W długiej historii boksu tylko jeden mistrz wagi ciężkiej zakończył karierę bez porażki. W przeciwieństwie do wielkich poprzedników i następców, Rocky Marciano (49-0, 43 KO) nigdy nie dał się namówić na niepotrzebny powrót i zostawił po sobie pomnikowy bilans walk, który pozostaje ważnym punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń.
HIT NA HORYZONCIE. WALKA USYKA... W POLSCE?!
27 kwietnia 1956 roku niepokonany mistrz zaprosił przedstawicieli prasy na wyjątkowe spotkanie. Spodziewano się ogłoszenia walki numer 50, którą mógłby w idealny sposób podsumować karierę. Od poprzedniego występu minęło bowiem już nieco ponad pół roku. Mistrz świętował wcześniej 32. urodziny, ale nie sprawiał wrażenia pięściarza rozbitego.
Wciąż z powodzeniem bili się dużo starsi od niego – sam zresztą niedawno pobił dwóch, którzy dobijali do czterdziestki. Jego kariera nie trwała nawet dekady, a notowania w środowisku wciąż stały niezwykle wysoko – magazyn "The Ring" trzykrotnie wybierał Rocky'ego "Pięściarzem Roku". To przecież on wysłał na definitywną emeryturę legendarnego Joego Louisa (66-3). Deklaracja niepokonanego wprawiła dziennikarzy w osłupienie.
– Nikt nie wie, co się wydarzy. Ale jeśli nie zmusi mnie do tego bieda, to już nigdy nie pojawię się w ringu. Wiodę spokojne, komfortowe życie i nie obawiam się przyszłości. Jeśli nie zdarzy się coś nagłego i niespodziewanego, to Rocky Marciano już nigdy nie stoczy żadnej walki – poinformował.
Dwie drogi
Jako bezpośrednią przyczynę zakończenia kariery wskazał chęć poświęcenia czasu żonie i dwójce małych dzieci. Rodzina i wiara od zawsze miały dla niego fundamentalne znaczenie. Urodził się w 1923 roku jako Rocco Francis Marchegiano w rodzinie mocno wierzących włoskich emigrantów. Kluczowy wpływ na jego życie wywarł wielki kryzys gospodarczy, który uniemożliwił mu ukończenie szkoły i zmusił do podjęcia pracy fizycznej w młodym wieku. To właśnie wtedy zniechęcił się do systemu bankowego – do końca życia wolał rozliczać się w gotówce.
Rocky kopał rowy i pracował jako pucybut. W marcu 1943 roku trafił do armii – koniec II wojny światowej zastał go w Walii, gdzie pomagał przy załadunku statków płynących do Normandii. To właśnie pobyt w wojsku zbliżył go do boksu. Wcześniej nie miał z tą dyscypliną zbyt wiele wspólnego – jeśli nie liczyć walk na gołe pięści, które jako młokos toczył na ulicach Bronksu. W szkole trenował futbol amerykański i baseball – w drugiej z tych dyscyplin liczył nawet na poważniejszą karierę.
Ostatecznie postawił na boks, ale początki nie należały do typowych. Po kilku amatorskich pojedynkach zadebiutował na zawodowstwie w marcu 1947 roku. Wystąpił jako... Rocky Mackianno – dzięki temu sprytnemu zabiegowi wciąż mógł boksować na ringach olimpijskich pod prawdziwym nazwiskiem. Po kilku pechowych występach w mniejszych turniejach postawił jednak zdecydowanie na walki zawodowców.
Drugi debiut miał miejsce 12 lipca 1948 roku. Rocky zaczął iść jak burza – pierwszych 16 walk wygrał przez nokaut, z czego aż 9 w pierwszej rundzie. Szybko pojawił się kłopot z rodowym nazwiskiem Marchegiano. Duży problem mieli z nim ringowi zapowiadacze. Jeden z nich po prostu się poddał, więc pięściarz w porozumieniu z doradcami podał nową wersję. Pierwszą sugestią był "Rocky Mack", ale zainteresowany uznał, że "Rocky Marciano" lepiej odda przywiązanie do włoskich korzeni.
Już na początku zawodowej drogi stało się jasne, że młodego wyróżnia siła ciosu. Większość walk rozstrzygał przez nokaut, a kilku przeciwników – jak choćby Eddie Ross (15-0-1) – zostało ciężko znokautowanych. Wrażenie robiły zwłaszcza uderzenia prawą ręką – mimo niepozornych jak na wagę ciężką warunków fizycznych (178 cm wzrostu i zaledwie 173 cm zasięgu ramion) Rocky po prostu wiedział jak trafiać przeciwników.
Pomógł mu w tym wybitny trener. Charley Goldman przyszedł na świat w 1887 roku w Warszawie, ale jako kilkulatek przeniósł się z rodzicami do Nowego Jorku. Wychowały go ulice Brooklynu, gdzie szybko poznał się z boksem. Jak opowiadał, stoczył ponad 400 pojedynków, ale większą rozpoznawalność zdobył jako szkoleniowiec mistrzów świata – Ala McCoya, Lou Ambersa i Joeya Archibalda.
Jednak to właśnie praca z Marciano zapewniła mu największe uznanie. W długiej historii wagi ciężkiej nigdy wcześniej i nigdy później nie pojawił się mistrz, który mógłby pochwalić się tak niewielkim zasięgiem ramion. Na dodatek Rocky się garbił, więc sprawiał wrażenie jeszcze niższego. W ringu nie stanowiło to jednak żadnej przeszkody – nawet w starciach z dużo wyższymi przeciwnikami.
Tanecznym krokiem po nokaut
Wszystko dzięki unikalnej filozofii Goldmana. Charakterystyczne nawyki pięściarzy – które mogły uchodzić w powszechnej świadomości za wady – zamieniał w ich największe atuty. – Jeżeli masz wysokiego zawodnika to spraw, by wyglądał na jeszcze wyższego. Jeżeli masz niskiego, to uczyń go jeszcze niższym – tłumaczył szkoleniowiec.
W przypadku Marciano zastosował drugi z tych wariantów – niewysoki pięściarz walczył tak nisko, że prawie kucał. Dużo wyżsi rywale mieli problem, by go namierzyć i czysto trafić, a on mógł z nietypowych pozycji wyprowadzać często kończące uderzenia kontrujące. Do historii przeszedł zwłaszcza jego prawy krzyżowy, który doczekał się nawet wyjątkowej nazwy.
"Suzie Q" to taneczny ruch, który wymagał zaangażowania rąk. To właśnie taniec miał zainspirować Marciano, który zaadaptował tę nazwę. – To był cios z piekła rodem, a Rocky z czasem dopracował go do perfekcji. Opuszczał głowę, był nisko na nogach i zadawał cios prawie z podłogi. Nie obchodziło go nawet, gdzie trafi, bo nie miało to większego znaczenia – i tak siał w ten sposób spustoszenie – analizował Bert Sugar, historyk boksu.
Według jednej z legend jedna z firm transportowych przeprowadziła w latach pięćdziesiątych nawet test, który miał potwierdzić, że dzięki sile prawej ręki Rocky'ego byłby w stanie podnieść ładunek ważący tonę na wysokość 30 centymetrów. Tę moc powszechnie doceniali rywale. – To artysta nokautu. Bije z całej siły – ocenił Jersey Joe Walcott, który dwukrotnie nie dotrwał do końcowego gongu.
Sukcesy Marciano wynikały też z podejścia do zawodu. Rocky nie imprezował między walkami – był bardzo rodzinny, a chyba najlepiej czuł się w kościele. Niemal codziennie biegał i pilnował diety. Podczas przygotowań jadł tylko jeden posiłek, ale za to wyjątkowo obfity – mógł zjeść... całego pieczonego kurczaka. Do tego zawsze dużo warzyw, ale... steki tylko przeżuwał i wypluwał, by nie przybrać zanadto na wadze.
Długa droga na szczyt
W ringu szedł od zwycięstwa do zwycięstwa, a kolejne walki toczył nierzadko co kilka tygodni. Co jakiś czas o jego nokautach rozpisywała się prasa – jeden z najgłośniejszych zdarzył się 30 grudnia 1949 roku. Niewiele zabrakło, by Carmine Vingo (16-1) nie dożył kolejnego roku... Rocky posłał przeciwnika na deski w pierwszej i drugiej rundzie, czym tylko go rozsierdził.
Vingo odpowiadał na ciosy dopóki mógł. W szóstej rundzie lewy podbródkowy pozbawił go świadomości – padał już nieprzytomny i mocno uderzył o matę ringu. Karetki nie było w pobliżu, więc... został na noszach zaniesiony do szpitala, który znajdował się dwie ulice dalej. Tam udzielono mu nawet ostatniego namaszczenia. Marciano modlił się też o jego zdrowie i przepraszał rodzinę. Dwa miesiące później przeciwnik wrócił do żywych, ale do końca swych dni pozostał częściowo sparaliżowany.
To była tylko chwilowa przerwa – trzy miesiące później Rocky miał być może najtrudniejszą walkę w karierze. Roland LaStarza (37-0) był godnym rywalem i według powszechnie obowiązujących reguł walka powinna zakończyć się remisem, bo sędziowie nie byli jednomyślni. Jeden z nich typował remis w rundach, ale minimalne zwycięstwo zapewnił Marciano nokdaun w czwartej rundzie.
Al Weill – menedżer niepokonanego pięściarza – już wtedy domagał się walki o mistrzostwo świata. Na taką okazję trzeba było jednak poczekać. Rocky stopniowo zdobywał sławę – Rexa Layne'a (34-1-2) pokonał wcale nie będąc faworytem. A w październiku 1951 roku znokautował Joego Louisa (66-2), kończąc tym samym karierę wielkiej legendzie wagi ciężkiej.
Marciano dostał mistrzowską szansę niespełna rok później. 38-letni Jersey Joe Walcott (49-18-1) był wówczas najstarszym czempionem wagi ciężkiej w historii – ten rekord poprawił dopiero George Foreman ponad cztery dekady później. Mistrz nie był jednak pięściarzem rozbitym i udowodnił to już w pierwszej rundzie, gdy nieoczekiwanie posłał Rocky'ego na deski. Coś takiego nie przytrafiło się Marciano wcześniej.
Pretendent wrócił do walki, ale przed 13. rundą przegrywał na punkty. Potrzebował czegoś wyjątkowego i... to właśnie zrobił. Znów sięgnął po "Suzie Q" – znokautował Walcotta firmowym ciosem bitym prawą ręką. Kolejny bardzo ciężki nokaut tym razem nie zakończył się aż tak długim pobytem w szpitalu. W rewanżu nie było już najmniejszych wątpliwości – Marciano wygrał przez nokaut w pierwszej rundzie.
Potem przyszedł czas na kolejny rewanż – tym razem z Rolandem LaStarzą (53-3). O ile za pierwszym razem były wątpliwości, tak tym razem wszystko było jasne – Rocky dużo faulował, ale w końcu brutalnie przełamał opór rywala i wygrał przed czasem. Przeciwnik długo dochodził do siebie – Marciano bił gdzie popadnie i uszkodził rywalowi barki. Po walce pretendent przeszedł szereg operacji, po których nie był już takim samym pięściarzem.
Oszukany przez menedżera, ale nie przez mafię
W czerwcu 1954 roku na drodze mistrza stanął znakomity Ezzard Charles (85-10-1). Były czempion kategorii półciężkiej i ciężkiej został pierwszym i jedynym, który przeboksował z Marciano piętnaście rund. Na Yankee Stadium pojedynek obejrzało ponad 50 tysięcy. Po wszystkim doceniono postawę pretendenta, ale nieznaczne zwycięstwo Rocky'ego nie mogło bulwersować.
– Dał mi kapitalną walkę. Zasłużył na rewanż – skwitował mistrz, któremu po boju założono dziesięć szwów na rozcięty łuk brwiowy. Mimo urazu do drugiego pojedynku doszło równo trzy miesiące później. Tym razem Marciano prowadził od początku i rzucił nawet Charlesa na deski, ale w szóstej rundzie pojawiło się paskudne rozcięcie... na czubku nosa. Mistrz zalał się krwią, a pretendent celował potem już niemal tylko w to miejsce.
Przed ósmą rundą Rocky dostał od sędziego ringowego komunikat i... ostatnią szansę na rozstrzygnięcie pojedynku przed czasem. W innym przypadku pretendent wygrałby walkę z powodu jego kontuzji. Marciano wykorzystał okazję i znokautował dzielnego Charlesa. Znów krytykowano jednak mistrza za liczne faule i momentami nieco zbyt bezpośredni styl walki.
W 1955 roku czempion stoczył dwa ostatnie pojedynki. W maju znokautował Dona Cockella (66-11-1) – byłego mistrza Europy i najlepszego "ciężkiego" na Wyspach Brytyjskich. Znów cel uświęcał środki, a w repertuarze Rocky'ego były między innymi... ciosy głową, uderzenia poniżej pasa i te już po gongu.
We wrześniu wyzwanie niepokonanemu rzucił Archie Moore (149-19-1) – urzędujący czempion kategorii półciężkiej. Również zaskoczył Rocky'ego na początku walki – w drugiej rundzie rzucił go nawet na deski. Potem warunki dyktował już Marciano – czterokrotnie posłał 39-letniego rywala na deski i wygrał przed czasem. I właśnie po tej walce – z bilansem 49-0 – mistrz postanowił zakończyć karierę.
Co stało za tą nieoczekiwaną decyzją? Przede wszystkim brak spektakularnych wyzwań na horyzoncie. Rocky po prostu "wyczyścił" wagę ciężką z godnych pretendentów. Mimo niekorzystnej umowy z Alem Weillem – długoletnim menedżerem, który pobierał 50 proc. jego wynagrodzeń za walki – zdołał też sporo zaoszczędzić. Z czasem zdał sobie jednak sprawę, że mógł zarobić więcej i zaczął obwiniać byłego współpracownika.
Marciano nie przywiązywał wcześniej większej wagi do pieniędzy. – Wracał do domu z dwoma wielkimi workami pieniędzy. Matce dawał jeden – ona liczyła sobie dolar po dolarze i układała w rządkach. "Co mam z tym zrobić, Rocky?" – pytała. "Wykorzystaj do wydawania pieniędzy" – odpowiedział syn – tak wspominał Frank Saccone, księgowy mistrza.
Rocky był również uwielbiany przez... włoską mafię. W tamtych czasach boksem zarządzał legendarny Frankie Carbo, ale reputacja Marciano w żaden sposób na tym nie ucierpiała. Dlaczego przedstawiciele świata przestępczego nie chcieli od mistrza żadnych przysług? Według trenera Goldmana po prostu bezgranicznie go uwielbiali i widzieli w nim wszystko, do czego aspirowali. Niepokonany czempion wagi ciężkiej o włoskich korzeniach, przed którym drżał świat – musiało to mieć wymowę.
KRÓLOWIE NOKAUTU. TOP 5 NOWYCH GWIAZD WAGI CIĘŻKIEJ
Wątpliwości Alego
Legendę Rocky'ego wzmacniało także podejście do innych ludzi. Wszystkim chętnie pomagał – pobity Vingo był gościem honorowym na jego weselu. – To jeden z najmilszych jakich poznałem – tak mówił o człowieku, który w ringu omal nie pozbawił go życia. A po walce z Louisem doszło do wzruszającej sceny – Marciano przepraszał pobitego i... płakał. Tłumaczył się, że zdecydował się na stoczenie pojedynku ze swoim idolem tylko dlatego, że w przeciwnym wypadku mógł stracić tytuł obowiązkowego pretendenta.
Niespodziewane zakończenie kariery miało wiele powodów. Rocky nie chciał już walczyć dla Weilla, bo zdążył się zorientować, że podpisał wyjątkowo niekorzystny kontrakt. Ciało też zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa – wyniszczające przygotowania i brutalny styl walki zrobiły swoje. Choć... w 1959 roku rozważał przez moment powrót na ring. Aby stoczyć walkę z Ingemarem Johanssonem (22-0) – nowym czempionem – musiał jednak zrzucić ponad 20 kilogramów i po krótkim namyśle zrezygnował.
Życie bez boksu go nie rozczarowywało. Regularnie występował w telewizji i podróżował po całych Stanach. A kibice nadal go kochali… 31 sierpnia 1969 roku Marciano leciał maleńką Cessną, by wygłosić przemówienie na cześć syna jednego z przyjaciół. Nie wiedział, że na miejscu przygotowana jest impreza-niespodzianka z okazji jego 46. urodzin, które wypadały nazajutrz. Nigdy na nią nie dotarł – niedoświadczony pilot rozbił maszynę podczas burzy. Wszyscy trzej zginęli na miejscu.
Legenda Rocky'ego wciąż żyje – także za sprawą filmowej serii Sylvestra Stallone'a, który to samo imię wybrał dla swojego bohatera. O randze osiągnięcia Marciano świadczy to, że jego rekord nadal jest punktem odniesienia. Dopiero w 2017 roku poprawił go Floyd Mayweather (50-0), ale zrobił to w dużo niższej kategorii. Wcześniej blisko wyrównania był między innymi Dariusz Michalczewski (48-2). Choć od ostatniej walki Marciano minęło już blisko 70 lat, to jest uważany za jednego z dziesięciu najlepszych pięściarzy wagi ciężkiej w historii.
Doceniał go nawet pyskaty Muhammad Ali, który w 1969 roku spotkał się z Rockym na planie filmowym. Panowie wymieniali niezobowiązujące ciosy, potrzebne do pierwszej komputerowej symulacji. Nie bili się na poważnie – Marciano miał lekką nadwagę, a do ringu wyszedł w tupeciku przykrywającym łysinę. W trakcie tej niby zabawy panowie zaczęli jednak wymieniać ciosy na poważnie i Ali poczuł siłę 45-latka na własnych żebrach.
– Na pewno nie był tak wielki jak ja, ani tak piękny jak ja, ale szczerze mówiąc to nie wiem, czy potrafiłbym go pokonać. To wszystko przez jego styl. Mógłby mnie wypunktować, mógłby mnie rzucić na deski. Robiliśmy tę symulację, gdy był już starszym panem, ale ramiona bolały mnie już od samego udawania prawdziwej walki – stwierdził "Największy" w przypływie szczerości.
Komputerowe starcie miało dwa różne finały. Pokazano je w kinach na całym świecie. W Ameryce wygrał Rocky Marciano, a w Europie Muhammad Ali, który był wówczas niepokonanym mistrzem – wyklętym ze świata boksu z powodu odmowy służby wojskowej podczas wojny w Wietnamie. Takie rozstrzygnięcie oczywiście nie satysfakcjonowało nikogo, ale to już temat na inną opowieść…