Głośne dźwięki trąbek i nieprzerwane śpiewy kibiców. Dziesiątki flag i wiele tysięcy osób w pomarańczowych barwach. Euforia po końcowym gwizdku – tak najkrócej można opisać atmosferę meczu Polska – Holandia, rozegranego… w Poznaniu. W piątek mija 30 lat od bezprecedensowej inwazji przyjezdnych fanów na sportowe wydarzenie w naszym kraju.
Polska kontra Czechy. Oglądaj mecz o wszystko w TVP
– Halo, witam państwa! To nie jest Amsterdam, to nie jest Rotterdam. Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości: witam państwa z Poznania! – te słowa Dariusza Szpakowskiego przeszły do historii rodzimego futbolu. Reprezentacja Polski przeżywała ogromny kryzys, zdecydowanie większy od tego, który trawi ją obecnie. Rywalizacja z Holandią kończyła eliminacje do mistrzostw świata w 1994 roku. Biało-czerwoni już wcześniej stracili jakiekolwiek szanse na awans. Mecz w Poznaniu budził zdecydowanie większe zainteresowanie… w Anglii niż w Polsce.
Niespodziewanym zwycięzcą grupy kwalifikacyjnej okazała się Norwegia, natomiast 17 listopada 1993 roku do tego grona mogła dołączyć Holandia bądź Anglia. Tej pierwszej wystarczyło zremisować z Polską. Kibice z Niderlandów chcieli towarzyszyć drużynie trenera Dicka Advocaata w tym historycznym momencie. Mobilizacja okazała się na tyle skuteczna, że do Wielkopolski udało się aż 15 tysięcy fanów z tego kraju. Zapotrzebowanie na wejściówki było o wiele większe – szacowano je na aż 40 tysięcy.
Pomarańczowy paraliż
Jak w ogóle do tego dopuszczono? Ciche przyzwolenie wydały władze PZPN-u i organizator meczu, czyli Lech Poznań. Oba podmioty chciały po prostu zarobić, gdyż ceny biletów dla Holendrów sięgały – według medialnych doniesień – nawet 30 dolarów.
Skala przerosła chyba jednak wszystkich. Dwa lata wcześniej Poznań odwiedziło kilka tysięcy kibiców z Anglii i Irlandii, w październiku – spora grupa Norwegów, którzy także świętowali awans. Takiej "okupacji" miasta, jak określili to dziennikarze poznańskiej TVP, nie było jednak nigdy wcześniej. Równać się z nią może jedynie przyjazd Irlandczyków na mecze Euro 2012.
– Kibice zjeżdżali od rana. Parkingi dla autokarów przygotowano nieopodal stadionu, zatem do centrum Poznania przemieszczali się czym się dało ulicą Grunwaldzką. Wtedy chodziłem do liceum nieopodal stadionu i pamiętam, że już w drodze do szkoły mijaliśmy masę Holendrów. Prawie wszyscy ubrani na pomarańczowo, opici browarami, sikali na bramę naszej szkoły – wspomina Grzegorz Hałasik, dziennikarz Radia Poznań.
Holendrzy przybywali do stolicy Wielkopolski w każdy możliwy sposób. Poznańska Ławica przyjęła rekordową liczbę samolotów pasażerskich. Znalezienie miejsca w hotelach, motelach i pensjonatach w mieście oraz najbliższych miejscowościach graniczyło z cudem. Niektórzy zakwaterowanie znaleźli dopiero… w Pile. Gdy goście ruszyli w miasto, pojawił się inny problem. Przybysze z Niderlandów w błyskawicznym tempie opróżniali zapasy piwa w lokalach na Starym Mieście.
– Mało kto patrzy na ten dzień od strony wydarzenia sportowego. Liczy się raczej na duże zyski, bo taka okazja zdarza się bardzo rzadko. Zarobią: przewodnicy, handlowcy, biura podróży, lotnisko, hotelarze, a nade wszystko właściciele lokali gastronomicznych – relacjonował dziennikarz TVP Poznań, Antoni Pawela.
Tania polska wódka
Na jeden dzień Holendrzy opanowali miasto, a zwłaszcza jego centrum. Tłum kibiców sparaliżował główną arterię, czyli Święty Marcin. Wszędzie było słychać chóralne śpiewy, dźwięki trąbek i rozmowy w obcym dla mieszkańców języku. – To wybitnie kontrastowało z szarym Poznaniem. Holendrzy dodali mu niezwykłego kolorytu. To był dla nas szok – podkreśla Hałasik.
Szokiem jest też analiza tego wydarzenia pod kątem bezpieczeństwa. Obawiano się rozrób, tak jak to było z Anglikami w 1991. Temat meczu w Poznaniu dotarł nawet… do parlamentu. – Kilkanaście tysięcy kibiców holenderskich przyjeżdża na tanią polską wódkę. I czy będą fetować nią zwycięstwo, czy słodzić gorycz klęski – skutek będzie ten sam. Dlatego wszystkie służby porządkowe postawiono w stan gotowości – powiedział płk Józef Szewczyk, szef zespołu ds. bezpieczeństwa w Urzędzie Kultury Fizycznej i Turystyki.
Poważne incydenty bądź też kary grzywny można było jednak policzyć na palcach jednej ręki. Holendrzy bawili się na całego, ale przy okazji byli przyjaźnie nastawieni do gospodarzy. Niczego nie zdemolowali, w przeciwieństwie do Norwegów, którzy swój sukces celebrowali niszcząc krzesełka na stadionie przy Bułgarskiej.
"Podpity Holender zatrzymuje samochody na skrzyżowaniu Świętego Marcina z Gwarną. Otwiera drzwiczki »malucha«. – Ausweiskontrolle! – krzyczy. Po kilku minutach schodzi na chodnik i pyta po niemiecku pierwszą z brzegu młodą dziewczynę: czy pani się ze mną ożeni?" – ten wyjątkowo barwny opis z "Gazety Wyborczej" doskonale oddaje atmosferę tamtego dnia.
Po zabawie na mieście przyszedł czas na mecz. Barwny korowód Holendrów ruszył spod ówczesnego Hotelu Poznań i dotarł na stadion dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem. Polacy zginęli w pomarańczowym tłumie. Bilety, które można było kupić tylko w kasach przed spotkaniem za 150 tysięcy złotych, trafiły do około 3 tysięcy lokalnych fanów.
– Tak naprawdę komentowałem spotkanie w Holandii. Gdy wszedłem na stadion, nie wierzyłem własnym oczom. Wszędzie było pomarańczowo. Oczywiście Holendrzy grali o awans, ale skala zdecydowanie przerosła moje oczekiwania. Garstka polskich kibiców gdzieś zniknęła w tle. Trudno gra się niby u siebie, ale tak naprawdę to na wyjeździe. Nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem w swojej karierze i nigdy więcej nie chciałbym komentować takiego meczu – wspomina Szpakowski.
Niechciana drużyna
W obliczu tych wydarzeń aspekt piłkarski – przynajmniej dla Polaków – zszedł na dalszy plan. Holendrzy zrealizowali plan, wygrywając 3:1. Na boisku czarował jeden z najlepszych wtedy graczy na świecie, Dennis Bergkamp. Gospodarze mieli kilka chwil radości i nadziei za sprawą Marka Leśniaka, który dał wyrównanie. Nie ulega jednak wątpliwości, kto był tego dnia lepszy.
"Holendrzy dali nam w środę dwie lekcje. Pierwszą – zasadniczą – na boisku. Wypunktowali Polaków, jak chcieli. Drugą w części – nazwijmy – organizacyjno-propagandowej. Zajęli trzy czwarte miejsc na trybunach. Przywieźli znakomicie nagłośniony wóz transmisyjny z melodiami pod »swoich«. Rewelacyjnie zabezpieczyli się na dwa fronty" – pisał Andrzej Kuczyński w relacji dla "Sportu".
"Każdy głupek wygra z Polakami" – flaga o takiej treści pojawiła się przy Bułgarskiej. Nie wiadomo, czy przygotowali ją goście, czy gospodarze, ale dość dobrze oddawała nastroje wokół reprezentacji. Wyjątkowo trafnie realia podsumował dziennikarz "Daily Mirror", który na przedmeczowej konferencji prasowej zapytał selekcjonera Lesława Ćmikiewicza: jak może wygrać drużyna, w której zawodnicy nie chcą występować, trener nie chce jej prowadzić, a kibice nie chcą jej oglądać?
Ćmikiewicz był asystentem Andrzeja Strejlaua, ale słynny szkoleniowiec zrezygnował z posady na trzy mecze przed końcem eliminacji, gdy szanse na awans do MŚ były ułamkiem z ogromnym mianownikiem. Złoty medalista z igrzysk w Monachium przejął kadrę z dopiskiem "tymczasowy".
– To nie ja zabiegałem o objęcie reprezentacji. Z racji tego, że byłem z Andrzejem przy zespole, scedowali to na mnie, ale zostałem tylko figurantem. Jeden przywilejem dla mnie był fakt, że mogłem jako pierwszy podać skład drużyny – zaznacza po latach. Polska kadra znalazła się na dnie, choć w tych samych eliminacjach zremisowała z Holendrami i straciła niepowtarzalną okazję na pokonanie Anglików w Chorzowie.
Trzeci gracz
Biało-czerwonym nie pomogła nawet wyjątkowa motywacja ze strony Anglików. Pewne biuro podróży zaoferowało darmowe wakacje w Hiszpanii. Wspomniany "Daily Mirror" obiecał 10 tysięcy funtów (wtedy ponad 300 milionów starych złotych) dla każdego piłkarza za zwycięstwo. – Za tyle funtów polscy piłkarze gotowi są umrzeć – mówił na łamach brukowca były reprezentant Anglii, Emlyn Hughes. – Nawet gdyby nam zaoferowano milion, nie wygralibyśmy z Holendrami – skwitował po meczu Marek Leśniak.
"Daily Mirror" zaistniał na meczu w jeszcze jednym, dość zabawnym aspekcie. Do Holendrów rzecz jasna dotarła informacja o próbach "legalnej korupcji" ze strony Anglików. Kibice odpowiedzieli w niecodzienny sposób. W Poznaniu nazwa gazety pojawiła się na setkach balonów w kształcie… przyrodzenia. Łatwo się domyślić, jak mogła brzmieć cała treść napisu.
Epilog tej historii jest smutny dla stolicy Wielkopolski. – Ciężko się nam grało przy obcej publiczności. Według mnie mecze reprezentacji w Poznaniu powinny się zakończyć. Era stadionu przy Bułgarskiej minęła, trzeba szukać innego miejsca. Kibicom z Poznania nie zależy zupełnie na tym, co robią dla nich piłkarze. Nie można nas lekceważyć, to nigdy nam nie pomoże. Można się na nas obrażać, ale czy musimy w takim razie za wszelką cenę występować na stadionie, gdzie nas nie chcą oglądać? – mówił wzburzony Wojciech Kowalczyk na łamach "Przeglądu Sportowego".
Słowa napastnika stały się prorocze. Reprezentacja zniknęła z Poznania na blisko siedem lat. Kolejni selekcjonerzy wybierali inne stadiony na miejsca najważniejszych bojów, a w 1997 roku FIFA znów pozwoliła grać Polakom na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Obiekt przy Bułgarskiej został zmarginalizowany w kontekście kadry i nie zmieniło tego nawet Euro 2012. Już nigdy biało-czerwoni nie zagrali tu o punkty.