynajmniej nie powinny.
– Teraz uważaj, bo oczekuję szczerości. Nigdy ci nie odbiło od sukcesu? Żadnej sodówki?
– Jestem pewna, że mogłam kiedyś palnąć coś takiego, co mogłoby tak o mnie świadczyć. Ale żeby tak na stałe, na dłużej? Chyba nie. Zawsze miałam wokół ludzi, którzy w takich wypadkach szybko mnie ciągnęli za nogi w dół. I za to im dziękuję.
– Widziałaś kiedyś swoją Wikipedię?
– Zdarzyło się.
– Właśnie dlatego zadałem to pytanie. Bo gdy się to wszystko czyta, podsumowuje, człowiek dopiero uświadamia sobie, że to, co wy jako polskie 400 m kobiet zrobiłyście w sporcie, jest bardzo duże.
– Wiele razy łapałam się na tym, że tego nie doceniałam. Prawdę mówiąc, dopiero niedawno zaczęłam. I był taki czas, kiedy pomyślałam: do jasnej anielki, my na serio byłyśmy kozakami!
– No, nie da się ukryć.
– Teraz wyniki są inne, ale w taki sposób nie można patrzeć na sprawy. Wtedy były, jakie były i to była nasza era. Biegałyśmy świetnie, zespołowo, skutecznie. Faktycznie, zdarza mi się dzisiaj o tym myśleć całościowo. I nie uważam, aby sztafetowe sukcesy były mniej warte. Nie są. Bo tam musiało się wszystko zgrać. I zgrywało: że się szanowałyśmy, lubiłyśmy, pomagałyśmy sobie itd. Teraz tak myślę, że chyba mam prawo dzisiaj powiedzieć: no tak, jestem spełniona. Nie mogę sobie w tej karierze wiele zarzucić.
– A co cenisz wyżej? Pierwszy medal MŚ w sztafecie, ten z Londynu, czy indywidualny finał MŚ w Dosze?
– Ojej.
– Mam cię.
(chwila ciszy)
– Chyba nie ma tu rozgraniczenia. Te i wszystkie inne sukcesy mają oddzielny background, prowadziła do nich jakaś historia. Wszystko pamiętam. Każdą drogę, treningi, atmosferę na miejscu, emocje po mecie, wnioski na chłodno itd. Londyn i Doha to były inne radości. Nie porównam tego, nie da się.
– W 2019 finał dał ci bieg na 51.02 sekundy. Ostatniego lata na świecie granicę 50 s złamało aż 17 kobiet. Powiedz mi proszę: jakim cudem? To chyba nie są tylko magiczne buty z karbonem?
– Nie tylko, na pewno nie tylko.
– To co?
– Myślę, że taka się po prostu trafiła nam generacja na świecie. Jedna zaczęła napędzać drugą, wyznaczył się jakiś poziom i przekonanie, że skoro tamta dała radę, to ja też mogę. Możliwości regeneracji rosną, wiedza o treningu także. Do tego dochodzi sprzęt. To wszystko się sumuje w progres, a nie można nie zauważać, że dzisiaj 400-metrowiec ma szanse na już trzy medale i walka o skład w sztafecie też bywa wielką motywacją. Ale możliwe, że to przychodzi falowo w lekkoatletyce. Dzisiaj mocne jest 400 m kobiet, jutro może w tyczce piętnastu panów będzie atakować 6 metrów, a pojutrze może jeszcze gdzie indziej czołówka ruszy jak nigdy. W tym sporcie zawsze tak było, takie skoki były normalne. I teraz padło na moją konkurencję.
– Czyli nie ma przeciwwskazań, żeby nowe pokolenie Polek mogło kontynuować waszą medalową drogę?
– Żadnych.
– Jak to zrobić, żeby weszły na poziom, który przywróci tej grupie moc?
– To bardzo złożone zagadnienie. Raz, że możliwe, że są trochę w cieniu gwiazd. Dwa, że w progresie potrzeba jednak czasu. My też przecież nie od razu byłyśmy medalistkami olimpijskimi, rozwijałyśmy się, wiele razy na samym początku wracałyśmy z imprez rozczarowane i bez sukcesów. Ale pracowałyśmy, wierzyłyśmy w to. Przecież mój peak formy przypadł, kiedy miałam 27 lat. Wszystko, co było wcześniej, miało jednak sens, bo wtedy też trenowałam. Wolniej czy szybciej, ale szłam naprzód. Wszystkie zdrowo zapieprzałyśmy. Nie ma siły, taka to konkurencja, że w niej nie oszukasz. Na pewno do tej harówki jest potrzebna głowa. Ale skoro my je miałyśmy odpowiednio zaprogramowane, z pewnością młodsze dziewczyny też mogą. Okej, dzisiaj jest mnóstwo pokus: sociale, Internet, pełno pokus z tym związanych. Można się w tym pogubić. Ale jeśli to powstrzymasz i będziesz cierpliwy, bieżnia ci to wynagrodzi. Prędzej czy później, ale wynagrodzi.
– A tobie jeszcze wynagrodzi?
– Oby.
– Co cię zadowoli tego lata?
– Marzę o medalu mistrzostw Polski. Czy to możliwe? Możliwe. Czy łatwe do realizacji? Absolutnie nie. Ale go chcę. A jeśli to by się udało, to pojechałabym na mistrzostwa świata do Tokio. I to byłaby piękna klamra, najlepiej gdybyśmy w Japonii wszystkie były szybkie. Szybkie i zdrowe, bo tu nigdy nic nie wiadomo.