28 lipca 2021 roku Liverpool FC poinformował o śmierci swojego kibica. Nazywał się Andrew Devine, miał 55 lat. Odchodził w otoczeniu najbliższych. Tych, którzy przez 32 lata trwali przy nim. Podawali jedzenie, najczęściej w postaci papki. Do tego napoje, lekarstwa. Andrew sam nie potrafił ich wziąć. Od 15 kwietnia 1989 roku był sparaliżowany.
Śmierć kibica z czerwonej części Liverpoolu sprawiła, że nawet odwieczny rywal, Everton FC, wydał oświadczenie, w którym składał kondolencje rodzinie zmarłego. Podobnie postąpili inni z Premier League. A Juergen Klopp, menedżer Liverpool FC, tak mówił dla klubowych mediów: "Jesteśmy bardzo zasmuceni tą wiadomością. Smutno nam z powodu śmierci Andrew. Smutno nam z powodu cierpienia jego wspaniałej rodziny, która opiekowała się nim tak długo. Smutno nam, całej społeczności Liverpoolu, ponieważ Hillsborough przerwało kolejne życie.”
Niemiecki trener miał rację. Cień Hillsborough ciągnie się za The Reds. Rok za rokiem. Ofiara za ofiarą. Na wieki.
Futbol wynaleźli Brytyjczycy. To oni ustalili reguły gry. Zakładali kluby. Kreowali piłkarską kulturę. To Brytyjczycy jako pierwsi masowo zapełniali stadiony. Na początku dwudziestego stulecia poczynania ukochanych drużyn śledziły z trybun dziesiątki tysięcy. Tak wielkie zgromadzenia przynosiły nie tylko zyski, ale i problemy organizacyjne.
Głównie te związane z bezpieczeństwem. A jak najlepiej o nie zadbać? Ucząc się na błędach? W 1902 roku na Ibrox Park w Glasgow spotkały się reprezentacje Szkocji i Anglii. Klasyk zapamiętano nie dlatego, że padł w nim nietuzinkowy gol. Ani też nie dlatego, że drużyny pokazały nowatorskie rozwiązania taktyczne. Na Ibrox Park doszło do wielkiej tragedii. W 51. minucie meczu runęła pod ciężarem setek kibiców drewniana trybuna zachodnia, wybudowana kilka miesięcy wcześniej.
Kibice w Glasgow, ci stojący w górnych rzędach, spadali. Ci z niższych, by uniknąć zmiażdżenia, wybiegali na płytę boiska. Mecz przerwano, a później unieważniono. Zginęło 26 osób, a ponad 500 zostało rannych. Winnych tragedii nie znaleziono. Architekt Archibald Leitch zrzucał w sądzie odpowiedzialność na wykonawcę, Alexandera MacDougalla. I odwrotnie. Kłótnia nad trumnami trwała w najlepsze. Zapomniano tylko o ciszy i rachunku sumienia.
Niespełna siedemdziesiąt lat później, na tym samym obiekcie, doszło do drugiej, jeszcze większej katastrofy. Podczas derbowego meczu Rangesów z Celtikiem życie straciło 66 zgromadzonych. Ludzie tratowali się wzajemnie. Wielu, w tym dzieci, umierało dusząc się w konwulsjach. Po tych wydarzeniach stadion w Glasgow przebudowano. Wzorem był stadion w Dortmundzie, bo Niemcy wyciągali wnioski. A inni? Raczej nie…
Apogeum było w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Każda kolejna tragedia niby zawierała wskazówki, bądź znaki, ale organizatorzy piłkarskich spektakli nie potrafili, albo nie chcieli ich właściwie interpretować.
Zaczęło się w Grecji. W 1981 roku na Karaiskakis 21 fanów Olympiakosu Pireus oraz AEK Ateny zostało zadeptanych. Powód? Bramy stadionu były zamknięte zbyt długo. Rok później na moskiewskich Łużnikach, wobec słabego zainteresowania meczem 1/16 Pucharu UEFA pomiędzy Spartakiem Moskwa i HBC Haarlem, władze postanowiły ograniczyć liczbę miejsc. Ludzi upchano na dwóch trybunach. I znów pułapką okazały się wyjścia. Nie popisali się również, odmawiający pomocy, milicjanci. W strasznym ścisku życie straciło 66 maszerujących. Dbające tylko o pozory władze radzieckie zamiotły sprawę pod dywan.
Maj 1985 roku znów był przestrogą. Najpierw był mecz Bradford City – Lincoln na Valley Parade. Dla 56 widzów stadion stał się mogiłą. Ich zwęglone zwłoki z trudem rozpoznawali najbliżsi. Od chwili pojawienia się pierwszych języków ognia do objęcia płomieniami całej drewnianej konstrukcji trybuny minęły zaledwie 3 minuty i 23 sekundy. Wysuszona, ponad siedemdziesięcioletnia i pokryta papą płonęła jak pochodnia. Kibice ginęli, trawieni żywcem przez ogień. Wielu zabił dym.
Minęło tylko kilka dni i pogrążone już w żałobie angielskie społeczeństwo przeżyło kolejny szok. 29 maja 1985 roku, przed finałowym meczem o Puchar Europy w Brukseli, fani Liverpoolu starli się z kibicami Juventusu. Anglicy przedarli się do sektorów zajmowanych przez Włochów, zapędzili ich pod mur, który pod ciężarem wspinających się, po prostu runął. Śmierć poniosło 39 kibiców, w tym 11-letni Andrea Casula. Wydarzenia z Heysel uzmysłowiły władzom UEFA, jak wielkim problemem jest stadionowe chuligaństwo. Szczególnie to w angielskim wydaniu.
Ale nie zawsze za stadionowe katastrofy odpowiadali butni i podchmieleni kibice…
15 kwietnia 1989 roku niespełna dziewiętnastoletni Tony Bland pożegnał się z rodziną i wyszedł na mecz. Zapowiadało się święto. Przesłanek było wiele. Na Hillsborough w Sheffield jego Liverpool FC mierzył się w półfinale Pucharu Anglii z Nottingham Forest. Starcie zapowiadało się frapująco. W lidze zespoły rozsiadły się w czubie tabeli. The Reds mieli serię dziewięciu zwycięstw z rzędu, zaś Tricky Trees wyeliminowali w ćwierćfinałowym boju Manchester United. Do tego była piękna i słoneczna sobota. Aż prosiło się, by przed futbolową ucztą najpierw usiąść w pubie i spić pianę ze złocistego trunku. Pożartować z kumplami.
Tony dotarł pod Hillsborough. Stadion był na przedmieściach Owlerton – kilka kilometrów na północny zachód od centrum miasta – w pagórkowatej dzielnicy mieszkalnej, nieopodal rzeki Don i parku. Nie robił wielkiego wrażenia. Ot, taki jakich wiele w Anglii. Wybudowany w 1899 roku był nawet areną finałów piłkarskich mistrzostw świata z 1966 roku. Rozgrywano tam mecze ligowe i pucharowe. Był też oczywiście miejscem paru wypadków.
W 1914 roku w wyniku zawalenia się jednej z trybun rannych zostało 75 osób. Na szczęście obyło się bez ofiar śmiertelnych. W 1981 roku, w trakcie meczu Tottenhamu z Wolverhampton, źle rozlokowano kibiców. Liczniejszą grupę, tę z Londynu, skierowano na mniejszą trybunę. Doprowadziło to do przepełnienia. Kilku fanów odniosło rany. Wniosków nie wyciągnięto. Hillsborough zamknięto tylko dla "dużych meczów" na sześć lat. I tyle. Dopiero po tragedii odkryto, że od dziesięciu lat stadion nie miał stosownego certyfikatu bezpieczeństwa…
Do pierwszego gwizdka sędziego pozostało tylko pół godziny. Była 14:30, a na wąskich, betonowych dróżkach nadal tkwiły tłumy. Jedni spóźnili się przez korki, które sparaliżowały okolice. Inni wyszli z barów, w których na szybko opróżnili kufle. W pewnym momencie blisko pięć tysięcy fanów The Reds nie mogło dostać się na przypisaną im trybunę Leppings Lane. Co gorsze, działały tylko dwie kasy biletowe i 7 z 25 obrotowych bramek. Powstał zator.
David Duckenfield dobrze widział, co się dzieje. Funkcjonariusz policji z South Yorkshire, który kierownicze stanowisko objął ledwie 19 dni przed meczem, nie miał za dużego doświadczenia w zarządzaniu. 8 minut przed rozpoczęciem gry, wydał rozkaz o otwarciu bramy C. Tej, pod którą stała największa grupa fanów. Ludzka fala ruszyła. Z sekundy na sekundę zwiększała objętość. I nikt jej nie kontrolował. A przecież, gdy wylewają rzeki, reguluje się ich koryta. W Sheffield nie utworzono skutecznej zapory.
Sprzedaż biletów została co prawda wstrzymana, ale widzowie którzy ich nie mieli i tak ruszyli z tłumem. Dzień po tragedii, w felietonie dla "Trybuny Robotniczej", Andrzej Grygierczyk napisał: "Tłum wraz ze swoimi stadnymi odruchami, jest społecznością najbardziej nietolerancyjną, jaką można tylko sobie wyobrazić, pozbawioną na dodatek możliwości refleksji."
A może na tę refleksję nie było czasu, bo piłkarze wyszli z szatni. Do tego ta ceniąca wygodę gawiedź chciała obejrzeć mecz w najlepszych sektorach – trzecim i czwartym. Tyle że one były pełne, a droga doń wiodła przez tunel. Nikt nikomu nie udzielił żadnej sensownej informacji. Fala dotarła więc na dolne trybuny…
Mecz rozpoczął się zgodnie z planem. Godzina 15:00 i gwizdek arbitra. W 4. minucie Peter Beardsley kopnął na bramkę, a piłka "pocałowała" poprzeczkę. To był całus życia. Po latach piłkarz stwierdził, że z perspektywy czasu cieszy się, że nie strzelił wówczas gola. Już po aplauzie, po tym niecelnym strzale, fala napierała zdecydowanie mocniej. Jakby bardziej podniecona. A co by było, gdyby Liverpool objął prowadzenie? Ofiar mogło być jeszcze więcej…
W tunelu i w przednich częściach sektorów III i IV panował przeogromny ścisk. Były głośne krzyki. Ludzka fala zepchnęła widzów z wysokich miejsc na ogrodzenie, oddzielające trybuny od murawy. Kilkanaście metrów w dół! Tak wielka była jej siła. Przerażające wydarzenia śledzili na żywo telewidzowie. A fotografowie podchodzili coraz bliżej. W pośpiechu wyjmowali aparaty i robili zdjęcia, które nazajutrz obiegły świat. Znaleźli się na nich mężczyźni, kobiety i młodociani dociśnięci twarzami do uginających się siatek, krzyczący z bólu. W ich oczach było przerażenie. A ten, kto upadł, był deptany przez współtowarzyszy niedoli.
Inne ujęcia pokazały bohaterów, którzy wciągali kogo tylko mogli do siebie, na wyższe sektory, ratując kolejne życia. Bywalcy stadionów dobrze wiedzieli, że sprawy poszły za daleko. Nawet piłkarze jakby mniej angażowali się w grę. Beardsley tak mówił: "Zaraz po strzale odwróciłem się i nawet stojąc na drugim końcu boiska widziałem, że za drugą bramką źle się dzieje. Ludzie wspinali się po ogrodzeniu."
Bramkarz Liverpoolu, Bruce Grobbelaar wspominał, że słyszał wołania o pomoc dobiegające zza jego bramki. Poinformował o tym sędziego Ray’a Lewisa.
A co robiła policja?
Nawet według ówczesnych przepisów w takich warunkach wewnętrzne przejścia w płocie powinny zostać natychmiast otwarte. Tłum rozlałby się po boisku. W chaosie, jaki towarzyszył pierwszym minutom meczu, policjanci strzegący placu gry przed wtargnięciem nań krewkich kibiców nie zorientowali się jednak w grozie sytuacji. Przyjęli, że podpici fani Liverpoolu znów leją się po gębach. Tak, jak mieli to w zwyczaju i oni, i wszyscy kibice w Anglii. Jakże błędne i stereotypowe było to myślenie!
W 6. minucie meczu nadinspektor Greenwood z policji South Yorkshire zorientował się w końcu, co dzieje się wokół. Wybiegł na boisko i poprosił Lewisa o przerwanie gry. Arbiter wezwał kapitanów oznajmiając, że to koniec. Następnie funkcjonariusze poprosili Kennetha Dalglisha, szkoleniowca The Reds, by wziął mikrofon i przemówił do kibiców, prosząc o zachowanie spokoju i pomoc poszkodowanym. Chwilę później bariery oddzielające trybuny od boiska nie wytrzymały. Mrowie głów pojawiło się na płycie. Niespełna cztery lata po wydarzeniach na Haysel Anglicy znów mieli przerażające obrazy. Panikę. Krew. Dziesiątki ciał...
Dlaczego policjanci zwrócili się do trenera, by to on komunikował się z tłumem? Śledztwo wykazało, że wymiana informacji i łączność pomiędzy funkcjonariuszami była zła. Zresztą, nawet decyzja o otwarciu bram w płocie, którą podawano przez krótkofalówki, nie mogła zapobiec tragedii.
Służby medyczne miały też utrudnioną pracę. Początkowo na miejsce dotarły tylko dwa ambulanse. Rannych do prowizorycznych punktów pomocy przenoszono na czym się dało. Najlepszymi noszami okazały się banery reklamowe. Rozpoczęły się pierwsze reanimacje. Po szesnastej dziesiątki zwłok ułożono w miejscu, w którym wcześniej stali policjanci. A Kenny Dalglish powiedział: "Gdy dzieją się takie rzeczy, futbol przestaje być ważny."
Hillsborough w Sheffield to 97 ludzkich istnień. 94 osoby zmarły na miejscu. Większość w wyniku niedotlenia organizmu. Wielu zostało po prostu zadeptanych. Kolejna ofiara zmarła parę dni później, w szpitalu. Dwie następne żyły jeszcze parę lat, okaleczone i sparaliżowane. Wśród nich rzeczony Tony Bland. Na trybunie Leppings Lane, pod naporem tłumu, nastolatkowi pękły dwa żebra, przebijając płuca. Niedotleniony trafił do szpitala, ale uszkodzenia mózgu były tak duże, że nie odzyskał nigdy przytomności.
W 1993 roku szpital, przy wsparciu rodziców, wystąpił do sądu o wydanie zgody na "godną śmierć". Tony stał się pierwszym pacjentem w historii angielskiego prawa, któremu sąd zezwolił na śmierć. Zaniechano podawania jedzenia i wody. Do 2021 roku był uznawany za ostatnią, 96. ofiarę Hillsborough. Ale niedawno zmarł Andrew Devine. Jego śmierć to też pokłosie wydarzeń z 15 kwietnia 1989 roku. A Juergen Kloop tak pięknie pożegnał go w mediach...
Liverpool mocno przeżył tamte dni. I klub, i miasto. Derek Worlock, arcybiskup Liverpoolu, podczas nabożeństwa w katedrze metropolitalnej odprawianego dzień po katastrofie mówił, że "tragedia na Hillsborough rzuciła Liverpool na kolana – nie w poczuciu porażki, ale w modlitwie". Pod Anfield płonęły tysiące zniczy. Układano kwiaty. Mieszkańcy stawali w zadumie. Dziękowali ci, których synowie i córki bezpiecznie wrócili do domów.
Drużyna nie trenowała. Kenny Dalglish uczestniczył w pogrzebach. Niekiedy nawet w czterech jednego dnia. To zachowanie, jakże ludzkie i zrozumiałe, przedstawiano jako "kolosalne i heroiczne". Zyskał tak rzeszę wdzięcznych i oddanych serc. Dopiero osiemnaście dni po katastrofie Liverpool FC wrócił do gry. Dotarł do finału Pucharu Anglii, w którym zwyciężył Everton, dając pierwsze chwile radości pogrążonym w żałobie fanom. W lidze The Reds zajęli drugie miejsce, bo przegrali mistrzostwo z Arsenalem 0:2. To nie piłka była jednak w tym czasie najważniejsza. Trzeba było wstać i iść dalej.
Dziś, choć od tamtych okropnych dni mijają 34 lata, trwają sądowe batalie. Rząd przedstawił Raport Taylora, który zawierał analizę katastrofy, a także szereg rozwiązań, mających zapobiec podobnym wydarzeniom. Ot, chociażby wprowadzenie numerowanych miejsc siedzących, zlikwidowanie stojących. Niestety, raport nie wskazał, kto bezpośrednio odpowiadał za tragedię.
W kwietniu 1989 roku, zeznający Duckenfield powiedział, że brama została "sforsowana" przez wściekłych kibiców Liverpoolu. Stara teza Goebbelsa, że "kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą" potwierdziła się i w tym przypadku. Wersję policji rozpowszechniano w telewizyjnych i radiowych programach informacyjnych. Gazety podchwyciły tę historię, wskazując na "pijanych i nieposiadających biletów" kibiców. Bulwarowy "The Sun" wydrukował niesławną już pierwszą stronę, na której napisano, że kibice Liverpoolu "oddawali mocz na policjantów" i "przetrzepywali kieszenie zmarłych".
W listopadzie 1991 roku David Duckenfield przeszedł na emeryturę. Przez kolejne lata tułał się po sądach, oskarżany o zaniedbania i podjęcie błędnej decyzji. Rodziny chciały i chcą sprawiedliwości. Ustami adwokatów mówią, że błąd leży po stronie organizatorów i policji. W marcu 2009 roku Dalglish przerwał dwudziestoletnie milczenie na temat katastrofy, wyrażając żal, że policja i FA nie rozważyły opóźnienia meczu. Tych kilka słów dodało otuchy pokrzywdzonym. Legendarny trener znów był bohaterem...
We wrześniu 2012 roku niezależna komisja o nazwie Hillsborough Independent Panel opublikowała raport, według którego za śmierć dziesiątek ludzi odpowiadać mieli właśni organizatorzy i policja. Rodziny ofiar zostały wtedy przeproszone przez premiera, Davida Camerona.
Ale trzy miesiące później nastąpiła zmiana retoryki… Tragedia znów była tylko "nieszczęśliwym wypadkiem". I tak w kółko. Przeciąganie liny trwa już ponad 30 lat. A 97 osób nie ma już na świecie. Tragedia z Hillsborough paradoksalnie żyje więc swoim życiem. Jaka nauka? Drużyna nie rozgrywa nigdy meczów 15 kwietnia.
Nigdy nie będziesz płakał sam...