{{title}}
{{#author}} {{author.name}} / {{/author}} {{#image}}{{{lead}}}
{{#text_paragraph_standard}} {{#link}}Czytaj też:
{{link.title}}
{{{text}}}
{{#citation}}{{{citation.text}}}
Skoki. Komentator norweskiej TV reaguje na naszą publikację. Mówi wprost: Polska przespała małyszomanię
Michał Chmielewski /Czy skoki narciarskie mogą umrzeć? Tak, to możliwe. Poruszyliście bardzo ważny temat – pisze w liście do TVPSPORT.PL Petter Tenstad, były skoczek, a obecnie komentator Pucharu Świata w norweskiej ViaPlay. Ekspert przedstawia jego zdaniem kluczowe warunki, aby zapobiec dalszemu rozkładowi. I przyznaje: – podaliście dane o skakaniu w Polsce, są przykre. Chyba przespaliście dwie dekady po wybuchu małyszomanii.
Pomnik Adama Małysza do likwidacji. "Obecnie odstrasza"
Petter Tenstad, obecnie 37-latek, jako junior skakał na nartach 136 metrów. W tym okresie sięgnął m.in. po drużynowe srebro mistrzostw Norwegii w tej kategorii wiekowej, a na liście pokonanych ma w dawnej karierze takie nazwiska jak Andreas Stjernen, Robert Johansson czy Johan Remen Evensen. Przez rok dzielił szatnię m.in. z Kennethem Gangnesem. Wszyscy wymienieni to skoczkowie, którzy po latach stanowili fundamenty seniorskiej drużyny narodowej w jego kraju. Kraju, który wymyślił tę dyscyplinę sportu, zbudował najwięcej skoczni, wychował dziesiątki tysięcy zawodników i do dziś jest uważany za jej mekkę. Niestety, podobnie jak w większości innych państw, i tam skoki przeżywają kryzys.
Dlatego właśnie Tenstad – dziś komentator skoków i kombinacji w norweskiej ViaPlay – napisał do nas list. To odpowiedź na poniedziałkowy artykuł TVPSPORT.PL pt. "58 procent skoków już umarło, liczyłem", w którym opisaliśmy światową kondycję ukochanej zimowej rywalizacji Polaków. Kondycję, zaznaczmy, coraz gorszą.
» TEKST MOŻNA PRZECZYTAĆ TUTAJ
Skoki narciarskie umierają. Sport dużych wrażeń po prostu zaczął mieć konkurencję
– Tak, skoki mogą umrzeć – to nie najlepsza diagnoza spod pióra człowieka, który poznał je od podszewki. Tym bardziej, że to nie lekkoatletyka, która bazuje na podstawowych ruchach ciała i jest wspólna dla wszystkich kontynentów. One nigdy nie były światowe, tylko regionalne. Dlatego wyjątkowo martwi, że nawet w tych regionach przestają być wyborem numer jeden.
Dziennik "Aftenposten" ten rozkład opisał w artykule pod dobitnym tytułem: "W Oslo było 350 skoczni narciarskich, a zostało 15."
Tenstad przypomina sobie, że dość smutne wizje dot. rozwoju skoków przedstawiał jeszcze przed II Wojną Światową słynny Sigmund Ruud. Geniusz nart po powrocie z Planicy, w której wówczas na potęgę bito rekordy, we własnej książce przewidywał, że im większe będą odległości uzyskiwane przez najlepszych, tym strata szerokiej czołówki do nich będzie się powiększała. A to – zastanawiał się – może wpłynąć na jakość widowiska. I dziś, gdy rekord Stefana Krafta wynosi już 253,5 metra, tak właśnie się dzieje. Bo nawet w historycznym konkursie z 2017 roku znaleźli się tacy, którzy mieli problem z osiągnięciem dystansu choćby o sto metrów krótszego. Loty, których rozwój jest oczywiście sztucznie wstrzymywany przez FIS, to skrajny przypadek. Z drugiej strony na skoczniach dużych różnice bywają równie wielkie, a do ich zamazywania dla kibica używa się systemu obniżania belki i przeliczania długości najazdu na punkty. Z kolei na obiektach K90 – tych, które gwarantują ciasną rywalizację – niemal wcale już nie rywalizuje się w PŚ. A to błąd.
Dyscyplina – wnioskuje Tenstad – używa ogromnych obiektów, ponieważ loty dla skoczków stanowią naturalny rozwój. I każdy z nich chce fruwać coraz dalej. Dla widza zaś to najwyższa forma rozrywki. Niestety, jak się okazuje, urosło też ryzyko, że ten będzie rozczarowany jego poziomem i wybierze inną. Dowolność w tym zakresie nigdy nie była większa, a to tyczy się również aktywności wysokiej adrenaliny. Dowodem umierania są więc także odpływający z klubów zawodnicy. Rynek sportów, które można uprawiać, a także ich bliskość stanowią olbrzymią konkurencję dla skoków.
– Dlatego podstawowym problemem jest fakt, że te powinny być bardziej przystępne, tak jak były nim przed laty. Tymczasem sprzęt staje się coraz bardziej zaawansowany, technika trudniejsza, a skocznie trudniejsze w utrzymaniu. Sto lat temu niemal identyczne narty służyły i do biegów, i do skoków, i jeszcze do zjazdów. Jako dziecko nie trzeba było inwestować wielkich pieniędzy, aby choćby spróbować, a każdy chciał, bo skakanie było najbliższą szansą na doświadczenie adrenaliny. Mało kto wówczas jeździł choćby samochodem, nikt nie latał samolotami, a obecnie? Snowboarding, skoki spadochronowe – potencjalne ekscytujące aktywności do wyboru można wymieniać bez liku. Do tego mamy coraz mniej śniegu, aby trenować gdziekolwiek i organizować ten sport niskim nakładem finansowym. Co gorsza, obiekty się profesjonalizują, a ich utrzymanie jest coraz bardziej zaawansowane technologicznie, więc bez entuzjastów gotowych podjęcia się wyzwania, siłą rzeczy obiekty pustoszeją. Łatwiej w końcu skosić trawę na boisku do piłki nożnej niż uklepać śnieg na skoczni. Warto również pamiętać, że w ostatnich dekadach przeszliśmy też rewolucję w zakresie profilowania. Gdzie zabrakło entuzjastów i pieniędzy na modernizacje, tam na potęgę przestawano skakać. W ten sposób [odkąd wprowadzono styl V – przyp. red.] wyginęło mnóstwo ośrodków. W ten sposób właśnie skoki przestały być dla ludzi po sąsiedzku i przegrały walkę o młodych zawodników – punktuje Tenstad.
Przykra diagnoza: Polska przespała 20 lat boomu po małyszomanii. Gdzie są skocznie?
Zdaniem komentatora, punktem zwrotnym dla skoków w Norwegii były jednak jeszcze wcześniejsze wydarzenia. W 1960 roku w trakcie konkursu zawaliła się wieża rozbiegu skoczni Baekkelaget. Cudem nikt nie zginął, ale władze nakazały po wszystkim kontrole budowlane, które doprowadziły do zamknięcia dziesiątek konstrukcji. Na remonty wielu zabrakło pieniędzy. Tak z dnia na dzień – choć w dobrej wierze – zabito długoletnie tradycje. Zostały duże, ważne kompleksy, ale zniknęły te małe dla dzieci. Te, które były dostępne po sąsiedzku, blisko zwykłych ludzi i potencjalnych nowych użytkowników.
Tenstad przyznaje, że po przeczytaniu naszego artykułu zdziwił się, że w Polsce powiększenie infrastruktury i kultury skakania nie udało się nawet pomimo wybuchu małyszomanii. Tak, jakbyśmy przespali złotą szansę na odwrócenie rzeczywistości.
– Zdawałem sobie sprawę, że nie ma u was zbyt wielu skoczków ani obiektów, ale nigdy nie znałem dokładnej przyczyny. Wy przez ostatnie 20 lat powinniście wykonać dużo większą pracę, zwłaszcza w kontekście aren do szkolenia najmłodszych. Bez tego bowiem trudno dziwić się, że napływ talentów jest za mały – uważa Norweg.
Przypomnijmy, że w całym kraju da się obecnie skakać w tylko kilku miejscowościach. Z ponad 300 kiedykolwiek istniejących skoczni na terenie Polski dziś działają jedynie 33. I to wszystkich rozmiarów – od dziecięcych po Wielką Krokiew.
Ostatecznym upadkiem byłoby wyrzucenie skoków z programu olimpijskiego
Tenstad uważa mimo wszystko, że na odbudowę mody na skoki wciąż nie jest za późno. Warunkiem numer jeden jest jednak oddolne kreowanie tej kultury, włącznie z budową ośrodków dla dzieci w różnych miejscach i szkoleniem trenerów-pasjonatów, którzy stanowiliby fundamenty dla takich miejsc. Tych potrzeba jak najwięcej: od K10 do K40, z założeniem, że gdzieś w regionie znajduje się również K50-K60. Bo na większe można już przenieść się do szkół sportowych, tak w końcu działa to wszędzie. Niestety, żeby mieć tak rozbudowaną siatkę infrastrukturalną, potrzeba nie tylko chęci, ale i sporych pieniędzy.
Tenstad przedstawia też inne warunki:
– igelitowe skocznie muszą być łatwiejsze i tańsze w utrzymaniu,
– muszą być bardziej powszechne, aby dało się trenować bez śniegu,
– sprzęt do skoków powinien stać się tańszy i bardziej powszechny,
– kraje-potęgi muszą więcej pomagać kształcić się środowiskom z mniejszych skokowo państw, na przykład poprzez organizację obozów, udostępnianie obiektów, ułatwianie organizacji baz szkoleniowych itd.,
– nabór talentów musi stać na wyższym poziomie, być bardziej atrakcyjny dla dziecka, a to nierozerwalnie wiąże się z odległością od miejsca zamieszkania do najbliższych małych skoczni.
– Dla przykładu, w szkole, w której uczę, organizujemy wspólnie dni sportów zimowych. Odpowiednio podane atrakcje sprawiają, że na budowane przez nas maleńkie skocznie dzieciaki dosłownie wbiegają z nartami, aby spróbować – przyznaje dziennikarz.
Norwegowie jako kraj-matka skoków są wyraźnie zmartwieni postępującą degrengoladą dyscypliny. Clas Brede Brathen, czyli menedżer ds. skoków w ich rodzimej federacji, zauważa, że za skokami niestety nie stoi duży biznes. A jeśli jakiś, to mikroskopijny w skali tego, na co obecnie może liczyć narciarstwo zjazdowe. Tak naprawdę podstawową formą utrzymania ich przy życiu jest więc byt olimpijski. To dzięki nie mu są jeszcze nacje, które chcą budować jakiekolwiek skocznie, łożyć pieniądze na szkolenie kadr narodowych itp.
– Wycofanie skoków z igrzysk byłoby gwoździem do trumny. Przed tym FIS musi się bronić, dlatego tak szalenie ważna jest współpraca z telewizjami i ogólna budowa ich istotności w świecie sportu – kończy Tenstad. Tylko że samo dbanie o telewidza to za mało. Obecny plan ratunku dla dyscypliny jest układanką, która wymaga znacznie więcej puzzli. I człowieka, który by się tego podjął.