Gdy remisują, płaczą z radości. Gdy wygrywają... Trudno stwierdzić. W kadrze San Marino nie ma już bowiem żadnego piłkarza, który pamiętałby triumf z Liechtensteinem. 28 kwietnia 2004 roku Tytani odnieśli jedyne zwycięstwo w ponad trzydziestoletniej historii reprezentacji. Najgorszy zespół w rankingu FIFA na przyszłość ma prosty cel. – Marzymy o tym, by pewnego dnia gole i wygrane nie były dla nas czymś tak niebywałym, by nie traktowano ich jako sensacji – przekonuje Alessandro Della Valle, zdobywca pamiętnej bramki w meczu z biało-czerwonymi. Na razie to marzenia.
Reprezentacja San Marino nosi wdzięczny przydomek. Jej piłkarzy nazywają per Tytani, od góry Monte Titano, wokół której rozpościera się kraj. Wykonują oni tytaniczną pracę, żeby powstrzymać rywali na boisku, ale zwykle im się to nie udaje. Bohaterscy amatorzy dawniej cieszyli się z każdego strzału, teraz poprzeczkę stawiają sobie wyżej. Dobry mecz to mecz z celnym uderzeniem. Na gole jeszcze przyjdzie czas. Tych przez ponad trzydzieści lat Sanmaryńczycy strzelili... 32. Osiem z nich padło łupem Andy’ego Selvy. To jedyny piłkarz w Europie, który może poszczycić się tym, że jest autorem jednej czwartej trafień w całej historii reprezentacji. Reprezentacji, która w meczach z najlepszymi wyznaje zasadę "z przodu na zero, a z tyłu zawsze coś wpadnie".
– Bycie napastnikiem w reprezentacji San Marino to cholernie trudna sprawa. Napastnik to pierwszy obrońca, zwykle dostawałem więcej poleceń defensywnych niż ofensywnych. Tym bardziej doceniam to, że udało mi się strzelić osiem goli. Z jednej strony chciałbym, żeby rekord funkcjonował jak najdłużej, z drugiej obawiam się, że właśnie tak będzie. Chciałbym, żeby w końcu ktoś się do niego zbliżył – przyznaje rekordzista kadry także pod względem liczby występów. Na następcę poczeka jeszcze wiele lat. Drugi najlepszy snajper, Manuel Marani na koncie ma dwa gole. Reszta strzelców jednego.
Nic dziwnego, że kompilacja wszystkich trafień Selvy to najczęściej oglądany film na oficjalnym kanale Youtube sanmaryńskiej federacji piłkarskiej. "Bestia" upodobał sobie zwłaszcza Belgię, której wbił trzy gole. Jest także autorem bramki dającej jedyną wygraną w historii kadry. 28 kwietnia 2004 roku, dokładnie w jedenastą rocznicę słynnego gola ręką Jana Furtoka dającego wygraną 1:0 z San Marino właśnie, Selva trafieniem z rzutu wolego zapewnił pierwsze i jak dotąd ostatnie zwycięstwo Tytanów – 1:0 z Liechtensteinem.
Niesamowite być taką częścią historii sanmaryńskiej piłki. To był wielki dzień. Pamiętam emocje jakie temu towarzyszyły. Koledzy z zespołu płakali z radości. Im bliżej było końca meczu, tym dawaliśmy z siebie jeszcze więcej, czując, że to ten moment. Oby w końcu przyszły kolejne wygrane – mówi jeden z nielicznych profesjonalistów w sanmaryńskim futbolu. Gdy Selva występował w kadrze, reszta była amatorami. Obecnie kilku młodszych graczy próbuje sił w profesjonalnych drużynach – zwykle w Serie C. Starszyzna na co dzień pracuje, a trenuje po godzinach.
Adolfo Hirsch i Davide Rinaldi pracują w fabryce mebli, kapitan Davide Simoncini jest marketingowcem. Fabio Vitaioli... szyje sukienki, zaś Mirko Palazzi i Matteo Vitaioli są magazynierami. Jeśli ten ostatni posługuje się wózkiem widłowym tak, jak swoją prawą nogą, jest artystą w swym fachu. To właśnie po podaniu Vitaiolego najbardziej pamiętną – przynajmniej dla polskich kibiców – bramkę zdobył Alessandro Della Valle. – Po golu zacząłem szalony bieg w kierunku ławki rezerwowych i przed trybunę, próbując podzielić się tym momentem. Dla wszystkich z nas to była czysta adrenalina, z tymi wszystkimi kibicami na trybunach. W tej chwili nie rozumiałem niczego, tak ogromna była to radość – wspomina.
10 września 2013 roku na stadionie w Serravalle środkowy obrońca celną główką doprowadził do wyrównania w meczu z Polską, a swoim trafieniem... zakończył reprezentacyjną karierę Sebastiana Boenischa. Radość Sanmaryńczyków była ogromna. Był to ich pierwszy gol w meczu o punkty od 2008 roku, od trafienia... Andy’ego Selvy. Della Valle stał się tym samym jednym z zaledwie pięciu zawodników, którzy w karierze reprezentacyjnej strzelili gola i wygrali mecz.
– To były dwa ekskluzywne cele, jakie postawiłem sobie w reprezentacji. Wygrana była celem drużynowym. Zrealizowałem go. Gol był nie tyle celem, co wielkim marzeniem. Można powiedzieć, że jestem wielkim szczęściarzem, że osiągnąłem i to, i to – cieszy się. Wcale tak nie musiało być. Gdy w eliminacjach mistrzostw Europy San Marino przegrało u siebie z Niemcami aż 0:13, władze kraju rozważały... wycofanie reprezentacji z rozgrywek UEFA i FIFA. – To były moje najciemniejsze chwile w kadrze. Dwucyfrowym porażkom towarzyszyła wielka krytyka i kpienie w prasie czy wśród opinii publicznej. Po najwyższej przegranej debata przeniosła się nawet na salony polityczne. W Pałacu Gubernatorów, czyli naszym Parlamencie doszło do dyskusji, czy nie rozwiązać reprezentacji. Były powątpiewania czy powinniśmy występować w eliminacjach – wspomina defensor.
Gdyby tak się stało, San Marino zniknęłoby z mapy piłkarskiej po kwalifikacjach do Euro 2008. Nie straciłoby dziesięciu goli w meczu z Polską rok później, nie miałoby także pamiętnego trafienia w wykonaniu Alessandro. Trafienia, które mogło wywrócić jego życie do góry nogami. Niewiele brakowało, by dział sprzedaży jednej z firm zajmujących się z ceramiką Della Valle zamienił na szatnię
Polonii Warszawa. Ta zaprosiła go na testy i jeden z czwartoligowych meczów Czarnych Koszul. A wtedy... – Gdy dotarłem na stadion, i zobaczyłem tych wszystkich ludzi czekających przed autobusem, gdy okazało się, że jest ich tak wielu, a media wciąż mówią o moim golu... To było cudowne. Nikt nie przyjął mnie tak jak wy. Na koniec zapytałem fanów, jaki jest powód tego zgiełku wokół mnie. Odpowiedzieli, że strzelenie gola Borucowi, który wówczas w Polsce był postrzegany jak Buffon we Włoszech, było znaczącym osiągnięciem. I że co ważniejsze, gol ten został strzelony przez amatora, zwykłego pracownika, zatrudnionego w biurze gościa – uśmiecha się.
Na testach Della Valle wypadł tak dobrze, że otrzymał ofertę kontraktu. Opiewała ona na 3 tysiące euro miesięcznie. Sanmaryńczyk po namyśle zdecydował się ją odrzucić. – Szczerze, byłem niezdecydowany przez długi, długi czas. Były chwile, w których byłem o krok od zaakceptowania. Pamiętałem jednak że mam 31 lat i że z tego względu oferta nie jest wystarczająco atrakcyjna. Nie zapewniała mi finansowego bezpieczeństwa na przyszłość. W wieku 31 lat wiedziałem, że moja piłkarska kariera nie potrwa już zbyt długo – twierdzi. W amatorskiej Campionato Dilettanti Sammarinese – ekstraklasie San Marino – pograł jednak jeszcze przez pięć sezonów. – Jestem zadowolony z decyzji jaką podjąłem, choć jestem pewien, że gdybym przyjął tę ofertę, gra w zagranicznej lidze byłaby wielkim przeżyciem. Ostatecznie jednak nie żałuję – podkreśla. Wspomnienia z Warszawy zachowa jednak do ostatniej chwili. Podobnie jak i koszulki, które przez lata występów w kadrze uzbierał.
Jeden, ale jakże cenny trykot ma z kolei Davide Gualtieri. Choć pracownik sklepu komputerowego w latach 1993-1999 zagrał tylko w dziewięciu meczach kadry Tytanów, to jednym z nich przeszedł do historii. To właśnie niewysoki i wiecznie uśmiechnięty pomocnik zapewnił reprezentacji Anglii jeden z najgorszych futbolowych wieczorów. W meczu ostatniej szansy w eliminacjach mistrzostw świata 1994 zespół Grahama Taylora musiał wygrać z San Marino różnicą co najmniej siedmiu goli i liczyć na wygraną... Polski z Holandią. Oba warunki nie zostały spełnione. Do pierwszego przyczynił się Gualtieri, który Davida Seamana pokonał już w 8. sekundzie spotkania.
Gdy słynny John Motson zaczął przybliżać rezultaty, dzięki którym Anglia mogła pojechać na mundial, stało się coś nieoczekiwanego. Tuż po pierwszym gwizdku sędziego Massimo Bonini zamarkował podanie do tyłu, zmylił Anglików i zagrał do Nicoli Bacciocchiego. Napastnik wypuścił w uliczkę Davide Gualtieriego, lecz pierwszy do piłki dobiegł Stuart Pearce. Obrońca niedokładnie wycofał ją do Davida Seamana a Gualtieri posłał ją obok bramkarza. Minęło 8,3 sekundy! – Nie wierzę. San Marino strzeliło gola. Gualtieri – krzyczał słynny "Motty". Inny komentator, Martin Tyler stwierdził krótko: to upokorzenie.
Jeszcze ciekawszy był radiowy komentarz Jonathana Pearce’a. – Witam z Bolonii z meczu Anglii z San Marino, z naszym sponsorem, piwem Tennent’s Pilsner, warzonym z dodatkiem czeskich drożdży dla uzyskania prawdziwego smaku. O, Anglia przegrywa jedną bramką – zaczął relację spiker stacji Capital Gold. Lokowanie produktu się nie skończyło, nie wszystkie Tennentsy na Wyspach Brytyjskich zostały otwarte, a pewien pan w niebieskim trykocie jak szalony biegł przez boisko przybijając piątki ze wszystkimi kolegami. – Nie wiedziałem jak się cieszyć, więc biegłem i biegłem. O tym, że była to rekordowo szybko zdobyta bramka dowiedziałem się tuż po meczu – przyznaje bohater jednego strzału, bohater, do którego sklepu wciąż przychodzą fani z całego świata.
– Ostatnio był tu gość ze Stanów Zjednoczonych. I mówił, że zawsze chciał mnie spotkać. Gdy w San Marino grają Szkoci, zawsze przyjmuję pielgrzymów, którzy chcą zrobić sobie ze mną zdjęcie. Co roku siedemnastego listopada dzwonią do mnie dziennikarze z Anglii. A to wszystko przez jednego gola... – opowiada. Choć minęło 28 lat, wciąż jest proszony o autografy. Koszulki i inne sportowe pamiątki rozdał już prawie wszystkie. Zostały mu trzy najcenniejsze memorabilia: koszulka... Stuarta Pearce’a i dwie okładki angielskich dzienników. Okładki, na których znalazł się komputerowiec z San Marino. – Kilka dni po meczu ktoś wysłał mi dwie gazety, w tym Daily Mirror. Na okładce było zdjęcie jak strzelam gola i tytuł "End of the World". To był koniec świata z dwóch przyczyn: dla Anglików, bo nie pojechali na mundial i dla mnie, bo byłem na pierwszych stronach gazet. Niesamowite – z rozrzewnieniem wspomina Gualtieri.
Tylko jednego prasowego tytułu ze Szkocji mu brakuje. – Dwa albo trzy lata temu przyjechał do mnie tamtejszy dziennikarz. Powiedział mi, że w 1993 roku zostałem wybrany człowiekiem roku w Szkocji. Tyle kibiców na mnie zagłosowało. Wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Dowiedziałem się też, że dwa lata po mnie ten sam tytuł zgarnął Diego Maradona. To dziwne, ale prawdziwe – śmieje się. W Szkocji naprawdę jest kultową postacią. I planuje się tam wybrać, gdy skończy się pandemia. Gdy kilka lat temu do Glasgow wybrał się jego brat, nie płacił za nic. Wystarczyło, że pokazał zdjęcie z Davide.
Gol Gualtieriego przeszedł do historii nie tylko ze względu na jego rangę. Przez 23 lata był także najszybszym trafieniem w eliminacjach mistrzostw świata – nie tylko w strefie europejskiej, lecz na całym globie. Dopiero w 2016 roku jego rezultat wyśrubował Christian Benteke. W starciu z Gibraltarem na listę strzelców wpisał się po 8,1 sekundy. – Jego gol był szybszy niż mój o 0,2 sekundy. Ale jest różnica, bo on strzelił go Gibraltarowi, a ja Anglii. Dodatkowo zmieniły się przepisy. Teraz można wznawiać grę ze środka inaczej. My musieliśmy zagrać ją krótko do przodu i dopiero zacząć akcję. Trwało to dłużej. To też trzeba brać pod uwagę – uśmiecha się komputerowiec z Borgo Maggiore.
Choć czasem błędnie podaje się, że Gualtieri wyeliminował Anglię z mundialu, bezpośrednio tak jednak się nie stało. Jego gol przyczynił się do utraty resztek szans na awans, a on sam został symbolem klęski Trzech Lwów, które nie poleciały do Stanów Zjednoczonych. Gol amatora był wisienką na torcie brytyjskiego upokorzenia. Upokorzona za czasów Davide została także Turcja, która w Serravalle zremisowała 0:0. – To było niesamowite, bo przez ostatnich kilka minut, kiedy czekaliśmy na ostatni gwizdek sędziego byliśmy podekscytowani jak nigdy. To dało wyczuć się w powietrzu. Niesamowite wspomnienie, być częścią drużyny, która zdobyła historyczny, pierwszy punkt. To było tak wielkie uczucie, takie wydarzenie, że przygotowaliśmy później koszulki z napisem "0:0. Też tam byłem". Piękna sprawa – z rozrzewnieniem wspomina Gualtieri. Wyczyn docenili współrządzący wówczas republiką regenci. Następny dzień został momentalnie ustanowiony wolnym od pracy.
Wolne po największym sukcesie z czasów swojej kariery reprezentacyjnej chciałby zapewne mieć Nicola Chiaruzzi. Środkowy pomocnik w kadrze występował w latach 2010-2016. W 2014 roku walnie przyczynił się do remisu 0:0 z Estonią – ostatniego punktu Tytanów wywalczonego w meczu eliminacyjnym. Po meczu świętowanie przeniosło się do... prowadzonego przez niego baru. – Remis z Estonią to było coś. Wcześniej zremisowaliśmy tylko z Turcją i Łotwą. Lata temu. Musieliśmy to odpowiednio uczcić. Następnego dnia o dziesiątej otwierałem lokal. Ale nic nie pamiętam. Klienci chyba obsługiwali się sami – śmieje się dziewięciokrotny reprezentant San Marino.
Występów w narodowej koszulce mogłoby być więcej, lecz na przeszkodzie stały interesy. – W barze pracujemy tylko w trójkę. I przez to mam tak mało występów w kadrze. Czasem wspólnicy mieli lepsze wytłumaczenia i to ja miałem dyżur w pracy. Pięć lat temu graliśmy ze Szwajcarią. U siebie udało mi się zagrać, a pół roku później choć powołali mnie do kadry, to musiałem zostać. Kolega się rozchorował i oglądałem mecz zza baru. A pewnie brałbym w nim udział – opowiada.
Choć nadal jest aktywnym zawodnikiem zespołu Tre Penne, Chiaruzzi z dalszych występów dla Tytanów zrezygnował. – Zaszczytem było reprezentowanie kadry, ale nie lubiłem jej meczów. Lubię grać w piłkę, a nie wykopywać ją jak najdalej od bramki. Gdy gramy w kadrze, bronimy cały mecz, a trener jest dumny, gdy wybijesz piłkę albo zablokujesz strzał, a nie, gdy zrobisz drybling. Lubię być przy piłce, a w kadrze jeszcze długo nie będzie to możliwe – wzdycha. Kilkanaście lat wcześniej doskonale przekonał się o tym Massimo Bonini – jeden z dwóch Sanmaryńczyków, który występował w Serie A i jedyny, który zdobył Puchar Europy – w 1985 z Juventusem. Sztuki tej dokonał wraz ze Zbigniewem Bońkiem.
– Zibi to świetna postać. Miałem z nim wiele śmiechu. Gdy dołączył do Juventusu dzieliłem z Bońkiem pokój. Nie znał włoskiego i to ja miałem go nauczyć języka. Więc nauczyłem go przekleństw, a on zrewanżował się przekleństwami po polsku. Świetny człowiek i jeszcze lepszy zawodnik. Przyszyto mu pewną łatkę. Giovanni Agnelli powiedział o nim "bello di notte". Zibi nie był tylko piękny nocą, zawsze grał pięknie, także w dzień. Ciągle robił postępy, miał niesamowity strzał, a jego pojedynki jeden na jeden – to była magia. W dodatku był niesamowicie silny psychicznie – wspomina kolegę z szatni obecny dyrektor techniczny sanmaryńskiej federacji piłkarskiej.
Inne wspomnienia związane z Polską ma nieco mniej przyjemne. 28 kwietnia 1993 roku San Marino – z Boninim jako kapitanem – na stadionie Widzewa przegrało z Polską 0:1. Gola na wagę dwóch punktów strzelił Jan Furtok. I zrobił to ręką. "Furto(k)" – grzmiały wówczas media na Półwyspie Apenińskim. Tak się bowiem składa, że "furto" to po włosku "kradzież".
– Doskonale pamiętam tę sytuację. Ale i tak po latach reminiscencje zawsze są piękne. Co było dla mnie najważniejsze – a pewnie nie było tak dla każdego – to nie wyniki, a to w jaki sposób je osiągaliśmy. Grać jak najlepiej i najładniej – to był i jest nasz cel. Nie wyniki. Teraz tak grając ryzykujemy utratę kolejnych goli, ale to zwykle dla nas nieduża różnica. Tylko grając najlepiej jak zwiększamy szanse rozwoju – przekonuje Bonini. – Patrząc na statystyki UEFA, można zauważyć, że w ostatnich meczach kadry dużo częściej znajdujemy się na połowie rywala. To już dla nas mały plusik. Oddajemy więcej strzałów na bramkę, tworzymy sobie coraz więcej sytuacji. Gol w końcu przyjdzie: gdy uderzasz częściej, zakładasz wyższy pressing, to w końcu musi się stać. To, co mnie cieszy, to fakt, że z innymi reprezentacjami z małych państw, które i tak są od nas trochę większe, gramy otwarty futbol. Kiedyś w końcu przyniesie to dobre efekty – dodaje.
Czy kiedyś San Marino doczeka się tak dobrego piłkarza jak Bonini? – Mam nadzieję, że nawet lepszego. Nasza akademia nie jest zła. Najlepiej świadczy o tym fakt, że nasza kadra do lat 17 niedawno dwa razy wygrała z Liechtensteinem. Zremisowaliśmy też z Andorą. Messiego nie mamy, ale sobie radzimy. Problemem czasem jest mentalność. Wielu chłopców znika z naszych radarów przez studia albo przez dziewczyny, którym poświęcają czas. Tracimy wielu młodych piłkarzy, bo życie w San Marino czy Rimini jest przyjemne. Mamy morze i inne atrakcje. Mentalność robi różnicę. Piłkarze są dobrzy, chęci różne. Gdyby były, to w tym momencie znajdowalibyśmy się w innym miejscu – gorzko zauważa legenda calcio w San Marino.
Młodzi muszą posłuchać głosu starszyzny. Zwłaszcza, gdy przekonuje ona, że reprezentowanie kadry to możliwość spełniania marzeń – nie tylko piłkarskich. – To honor bronić barw San Marino, ale to też oczywiście okazja do zwiedzenia świata. I tak na to patrzymy. Byłem w miejscach, o których nigdy bym nie pomyślał, w miejscach, które zawsze chciałem zobaczyć. Grałem też na stadionach, na których grać chciałby każdy piłkarz. A nie każdy ma możliwość. Dobrze się poczuć jak profesjonalista, nawet gdy jest się amatorem – zachęca młodzież Alex Gasperoni, jeden z ostatnich aktywnych – przynajmniej ligowo – piłkarzy, pamiętających smak historycznego zwycięstwa sprzed prawie 20 lat. W kadrze nie ma już żadnego takiego zawodnika. A skoro Dante Rossi wzrusza się po remisach, aż trudno sobie wyobrazić, jaka radość będzie towarzyszyła Tytanom w przypadku drugiej wygranej w historii.
Cel ten nieosiągalny jest już od 28 kwietnia 2004 roku... By do niego dojść wypadałoby częściej strzelać gole. – Radość z każdej bramki będzie przeogromna. Ale, muszę to zaznaczyć, byłoby miło, gdy pewnego dnia te gole nie będą dla nas czymś tak niebywałym. To znaczyłoby, jak wielkie postępy w naszych występach poczyniliśmy. Nasze trafienia nie powinny być już takimi sensacjami, niestety, wciąż musimy znacząco się poprawić – przyznaje Alessandro Della Valle. Przez ostatnie dwa lata, pod wodzą trenera, Fabrizio Costantiniego Tytani strzelili pięć goli, lecz nie wygrali. Teraz selekcjonerem został Roberto Cevoli, który zadebiutował remisem 0:0 i porażką 1:3 w meczach z St Kitts & Nevis. Postęp jest widoczny, ale zwycięstwa nadal brak. A przecież już pełnoletnimi stali się ci, którzy narodzili się po historycznym sukcesie najstarszej republiki świata.