Jesse Owens zmarł 44 lata temu. O jego życiu i karierze sportowej powstały filmy, książki i niezliczone artykuły prasowe. Najwięcej pewnie traktowało o olimpijskim starcie w Berlinie. Bo był szczególny, choć nie tylko ze sportowej perspektywy. W niemieckiej stolicy, w konkursie skoku w dal, walczył bowiem z pupilem gospodarzy. Gdyby obaj wsłuchali się w polityczną propagandę, to traktowaliby się wrogo. Nie zrobili tego. Dali przykład człowieczeństwa. Stanęli ponad podziałami. Może dlatego historię tę nieco ubarwiono…
Berlin, 4 sierpnia 1936. Finał olimpijski skoku w dal.
Luz Long skakał u siebie. Był faworytem stutysięcznej widowni. Wysoki, wysportowany, z blond czupryną opadającą na oczy. Uchodził za archetyp aryjczyka. Niemcy liczyli na niego, bo w pierwszych lekkoatletycznych mistrzostwach Europy w Turynie zdobył brązowy medal. Potem zdążył jeszcze pobić rekord Starego Kontynentu.
Jesse Owens był jego rówieśnikiem, ale dorastał w biedzie. W czasach amerykańskiej segregacji rasowej nie mógł jadać w przyzwoitych restauracjach, spać w porządnych hotelach. A nawet normalnie podróżować autobusami. Sport, choć tylko na kilka lat, pomógł mu wyjść z kieratu tej codzienności. Dał też możliwość zaprezentowania umiejętności. A te były ponadprzeciętne. Genialne wręcz! Bo jak inaczej określić lekkoatletę, który w trzy kwadranse pobił cztery rekordy świata? A Owens to zrobił, w maju 1935, w Ann Arbor w stanie Michigan. Pisano, że to było najpiękniejsze 45 minut w historii sportu…
Dwaj wielcy sportowcy stanęli w niemieckiej stolicy do walki o tytuł mistrza olimpijskiego. I to w igrzyskach do cna przesiąkniętych polityką. Jakże wymowne – z punktu widzenia propagandowej machiny – miało być to starcie. Na trybunach Adolf Hitler. A wokół trzepoczące, czerwone flagi ze swastyką w centralnym punkcie. I walka "idealnego" niemieckiego chłopca z czarnoskórym przybyszem zza Atlantyku.
Sporo wokół tamtego dnia jest niedomówień, a wiele legend i półprawd przyniósł czas. Owszem, Long i Owens wypłynęli ponad polityczny nurt, ale już rywalizacja i dalsze losy bohaterów przedstawiano różnie. Pora sprawdzić, co jest mitem, a co prawdą.
Jak zawsze eliminacyjne sito miało dać odpowiedź, kto godzien jest olimpijskiego finału, a kto nie. Reguła była prosta: ten, który uzyska minimum 7,15 m awansuje. A startowało 43 zawodników z 27 krajów. Minimum wypełniło ledwie szesnastu. Luz Long finał zagwarantował sobie szybko, bo już w drugiej próbie. Owens, który skakał dotąd dużo, dużo dalej, tym razem się męczył, bo łączył ten konkurs z eliminacjami biegu na 200 metrów.
Już jego pierwsza próba skoku przyniosła niejasność. Jaką? W oficjalnych raportach zapisano, że Amerykanin spalił. Ale prasowe relacje, choćby ta z "New York Timesa", dowodziły, że sędziowie popełnili błąd. Dlaczego? Ubrany w dres Jesse robił najpierw przymiarkę do faktycznego skoku, biegnąc w kierunku piasku, ale nie odbijając się. Taki miał rytuał. Ot, mała rozgrzewka…
Inny przekaz mówi o szybkiej i nieprzygotowanej próbie. Na drugie podejście, też niezaliczone, wpłynąć miał reporter zagadujący Owensa na środku stadionu. Czy tak było? Guy Walters, autor książki "Igrzyska w Berlinie. Jak Hitler ukradł olimpijski sen", twierdzi, że to było po prostu niemożliwe. Dziennikarzom nie można było wszak swobodnie przepytywać olimpijczyków w czasie rywalizacji. A za całą tą opowieścią stoi… Jesse Owens, który z wiekiem mocno ubarwiał relacje. Koloryzował, najczęściej na potrzeby słuchaczy. I to raczej Walters miał rację…
***
Została mu ostatnia próba. Z nią wiąże się chyba legenda! Na pewno sytuacja rekordzisty świata była trudna. Być, albo nie być w konkursie. Widząc tę dziwną niemoc Owensa, Luz Long miał podejść do niego i zasugerować, by odbił się wcześniej przed belką. Co więcej, Niemiec ponoć położył swój ręcznik w miejscu, w którym rywal powinien wyskoczyć. Jesse go posłuchał. A potem wziął rozbieg i osiągnął wymagane minimum.
Historię tę przekazywały sobie kolejne pokolenia kibiców. Jakże była bowiem symboliczna. Ileż w niej olimpijskich wartości. Ale z niemal stuprocentową pewnością można stwierdzić, że ta opowieść jest nieprawdziwa.
Zaczęło się w 1964 roku. Reżyser Bud Greenspan nakręcił film "Jesse Owens Returns to Berlin". W nim była scena, w której ten wybitny lekkoatleta rozmawia z synem Longa, Karlem. Mistrz olimpijski wrócił do chwil przed trzecią próbą:
"Wiesz, Twój ojciec przyszedł mi z pomocą. Pomógł mi przymierzyć stopę do deski, a potem poszedłem i trafiłem pomiędzy te dwa znaki. I dlatego się zakwalifikowałem".
Rok po premierze filmu historyk Tom Ecker dopatrzył się w tej relacji pewnych nieścisłości i wprost zapytał o nie Owensa. Usłyszał, że historia… jest wymyślona, bo jeśli ludzie lubią słuchać takich opowieści, to dlaczego on miałby ich nie snuć? Mityczność tej opowiastki potwierdzają też obszerne opisy olimpijskich zmagań Grantlanda Rice'a, niezwykle poczytnego, amerykańskiego sprawozdawcy z Berlina. Obserwował on konkurs przez lornetkę. Notował każdy szczegół. I pomiędzy drugą a trzecią próbą nie zauważył, by Niemiec i Amerykanin rozmawiali. A Luz Long, opowiadając o wydarzeniach, nie wspomniał o ręczniku i podpowiedzi…
Nie odbierajmy jednak tej historii symboliki. Owszem, czas i przekazy mogły ją zniekształcić. Wydaje się jednak, że jej dopisywanie i upiększanie rozpoczęły sytuacje i uczucia nad wyraz prawdziwe. Jesse i Luz w Berlinie rzeczywiście okazywali sobie serdeczność i szacunek. A najdobitniej w decydujących momentach. Wbrew usilnej, politycznej propagandzie. Propagandzie, w której dobry Niemiec walczył ze złym, czarnoskórym Amerykaninem. I na odwrót…
Tę walkę o złoto lepiej rozpoczął Jesse. Długo prowadził. I w końcu przyszła próba piąta.
"Finał rozegrano na głównej skoczni przed trybuną honorową. Owens chodził już spokojnie w glorii drugiego zwycięstwa, gdy nagle Long wyrównał jego nowy rekord co do centymetra. Czarny szprinter szykował się już do skoku, gdy ryk radości 100 000 widzów uświadomił mu niebezpieczeństwo" – relacjonował "Przegląd Sportowy".
Amerykanin długo wpatrywał się w tę klaszczącą z zachwytu publiczność i podszedł do rywala. Po rycersku okazał uznanie. A potem sam ruszył…
– Nie patrzyłem gdzie kończy się piaskownica. Postanowiłem, że nie spadnę na ziemię. Zamierzałem pofrunąć. Zamierzałem zostać w powietrzu na zawsze – wspominał.
Trafił w belkę i skoczył siedem centymetrów dalej!
Obaj mieli tylko po jednej próbie. Najpierw skakał Niemiec. Rodacy darli się w niebogłosy. Ten doping miał go ponieść. Ale nie poradził sobie, psując skok. Wtedy już wszyscy wiedzieli, że to Owens zdobędzie złoto.
Jesse mógł nawet odpuścić. Był jednak sportowcem z krwi i kości. Raz jeszcze wziął się w garść i rozpoczął bieg. Mknął po bieżni. Odbił się… a gdy wylądował stało się jasne, że 4 sierpnia 1936 roku nikt i nic nie mogło go zatrzymać. W ostatniej próbie uzyskał 8,06!
Niemiecki rywal podbiegł z gratulacjami. Serdecznie się uścisnęli. A przecież tyle ich dzieliło. Rywalizowali o akapity na historycznych kartach, a jednak zachowali się po ludzku.
– Ściskanie się ze mną przed Hitlerem wymagało od niego wiele odwagi. Można przetopić wszystkie medale i puchary, które posiadam, a i tak nie byłyby one wizytówką wobec 24-karatowej przyjaźni, jaką czułem w tamtym momencie do Longa. Hitler musiał oszaleć, patrząc, jak się obejmujemy – powiedział w jednym z wywiadów Owens.
Potem, trzymając się pod ręce ruszyli na rundę honorową. Kibice zgotowali im głośną owację. Tylko Hitlera nie było, bo zdążył już wyjść ze stadionu. I niemieccy propagandziści zrozumieli, że rodacy tak naprawdę nie żywią do amerykańskiego lekkoatlety złych uczuć. Ale przestrzegli Longa, by już więcej publicznie go nie obejmował...
Luz i Jesse utrzymywali listowny kontakt przynajmniej do 1939 roku. Pielęgnowali tę przyjaźń. Później wybuchła wojna, a srebrny medalista olimpijski trafił do niemieckiej armii. Najprawdopodobniej w 1942, w trakcie pobytu w Tunezji, Luz wysłał do USA list. Pisał:
"Tam, gdzie stoję, wydaje się, że jest tylko piasek i krew. Nie boję się o siebie, ale o moją żonę i dziecko, które tak naprawdę nigdy nie znało swojego ojca. Serce mi podpowiada, że to może być ostatni list, jaki do Ciebie piszę. Gdyby tak się stało, proszę Cię o to: kiedy wojna się skończy, pojedź do Niemiec, aby odwiedzić mojego syna i powiedz mu też, że nawet wojna nie zdołała zniszczyć naszej przyjaźni. Twój brat, Luz".
Była to ostatnia korespondencja…
W lipcu 1943 broniono lotnisko Biscari-Santo Pietro, niedługo po lądowaniu aliantów na Sycylii. Long brał w tym udział i ponoć został trafiony serią z karabinu maszynowego. Rannego olimpijczyka przewieziono do szpitala polowego, gdzie zmarł. Ale i ta historia "nie byłaby sobą", gdyby nie różne wersje, niepewność i legendy. O śmierci Longa jest bowiem jeszcze jeden przekaz. Wedle niego był jednym z jeńców rozstrzelanych przez alianckie wojska na rozkaz kapitana Johna Traversa Comptona. Mowa o masakrze w Biscari.
Czterokrotny mistrz olimpijski spełnił wolę przyjaciela. W 1951 roku zatrzymał się w berlińskim hotelu, w którym odwiedziła go żona Longa z dziesięcioletnim wtedy Karlem. Chłopiec przyznał, że widział tatę tylko trzy razy w życiu. Nie zdążył go poznać. Gospodarze z nim długo rozmawiali. Jesse wspominał olimpijski start. Na koniec wymienili się adresami i do ostatnich dni swojego życia Owens słał do Niemiec listy.
W ten sposób podtrzymał przyjaźń.