Być jak Roberto Baggio – na początku lat 90. takie właśnie marzenie miało wielu młodych piłkarzy nie tylko we Włoszech, ale na całym świecie. Wszyscy zapamiętali go jednak przede wszystkim z nietrafionego rzutu karnego w finale mundialu '94 przeciwko Brazylii.
Jego kariera mogła się zakończyć, zanim na dobre się zaczęła. 18-letni Baggio, wówczas zawodnik Vicenzy, usłyszał z ust lekarza diagnozę, która brzmiała jak wyrok – z powodu urazu kolana miał już nigdy nie zagrać w piłkę. Jednak zamiast się poddać, postanowił zacisnąć zęby i walczyć. Sam stwierdził później, że nauczył się żyć z bólem. Nieustępliwość opłaciła się – kontuzja nie przeszkodziła w jego transferze do Fiorentiny. Klub w niego uwierzył i dzięki temu na zawsze pozostał w jego sercu.
Kolejny transfer, do Juventusu, wywołał wiele kontrowersji. Klub z Turynu zapłacił za niego rekordową wówczas kwotę 8 milionów funtów, a transakcja rozsierdziła kibiców Fiorentiny. Zawodnik utrzymywał, że do transferu zmusił go prezydent Fiorentiny – Flavio Pontello.
Już jako piłkarz Juventusu odmówił wykonywania rzutu karnego przeciwko byłej drużynie. Podobno z szacunku do Fiorentiny. Niewykluczone jednak, że nie chciał ryzykować starcia z bramkarzem, który doskonale znał go z treningów we Florencji.
W Turynie spędził najdłuższy okres w karierze – pięć lat – jednak jego wędrówka po klubach Serie A nie skończyła się. Przez niemal dekadę, po odejściu z Juventusu w 1995 roku, reprezentował barwy obu mediolańskich gigantów, Milanu i Interu, a także Bologni i Brescii, w której zakończył karierę. Chociaż w ostatnim z wymienionych klubów nie grał już o najwyższe cele, występy sprawiały mu wielką przyjemność także dlatego, że nie ciążyła na nim presja.
Właśnie presja zgubiła go pamiętnego gorącego, lipcowego popołudnia na stadionie Rose Bowl w Pasadenie. Do feralnej serii jedenastek amerykański mundial był "jego" turniejem. Baggio pewnie kroczył po nagrodę najlepszego gracza mistrzostw świata, pięcioma zdobytymi bramkami w wydatny sposób przyczyniając się do awansu Italii do finału.
Najważniejsze spotkanie mundialu w 1994 roku przeszło do historii z kilku powodów. Było m.in. pierwszym finałem, w którym nie padły bramki i o zwycięstwie decydowała seria rzutów karnych. Jednak gdyby spytać kibiców o jedno wspomnienie z tego meczu, przytłaczająca większość wskazałaby na załamanego Roberto Baggio. Chwilę wcześniej kopnął piłkę z jedenastu metrów wysoko nad bramką Claudio Taffarela. W ten sposób puchar trafił w ręce Brazylijczyków, a nagroda dla najlepszego zawodnika turnieju do Romario.
Choć przestrzelony karny na zawsze zostawił ślad w jego psychice, Baggio i tym razem się podniósł – nie uciekał od odpowiedzialności i wykonywania jedenastek na mundialu we Francji cztery lata później. W fazie grupowej dwukrotnie trafił w ostatnich minutach, w tym z karnego w meczu z Chile, co zapewniło Włochom cenny remis.
– Kamień spadł mi z serca. Chciałem zabić ducha z 1994 roku – przyznał i dodał, że kolejnego pudła nie wytrzymałby zarówno on, jak i kibice. W ćwierćfinale z Francją bezbłędnie wykonał rzut karny w serii jedenastek, jednak i tym razem Włosi ponieśli bolesną porażkę i pożegnali się z szansami na czwarte w historii mistrzostwo globu.
Jaki styl preferował? Dlaczego do tej pory kibice wspominają jego grę? Przede wszystkim charakteryzował się niezwykłą kreatywnością, umiejętnością podań na małej przestrzeni oraz zmysłem do zdobywania bramek. Michel Platini określił jego styl jako "dziewięć i pół" – idealne połączenie rozgrywającego i napastnika. Największym komplementem dla Baggio mogą być słowa włoskiego dziennikarza, Gianniego Brery, który na własne oczy obserwował Giuseppe Meazzę i Gianniego Riverę, ale to właśnie Baggio określił jako najlepszego włoskiego piłkarza w historii.
– Czas nigdy nie stał dla mnie w miejscu. Powiedziałbym nawet, że biegł za szybko – przyznał po latach. – Jeśli miałbym wybierać mój najlepszy okres, wskazałbym na sezon 1993/94. Wygrałem Złotą Piłkę, pojechałem na mistrzostwa świata. Finał poszedł jak poszedł… Gdyby było inaczej pewnie znów zdobyłbym Złotą Piłkę. Po przegranym finale było mi bardzo trudno. Ten smutek pozostał ze mną, ale zawsze na boisku cieszyłem się grą.
Ostatecznie tylko dwa razy sięgnął po scudetto (raz z Juventusem i raz z Milanem). Nigdy nie wygrał ani Euro, ani mistrzostw świata – mundial we Francji był jego ostatnim. Z wyjazdu na turniej do Korei Południowej i Japonii w 2002 roku wykluczyła go kontuzja kolana.
W pamięci kibiców pozostanie jako jeden z najbardziej utalentowanych, ale i najbardziej pechowych piłkarzy w historii. Swoją karierę spuentował w wymowny sposób: spełniłem najważniejszy cel mojej gry – było nim sprawienie, że ludzie czuli się szczęśliwi.