Przed rokiem Arka Gdynia znalazła się na skraju bankructwa. Miasto zrezygnowało z finansowania klubu, a ówcześni właściciele zaczęli się wycofywać. Po kilkunastu miesiącach do tamtych wydarzeń wraca Krzysztof Sobieraj, będący wówczas w sztabie szkoleniowym żółto-niebieskich. W rozmowie z TVPSPORT.PL wspomina także o życiu "po Arce" i jego obecnej pracy trenerskiej w KP Starogard Gdański.
Paweł Smoliński, TVPSPORT.PL: – Jest pan z Kielc, ale większość kariery spędził nad morzem. Gdynia to pana drugi dom?
Krzysztof Sobieraj: – Tak, generalnie od 2004 roku mieszkam w Gdyni. Jak widać fantastycznie mi się tutaj żyje. Tutaj odnalazłem swoje miejsce na ziemi.
– Tak jak Przemysław Trytko. Przyjechał ze Śląska i trochę zakochał się w Gdyni...
– Trochę tak. Nie wyobrażam sobie mieszkać gdzie indziej. Zostaję tutaj na stałe.
– Przez długi czas nie wyobrażał pan sobie też gry dla innego zespołu niż Arka. W klubie jednak nie zawsze to doceniano...
– Parę razy cierpiałem z tego powodu. W 2008 roku, czy dekadę później. Mocno to przeżywałem, bo człowiek dałby się pokroić za Arkę. Wtedy krwawiłem, ale teraz mi przeszło. Dziś nie czuję już żalu.
– Janusz Kupcewicz uważa, że w Gdyni brakuje szacunku dla piłkarzy długo związanych z klubem...
– Wydaje mi się, że ogólnie w Polsce nie szanuje się zasłużonych graczy. No, może z małymi wyjątkami. Mówimy, że chcemy gonić zachód i równać do tamtejszych standardów, a często wystaje nam słoma z butów.
– Przez ostatnie dwa lata przekonał się pan o tym dwukrotnie. Dla piłkarza z jedenastki 90-lecia zabrakło miejsca w klubie...
– Arka nie jest wyjątkiem. Też nie szanuje oddanych jej osób. Ale kibice mają oczy i uszy. Widzą i słyszą, jak traktuje się ludzi, którzy coś dla tego klubu zrobili. Trzy razy awansowałem do Ekstraklasy, wygrałem Puchar Polski i Superpuchar. Do tego byłem kapitanem. A takich przykładów jak mój było znacznie więcej...
– I chyba nic się nie zmienia...
– Jak słyszę, że działacze mają później pretensje do młodych zawodników czy wychowanków, że ci nie chcą przedłużać kontraktów, to ogarnia mnie śmiech. Przecież skądś się to bierze. To właściciele wskazali drogę. Pokazali, że nie szanują oddanych zawodników. A później wymagają, żeby ktoś został. Tylko po co? Żeby w przyszłości potraktowano go tak, jak jego starszych kolegów?
– Pan się nie obrażał i zabrał się do pracy. I to w A klasie...
– Nie boję się stawiać czoła wyzwaniom. Mój dawny kolega z boiska, Tomek Mazurkiewicz, poprosił mnie o pomoc w Ogniwie. Z Gdyni do Sopotu mam pięć kilometrów, więc byłem niemal na miejscu. Chętnie przystałem na propozycję.
– Nie wszystko poszło jednak po pana myśli...
– Nie tak to miało wyglądać. Nie czułem wsparcia ze strony miasta. A może po prostu źle się zrozumieliśmy. Po jakimś czasie zobaczyłem, że to, co robię, nie ma sensu. Miałem większe ambicje od ludzi zarządzających tym projektem. Później dowiedziałem się też, że prezydent Jacek Karnowski nie chce robić piłki w Sopocie. Było sporo nieporozumień, ale nie wstydzę się pracy w Ogniwie. Uważam, że robiliśmy tam fajną robotę. Ja chłopaków wspominam miło, mam nadzieję, że oni mnie również...
– Poniekąd dzięki A-klasie znów zagościł pan w ekstraklasie...
– Po paru miesiącach odezwał się do mnie Leszek Ojrzyński. Kompletował sztab w Wiśle Płock i złożył mi propozycję. Już wcześniej, jeszcze gdy pracował w Gdyni, a ja byłem piłkarzem, wspominał, że chciałby, żebyśmy kiedyś razem pracowali. Po latach dotrzymał obietnicy.
– Czyli zachował się w swoim stylu – honorowo...
– O trenerze Ojrzyńskim mogę wypowiadać się w samych superlatywach. Wiele się od niego nauczyłem. Dzięki niemu zebrałem też pierwsze szlify w trenerce na tak wysokim szczeblu. Dał mi szansę, za którą jestem mu bardzo wdzięczny. Życzę mu tego, żeby w końcu dostał klub, z którym mógłby powalczyć o coś więcej, niż tylko o utrzymanie.
– Z powodu problemów osobistych trenera Ojrzyńskiego przygoda w Płocku potrwała dość krótko. Po kilku miesiącach, w październiku 2019 roku, udało się jednak wrócić do Arki. Nagle znalazło się miejsce?
– Być może Midakowie przemyśleli swoją decyzję sprzed roku? Może chcieli zrobić coś pod publiczkę? Tego nie wiem. Widocznie byłem im potrzebny, skoro znaleźli dla mnie miejsce. Zatrudniali nowego trenera – Aleksandara Rogicia – i miałem dołączyć do jego sztabu. Nie mogłem odmówić, bo wyznaję zasadę, że Arce się nie odmawia.
– Marko Vejinović powiedział, że najlepiej grało mu się właśnie u trenera Rogicia. Dlaczego więc skończyło się tak, jak się skończyło?
– Uważam trenera Rogicia za świetnego fachowca. Mogę mówić o nim tylko dobre rzeczy. To bardzo mądry człowiek z ogromnym doświadczeniem. Uczył się od takich tuzów jak Radomir Antić czy Goran Stevanović. I ta nauka nie poszła w las. Do Arki trafił jednak w złym momencie.
– W klubie nie wszystko działało tak, jak powinno?
– Były problemy praktycznie w każdym dziale. Brakowało pieniędzy. Ogólnie nie było to najłatwiejsze miejsce do pracy. Do tego trener Rogić nie znał specyfiki ekstraklasy. Chciał grać ładnie w piłkę, nie mając do tego wykonawców. Przyszedł z Estonii, gdzie futbol bazuje właśnie na technice i taktyce. U nas jest sporo aspektów siłowych. Trener zmagał się więc z problemami w klubie, a przy tym musiał uczyć się naszej ligi.
– Musiał też okiełznać szatnię...
– Na pewno nie było łatwo. W klubie byli zawodnicy z całego świata, którzy nie najlepiej się dogadywali. Dodatkowo nie dostawali pensji przez dwa, trzy czy nawet cztery miesiące. Wszyscy to przeżywali. Każdy ma przecież rodzinę do wykarmienia.
– Vejinović uważa, że podziały powiększyły się w momencie, gdy podpisał wysoki kontrakt...
– Problemem w szatni Arki nie był Marko Vejinović, Michał Nalepa, czy Pavels Steinbors. Problemem było to, że jakiś idiota skonstruował zespół w taki, a nie inny sposób. Nie da się stworzyć drużyny, bazując na samych obcokrajowcach. W dodatku o bardzo podobnych parametrach szybkościowych. A ta szatnia była bardziej zagraniczna niż polska.
– Nie czuła się związana z klubem?
– To była zbieranina. Każdy z innej parafii. Niektórzy byli tak leniwi i rozkapryszeni, że trzeba było ich prosić, a czasem nawet dyscyplinować karami, by trenowali na sto procent. Krew mnie zalewała, gdy to widziałem. Tym graczom brakowało DNA Arki. Nie wiedzieli, czy będą tu za kilka miesięcy, to po co mieli się starać...
– Jak więc powinien być skonstruowany zespół?
– Polacy powinni stanowić 75 procent kadry. Najlepiej, jeśli byliby to ludzie związani z regionem. Czujący tutejszy klimat. To przecież buduje więzi z kibicami. Do takiej grupy można dołączać dobrych, zagranicznych zawodników. Takich jak Vejinović. Bo to nie oni są problemem, a zachwiane proporcje przy tworzeniu zespołu. I ściągany po układach szrot...
– Tak jak w Gdyni. To wszystko złożyło się na rezygnację trenera Rogicia?
– Tak jak wcześniej wspominałem – DNA Arki zostało zatarte. Klub stał na głowie i musiał zlecieć z ligi. Było za mało ludzi do roboty, a za dużo żelu na włosach. Trener zdawał sobie z tego sprawę i chciał zrezygnować już wcześniej. W styczniu. Mieliśmy nawet takie rozmowy na zgrupowaniu w Turcji. Wtedy przekonano nas jednak, że wszystko będzie dobrze i za chwilę dołączą do nas nowi zawodnicy.
– Nie dołączyli...
– Nie spełniono tego, co nam obiecano. Miały być trzy, cztery wzmocnienia. Mieliśmy już przygotowane nazwiska i nie były to jakieś niewykonalne ruchy. Niestety nie udało się tych zawodników pozyskać.
– To przelało czarę goryczy. Rogić zrezygnował, a pan został jego następcą...
– Mianował mnie prezes Radomir Sobczak. Właściciele już wtedy wycofywali się z klubu i było spore zamieszanie. Niejedna osoba mówiła mi – Krzysiek, po co ty się w to pakujesz. Po co się zgodziłeś, przecież wiesz, że tego się już nie da naprawić. Ja jednak do końca wierzyłem, że się uda.
– Pewnie nie spodziewał się pan, że skończy się tak, jak się skończyło...
– Plany pokrzyżowała mi pandemia, bo kto wie, jaki byłby wynik tych derbów z Lechią Gdańsk. Przejmując Arkę wiedziałem jednak, że będę trenerem tymczasowym. Nie miałem licencji UEFA Pro, więc mogłem poprowadzić klub w zaledwie trzech meczach. Wiedziałem, że to rozwiązanie na chwilę. Tym bardziej, że nie byłem w Gdyni od wczoraj i wiedziałem, co dzieje się w gabinetach – że nastąpi zmiana właścicieli. Że klub przejmą nowi ludzie, którzy będą mogli sprowadzić trenera takiego, jakiego będą chcieli. Liczyłem się z tym.
– Nie czekał pan jednak na nowego trenera, a działał samodzielnie. Nawet zdążył pan zmienić kapitana...
– Byłem w klubie przez te kilka miesięcy i zdążyłem poznać zespół. Uznałem, że Adamowi Marciniakowi opaska nie jest do niczego potrzebna. On odda całe serducho i będzie się poświęcał nawet nie będąc kapitanem. Opaskę przekazałem więc Vejinoviciowi. Chciałem dodać mu więcej pewności siebie, a przy okazji obarczyć go większą odpowiedzialnością za drużynę.
– Jak więc miała grać pańska Arka?
– Planowałem zmienić ustawienie i grać trójką z tyłu. To był już ten etap rozgrywek, że nie można było kalkulować. Nie wszystko zależało bowiem od nas. Chciałem, żebyśmy grali wysoko i agresywnie. Tak, by po ostatnim gwizdku każdy z piłkarzy mógł stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie – zrobiłem wszystko co mogłem.
– Nie zdążył pan przetestować tych rozwiązań w boju...
– Klub przejęli panowie Kołakowscy, którzy na pierwszego trenera wybrali Ireneusza Mamrota. On nie widział mnie w swoim sztabie i miał do tego pełne prawo.
– Później ponoć żałował...
– Takie doszły mnie słuchy. Po czasie jest to dla mnie budujące. Uważałem wtedy, że mogłem pomóc w różny sposób. Myślę, że mam ku temu wiedzę, doświadczenie i odpowiednie cechy charakteru. Decyzja trenera Mamrota pozwoliła mi jednak pójść na swoje. Dlatego dziś cieszę się z takiego obrotu spraw.
– Musiał szukać pan pracy...
– Miałem w Gdyni kontrakt do końca czerwca, więc zostałem urlopowany. Myślałem wtedy nad przyszłością. Czy iść u boku jakiegoś trenera – najlepiej Ojrzyńskiego – czy samemu poprowadzić zespół. Sondowałem okoliczne kluby z trzeciej ligi. Mam licencję UEFA A, więc mogłem pracować na tym szczeblu rozgrywkowym.
– Tych klubów nie ma zbyt wiele...
– Jest Bałtyk Gdynia, Radunia Stężyca, Gryf Wejherowo, no i KP Starogard. W tym samym czasie dostałem też propozycję pracy jako asystent u Macieja Bartoszka i Wojciecha Stawowego, a chwilę później od trenera Ojrzyńskiego. Zdecydowałem się jednak pójść swoją drogą. I 15 września, nieoczekiwanie, zadzwonił telefon z KP.
– Jak ocenia pan ten projekt?
– KP Starogard ma wszystko do tego, by grać w drugiej lidze. Ma fajny stadion, świetne obiekty i bazę. No i jest blisko Trójmiasta, a to spory atut. Piłkarze, nie grający w tamtejszych zespołach mogą przenieść się stosunkowo blisko, zamiast wyjeżdżać gdzieś w Polskę.
– Czyli w Starogardzie można zbudować klub taki, jaki widziałby pan w Gdyni...
– Myślę, że już to robimy. Siedemdziesiąt procent zespołu jest z Trójmiasta i okolic. Współpraca z zarządem – z Jackiem Meierem, Dariuszem Suwalskim czy Adamem Sobieckim – układa się nam doskonale. Wszystkie kontrakty są płacone na czas, ja mam 24 osobową kadrę, więc nie mam na co narzekać. Mam wsparcie od władz klubu.
– Widać tego efekty. Wyniki wykręcacie ponad stan...
– Gdy przychodziłem do klubu, celem było utrzymanie w lidze. Na koniec roku chcieliśmy być między dwunastym a czternastym miejscem w lidze. Skończyliśmy na piątym. Myślę, że kibice w Starogardzie są zadowoleni. Ten wynik to efekt naszej wspólnej pracy – piłkarzy, zarządu i mojego sztabu.
– Muszę dopytać o transfer Marcina Warcholaka. Nie było tarć z jego agentem?
– Wszystkie szczegóły dogadywałem bezpośrednio z Marcinem. Zaznaczałem jednak, że Jarosław Kołakowski musi o wszystkim wiedzieć jako pierwszy. Z tego co wiem, to działacze KP kontaktowali się z nim i sprawy są zapięte na ostatni guzik. Myślę, że nie ma żadnych problemów.
– W rozmowie z Radiem Gdańsk mówił pan jednak, że Jarosław Kołakowski panu grozi...
– Jedynej rzeczy, której nienawidzę w życiu, to tego, gdy ktoś mi grozi. Usłyszałem od kolegów, którzy siedzą w menedżerce, że Kołakowski wygraża mi, że poprzez swoje układy nie dopuści mnie do kursu UEFA Pro. Uznałem jednak, że straszą tylko słabi ludzie. Nie chcę mi się tracić czasu na tego człowieka. Zachował się w stosunku do mnie bardzo nie fair. Mam pewną zasadę. Gdy podaję komuś rękę i mówię coś prosto w twarz, to robię to szczerze. Po rozstaniu życzyłem mu powodzenia i mówiłem to bez grama fałszu. A w drugą stronę ten fałsz mnie zabił. Dla mnie pan Kołakowski nie istnieje.
– Wierzę, że na kurs UEFA Pro uda się jednak panu załapać. Teraz spełnia pan już wszystkie warunki...
– Dzięki Kołakowskiemu i trenerowi Mamrotowi odszedłem z Arki i dziś cieszę się z takiego obrotu spraw. Poszedłem na swoje i zacząłem pracować na własne nazwisko. Dzięki pracy na szczeblu trzecioligowym spełniam warunki i z pewnością będę chciał zrobić licencję UEFA Pro. To jeden z moich dwóch celów. Pierwszym jest oczywiście utrzymanie i zajęcie jak najwyższego miejsca z KP Starogard.
– Celem długoterminowym pozostaje praca w Arce?
– Na tę chwilę bardzo odległym. Ale nikt nie zabroni mi o tym myśleć. Takie mam ambicje i na pewno chciałbym wrócić do Gdyni. Życie pisze różne scenariusze i zobaczymy, jak się to wszystko potoczy. Nikt nie zabroni mi marzyć.