W sobotę Dillian Whyte (28-2, 19 KO) wreszcie będzie mógł spełnić największe sportowe marzenie. Na walkę o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej czekał ponad 4 lata, a pozycję obowiązkowego pretendenta zdobył w stylu wielkich pięściarzy sprzed lat – regularnie odprawiając kolejnych wysoko notowanych rywali. Droga do walki z Tysonem Furym (31-0-1, 22 KO) była do tego stopnia kręta i wyniszczająca, że prawie nikt już nie wierzy w ostateczne powodzenie tej misji.
Długo nie wyglądał na kandydata na kolejną gwiazdę brytyjskiego boksu. Od początku przedstawiano go głównie jako tego złego, a jeden z dwóch ringowych pseudonimów Whyte'a to "The Villain" ("Łajdak"). Nie ma za sobą imponującej kariery amatorskiej – zaliczył tylko siedem pojedynków, ale w 2009 roku rzucił na deski nieopierzonego Anthony'ego Joshuę w walce, która w kolejnych latach obrosła legendą.
Wcześniej Dillian zbierał doświadczenia w innych sztukach walki – głównie jako kick-bokser, ale sił spróbował także w MMA. Poza tym chętnie jeździł na sparingi do najlepszych pięściarzy świata – także do Władimira Kliczki, ówczesnego dominatora królewskiej kategorii. Życiowe lekcje zbierał również na ulicach Londynu, gdzie został dwukrotnie postrzelony i trzykrotnie dźgnięty nożem. – Tak naprawdę to nie powinno mnie tu być. To cud, że żyję – mówił tuż przed walką.
Whyte przyszedł na świat na Jamajce, co niemal z miejsca zdradza jego charakterystyczny akcent. Z kłopotami zmagał się już jako dziecko – jego matka opuściła wyspę, gdy nie wyrósł jeszcze z pieluch. – Wczesne lata kojarzą mi się z cierpieniem. Zdarzało się, że przez wiele dni nie jadłem i chodziłem spać głodny. Matka zostawiła mnie pod opieką ludzi, którzy po prostu o mnie nie dbali – wspominał po latach pięściarz.
Ojcostwo 13-latka
Kobieta ciężko pracowała w Londynie na utrzymanie rodziny. Wysyłane pieniądze rozpływały się jednak w powietrzu. Dillian ostatecznie trafił do Londynu, gdy miał 12 lat. Na ulicach Brixton szybko odnalazł się jako członek młodocianego gangu. Po tym jak pierwszy raz został postrzelony sam usunął z nogi kulę, bo nie chciał zdenerwować matki. Niespełna rok później... został ojcem.
– Dzięki temu przeszedłem przyspieszony kurs dojrzewania. Wtedy wszystko się zmienia. Kiedy większość moich rówieśników jeszcze się wygłupiała, ja pracowałem na dwóch etatach równocześnie i robiłem wszystko co tylko mogłem, by zarabiać pieniądze, które były potrzebne mojemu synowi - relacjonował Whyte.
Jeszcze jako nastolatek trafił do więzienia. Trwałą przemianę wymusiła jednak nie resocjalizacja, a dopiero śmierć starszego brata. To wtedy obiecał zrozpaczonej matce, że wyjdzie na prostą. Pomogły w tym sporty walki, którymi zainteresował się z prozaicznego powodu – chciał sobie lepiej radzić na niebezpiecznych ulicach Londynu.
Pierwszą miłością Whyte'a był kick-boxing – zdołał zostać nawet mistrzem Wielkiej Brytanii w najcięższej kategorii. Kiedy zintensyfikował treningi pięściarskie okazało się, że potrafi sobie radzić na sparingach z dużo bardziej doświadczonymi bokserami. Przejście do nowej dyscypliny nie było płynne. Pierwszą amatorską walkę stoczył w 2009 roku z młodszym o półtora roku przeciwnikiem, który wówczas nie wyróżniał się wtedy niczym szczególnym. Nikt nie mógł się spodziewać, że walka żółtodziobów da początek legendarnej rywalizacji.
– To nie było starcie dwóch doświadczonych zawodników. Nie było żadnych umiejętności – wyglądało to bardziej jak walka uliczna. Byłeś nieśmiały, szybko się sparzyłeś, a potem zostałeś pobity i nie chciałeś już podjąć otwartej walki – wspominał Whyte, gdy spotkał się twarzą w twarz z Anthonym Joshuą w 2015 roku.
Złoty chłopak kontra „Łajdak”
Ich rewanż na zawodowstwie był na Wyspach Brytyjskich wielkim wydarzeniem. Pamiętna walka z 2009 roku była dla Joshuy dopiero trzecim amatorskim pojedynkiem w karierze. Dwa poprzednie wygrał przez nokaut, co miało uśpić jego czujność. W ringu dwa razy lądował na deskach, ale nie dał się znokautować. Nikt nie był zaskoczony, gdy po trzech rundach w górę powędrowała ręka Dilliana.
Potem obaj udali się w przeciwnych kierunkach. Whyte stoczył jeszcze tylko sześć amatorskich pojedynków. Jego karierę zablokowała krajowa federacja, której nie podobało się jego doświadczenie w innych sportach walki. Sam zainteresowany miał kilka innych trudnych momentów – jeden ze znokautowanych przeciwników przez wiele tygodni walczył o życie na oddziale intensywnej terapii.
Joshua szybko pozbierał się po pierwszej porażce. Kilkanaście miesięcy później został mistrzem Anglii, ale odmówił przejścia na zawodowstwo. Kontrakt gwarantował mu wówczas 50 tysięcy funtów. W 2011 roku niedoświadczony AJ dotarł do finału amatorskich mistrzostw świata. Rok później sięgnął po złoto igrzysk olimpijskich przed własną publicznością i został kolejnym złotym dzieckiem brytyjskiego boksu. Amatorską karierę zakończył z bilansem 40 wygranych i zaledwie trzech porażek.
Gdy cały kraj zachwycał się ułożonym i kulturalnym Joshuą, jego pierwszy pogromca walczył za półdarmo w opustoszałych centrach handlowych. Z pierwszych czterech zawodowych walk tylko jedną wygrał przed czasem. Nie robił wtedy dobrego wrażenia i niewiele wskazywało, że na zawodowstwie czeka go jakaś poważniejsza kariera. Whyte jednak pokochał boks i trenował bez opamiętania.
Zdarzały się poważne problemy. W 2012 roku po jednym z występów w jego organizmie wykryto zakazaną methylohexanaminę – stymulant dodający energii. Pięściarz tłumaczył, że musiał się z nim zetknąć w napoju energetycznym, a substancja była składnikiem wielu odżywek i suplementów diety o charakterze pobudzającym.
W toku postępowania Brytyjskiej Agencji Antydopingowej (UKAD) ustalono, że Whyte faktycznie zetknął się ze stymulantem kupując jeden z napojów spod lady. Choć uwzględniono tłumaczenia, to ukarano go za zaniedbanie – ostatecznie to sportowiec odpowiada za to, co znajduje się w jego organizmie. Kara dwuletniego zawieszenia była jednak surowa – w innych krajach wielu świadomie łamiących przepisy bokserów mogło liczyć na bardziej pobłażliwe traktowanie.
Whisky dla Czecha i debiut na Pay-Per-View
W listopadzie 2014 roku Whyte po przymusowej przerwie wrócił ze zdwojoną energią i od razu przyspieszył. W jedenastej zawodowej walce zmierzył się z Tomasem Mrazkiem (9-49-6). Za ten pojedynek dostał 500 funtów, ale musiał z tej kwoty opłacić rywala, którego znokautował w trzeciej rundzie. Dzielny Czech dostał 300 dolarów, ale pogromca na koniec dorzucił mu jeszcze stówkę.
– Powiedziałem, żeby kupił za to whisky, bo naprawdę zasłużył. Ciężko obiłem mu wątrobę... Pozostałe 100 funtów oddałem wtedy synowi – wspominał Whyte. Los miał się odmienić już wkrótce – i to z pomocą nielubianego Joshuy. Bardziej znanego rodaka kreowano na króla nokautu, bo faktycznie wszystkie pojedynki potrafił rozstrzygnąć przed czasem. Niepokonany i pyskaty Whyte coraz częściej przypominał o historii z czasów amatorskich. Z czasem pojawiło się coraz większe zapotrzebowanie na ich rewanż.
W grudniu 2015 roku w końcu się spotkali. Faworytem był Joshua (14-0, 14 KO), jednak Whyte (16-0, 13 KO) przekonywał, że stać go na wykolejenie faworyta. Pojedynek reklamowano hasłem "Złe Zamiary" i pokazano go w systemie Pay-Per-View. Dla obu uczestników walki wieczoru był to debiut w tej roli.
W drugiej rundzie zapachniało sensacją – lewy sierpowy Whyte'a wyraźnie zranił faworyta, ale ten zdołał przetrwać kryzys. Z każdą kolejną minutą Joshua udowadniał, że jest lepiej przygotowany do tego pojedynku i ostatecznie znokautował rodaka w siódmej rundzie. W kolejnej walce AJ skorzystał z okazji i został mistrzem świata. Od tamtej pory można go oglądać wyłącznie w pojedynkach o największą stawkę.
A Whyte? Po wszystkim zniknął na kilka miesięcy, ale wrócił w wielkim stylu. Niemal idealnie rok po porażce z Joshuą po serii zwycięstw zmierzył się w innej głośnej walce, która zelektryzowała Wielką Brytanię. Starcie z doświadczonym Dereckiem Chisorą (26-6) było brutalną wojną na wyniszczenie. Telewizja ESPN wybrała piątą rundę tego pojedynku "Rundą Roku". Żaden nie padł na deski, a po ostatnim gongu sędziowie nie byli jednomyślni. Ostatecznie dwóch widziało wygraną "Łajdaka".
Rewanż wydawał się oczywistością, ale trzeba było na niego poczekać dwa lata. W międzyczasie Whyte pobił kilku innych wysoko notowanych zawodników – Roberta Heleniusa (25-1), Lucasa Browne'a (25-0) i Josepha Parkera (24-1). Szerokim echem odbił się zwłaszcza potworny nokaut na niepokonanym do tej pory Australijczyku.
Latający stół i sensacyjny nokaut
W grudniu 2018 roku przed rewanżem Chisora próbował wejść rodakowi do głowy. Na ostatniej konferencji prasowej rzucił w stronę Whyte'a... stołem. Nie trafił, ale za to stracił część wypłaty. W ringu znów iskrzyło, ale tym razem zakończenie okazało się definitywne. W jedenastej rundzie rozochocony weteran nadział się na potworną kontrę z lewej ręki i skończył ciężko znokautowany.
Wydawało się, że walka o mistrzostwo świata jest na wyciągnięcie ręki. Whyte został numerem jeden w rankingu federacji WBC w listopadzie 2017 roku. Z trudnych do zrozumienia względów nie został jednak wyznaczony do walki z niepokonanym wówczas Deontayem Wilderem (40-0, 39 KO), który nieoczekiwanie postanowił dać wówczas szansę wracającemu po długiej przerwie Tysonowi Fury'emu (27-0, 19 KO).
Tak zapoczątkowana została dramatyczna trylogia, która doczekała się puenty dopiero jesienią 2021 roku. Whyte w międzyczasie czekał i regularnie walczył z czołówką. Zaprosił na Wyspy Brytyjskie Oscara Rivasa (26-0, 19 KO), a w drodze po wygraną musiał nawet wstać z desek. Wtedy zdobył tytuł "mistrza tymczasowego” WBC, który miał być gwarancją rychłej walki o pełnoprawne trofeum.
Zdarzały się jednak także słabsze występy. W grudniu 2019 roku Whyte wyszedł do ringu mocno nieprzygotowany i najcięższy w karierze (123 kg). Mariusz Wach (35-5) do pewnego stopnia wykorzystał okazję i u wszystkich trzech sędziów zgarnął trzy rundy z dziesięciu. Brytyjczyk po wymęczonej wygranej znów musiał czekać, a sprawy dodatkowo skomplikowała pandemia. Nie pomogła też druga zawodowa porażka...
W sierpniu 2020 roku Whyte był wyraźnym faworytem w starciu z blisko 40-letnim Aleksandrem Powietkinem (35-2-1), który był postrzegany jako zawodnik powoli schodzący z wielkiej sceny. Od pierwszej rundy dominował Brytyjczyk, który dwukrotnie zranił Rosjanina i rzucił go na deski. Gdy szykował się do dokończenia zadania, nieoczekiwanie nadział się na precyzyjną kontrę z lewej ręki, która momentalnie pozbawiła go świadomości.
Sensacja stała się faktem. W kontrakcie zapisano klauzulę rewanżową, która pomogła Whyte'owi wrócić do miejsca, które zdobywał przez kilka lat. Kilka miesięcy później Powietkin wyglądał na cień dawnego wojownika. W międzyczasie ciężko przechorował COVID, a w ringu doprowadził do celu zaledwie dziewięć ciosów. Został znokautowany w czwartej rundzie, a niedługo potem zakończył karierę.
Spotkanie po latach
Whyte planował jeszcze jeden występ w oczekiwaniu na mistrzowski pojedynek. Na ostatniej prostej odwołano jednak starcie z Otto Wallinem (22-1, 14 KO). Oficjalnie z powodu kontuzji. Nieoficjalnie spekulowano jednak, że po zwycięstwie Fury'ego nad Wilderem w trylogii Whyte nie chce już niepotrzebnie ryzykować i woli spokojnie poczekać na największą wypłatę w karierze.
Trudno w to uwierzyć, ale 34-latek z jednym z najlepszych CV wagi ciężkiej ostatniej dekady w sobotę dopiero pierwszy raz zaboksuje o mistrzowski tytuł. Nikt nie wie, ile tak naprawdę zostało mu jeszcze w baku. O przygotowaniach wiadomo niewiele – Whyte wybrał ciszę medialną i konsekwentnie trzymał się tej decyzji. To reakcja na niekorzystny podział puli, którą zarządziła federacja WBC.
– Płaciłem miliony dolarów za sankcje waszej organizacji, a na koniec zachowaliście się wobec mnie nie fair. Prawie oszalałem przez to całe zamieszanie – usłyszał od oburzonego pretendenta prezydent organizacji Mauricio Sulaiman. Na mistrzowską walkę Whyte czekał ponad 1600 dni od momentu, gdy został numerem jeden w rankingu. Za sobotnią walkę zarobi około 9 milionów funtów. Najwięcej w karierze, ale liczył na kwotę dwukrotnie większą.
Z Furym łączą go specyficzne relacje. Przed dekadą obaj dobrze poznali się podczas sparingów. Według jednej z relacji Whyte miał nawet powalić rodaka na deski ciosem na korpus. – Spędzaliśmy wtedy dużo czasu. Razem nawet spaliśmy! – śmiał się Tyson, ale rywal nie potwierdził aż takiej zażyłości. Wszystko zmieniło się, gdy obaj zostali zawodnikami ze ścisłej czołówki.
– Gęba Fury'ego jest jak kibel. Cały czas trzeba naciskać spłuczkę. Jest fałszywy, gada co mu ślina na język przyniesie i cały czas sobie zaprzecza. Z jednej strony nazywa mnie leszczem i śmieje się ze mnie. Z drugiej podkreśla, że trenował ciężko jak nigdy. Po co trenować na leszcza? – pytał retorycznie "Łajdak". Na ostatniej prostej obaj się jednak wymieniali uprzejmości i z uśmiechem pozowali do zdjęć.
Tyson Fury konsekwentnie zapowiada, że to ostatnia walka w jego karierze, ale Dillian Whyte jak nikt inny wie, że do słów rywala nie można się specjalnie przywiązywać. Pretendent wniesie do ringu 115 kilogramów – to jego optymalna waga. Mistrz dzień przed walką ważył 120 kilogramów – o ponad 5 kg mniej niż w trzeciej walce z Wilderem.
Nikt nie musi obiecywać ringowych fajerwerków – 94 tysiące biletów na Wembley wyprzedano błyskawicznie. Faworyt jest tylko – w ankiecie magazynu "The Ring" komplet 20 ekspertów stawia na wygraną mistrza. W pretendenta wierzy za to... Anthony Joshua, który nie ma najlepszych relacji z Furym. Tradycyjnie przeciwko "Królowi Cyganów" jest także David Haye, który typował porażkę rodaka w każdym z trzech pojedynków z Deontayem Wilderem.
KACPER BARTOSIAK