W Barcelonie były dwa wielkie wydarzenia. Igrzyska i występ Dream Teamu sam w sobie. Amerykańscy koszykarze nawet podczas ceremonii otwarcia pomaszerowali ostatni – wspomina Wiesław Zych, sędzia pamiętnego finału olimpijskiego 1992, w którym USA pokonały Chorwację 117:85. Transmisja tego spotkania w czwartek o 17:30 w TVP Sport oraz online na TVPSPORT.PL i w aplikacji mobilnej.
– W Barcelonie był pan doświadczonym, cenionym sędzią. Spodziewał się pan finałowej nominacji?
– Wiele dały mi igrzyska w Seulu. Jako nowicjusz dotarłem do męskiego półfinału Jugosławia – Australia. Spotkałem tam sędziów NBA, między innymi Joe Forte’a, wynalazcę gwizdka Fox 40 (używanego do dziś, słyszalnego nawet z 1,5 km – red.), który zaszczepił we mnie przekonanie, że arbiter nie powinien przyznawać się do swoich błędów. Być zwycięzcą, pewniakiem na boisku. Od tego czasu starałem się tak czuć, dlatego w Barcelonie pomyślałem: czemu nie ja? Dobrze sędziowałem na igrzyskach, miałem za sobą spotkanie USA – Brazylia, więc poznałem z bliska niezwykłą ambicję i agresywność Amerykanów. W końcu ziściło się – dostałem nominację. Początkowo były wielkie emocje, mnóstwo gratulacji. Pół nocy nieprzespane. Czułem się jednak znakomicie, choć musieliśmy zmagać się z wielkim upałem. W wiosce olimpijskiej ratowaliśmy się wiatrakami, gdy Dream Team mieszkał w luksusowym hotelu…
– I wygrywał kolejne mecze bardzo wysoko. Nawet gorszy występ sędziów nie mógł zatrzymać Amerykanów. Czy to działało uspokajająco?
– Nie. Wiedziałem, że sportowo Amerykanie są raczej poza zasięgiem, ale prowadzenie meczu z Barkleyem, Jordanem i Birdem było wielkim wyzwaniem. Przecież z Angolą wygrywali bardzo wysoko, a ten pierwszy uderzył rywala przy dość biernej postawie sędziów. Stosował przeróżne prowokacje. Słowa, gesty, żucie gumy. Zaczepiał rywali, arbitrów, publiczność, a nawet… maskotki. Musiałem być czujny. Chodziło o to, aby nie popsuć widowiska, które ogląda widownia w Badalonie oraz miliony przed telewizorami. Każda sekunda była cenna. Po spotkaniu byłem wykończony psychicznie.
– Barkley szybko podważył jedną z pana decyzji…
– Chciał zbadać ile mu wolno. Domagał się odgwizdania faulu. Gwizdek "milczał", więc dostałem "pozdrowienia". Nie chciałem jednak go upominać. To była beczka prochu, której nie można było podpalić. Upomnienie, rozmowa, faul techniczny? Takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Nie w tym czasie i nie w tym miejscu. Poczekałem aż nadarzy się okazja. W końcówce zagwizdałem jego faul w spornej sytuacji. Popatrzył z agresją. Wtedy to ja wysłałem mu "pozdrowienia".
– Odpowiedział?
– Nie. Rok później spotkaliśmy się podczas McDonald’s Championship (turniej z udziałem zespołu NBA oraz klubowych mistrzów kontynentu - red.) Podszedł po spotkaniu i powiedział: I know you ref (po polsku: znam cię sędzio – red.). Zrobiliśmy wspólne zdjęcie, choć nie wiem, czy naprawdę mnie zapamiętał, czy była to kurtuazja.
Stosował przeróżne prowokacje. Słowa, gesty, żucie gumy. Zaczepiał rywali, arbitrów, publiczność, a nawet… maskotki.
– W jaki sposób Amerykanie prowokowali Chorwatów?
– Wykorzystywali momenty po zdobytych punktach lub przed rzutami wolnymi. Byli agresywni lub prześmiewczy. Dostawiali własną twarz do twarzy rywala. Robili dziwne miny. Brylowali w tym Barkley i Jordan.
– Chorwaci odpowiadali?
– Tylko ci mający doświadczenie w rywalizacji z koszykarzami z NBA: Kukoc, Radja i Petrović, który krył Jordana. Dwaj ostatni nie szczędzili sobie "uprzejmości", ale nie przeszkadzało im to w grze. Obydwaj zdobyli najwięcej punktów w swoich drużynach.
– Finał w Badalonie był szczytem pana kariery. Początki nie były jednak łatwe. W pewnym momencie trzeba było postawić wszystko na jedną kartę…
– Byłem inżynierem w Okręgowym Przedsiębiorstwie Przemysłu Mięsnego we Wrocławiu. Wszystko układało się dobrze dopóki godzono się na moje wyjazdy. Problemy pojawiły się w 1984 roku. Dostałem nominację na turniej przedolimpijski na Kubie. To było wielkie wyróżnienie, ale dyrektor Pycia nie chciał o tym słyszeć. Odmówił udzielenia bezpłatnego urlopu. Spytałem, czy to jego ostatnie słowo. Gdy potwierdził, złożyłem wymówienie. Postąpiłem odważnie, bo to oznaczało koniec mojej kariery zawodowej. Dziś jednak wiem, że wybrałem słusznie.
– Kiedy zaczął pan utrzymywać się wyłącznie z sędziowania?
– Pracowałem na pół etatu w różnych instytucjach właściwie do końca kariery sędziowskiej. Dobry klimat znalazłem w Wojewódzkiej Federacji Sportu, gdzie akceptowano moje wyjazdy. To były czasy inne niż dziś. Obecnie za prowadzenie Euroligi, czy meczów PLK otrzymuje się konkretne pieniądze. Chciałbym dodać, że arbitrzy nie dostają wypłat za spotkania na igrzyskach. Są przyznawane jedynie niewielkie diety, tak zwane "pocket money". Olimpijski smak poczułem trzy razy, ale ani razu na tym nie zarobiłem. Sędziów wciąż obowiązuje maksyma Pierre’a De Coubertina.
– W karierze pomogła panu żona. Koszykarka, która nakłaniała do nauki angielskiego…
– Chciałem wykorzystać doświadczenia boiskowe Małgosi. Wiedziałem też, że muszę poznać angielski – język koszykówki. Pamiętam finał Euroligi 1988 w Gandawie. Tracer Mediolan – Maccabi Tel Awiw. Wiedziałem, że kluczowy będzie kontakt z Mike’em Di Antonim, dziś trenerem NBA, a wówczas zawodnikiem, przedłużeniem ręki szkoleniowca na parkiecie. Podszedłem podczas rozgrzewki. Mówię: czuję, że to będą dobre zawody i ty też dobrze zagrasz. Chcę, aby wygrał lepszy zespół, ale chcę też, aby każdy z nas zajął się swoimi sprawami. Jeśli ty zajmiesz się tylko grą, wtedy nie będę się denerwował i robił błędów. Wtedy podziałało. Ważne, aby nie być złym policjantem. Agresja rodzi agresję.
– W 1987 roku zasłynął pan nakłaniając amerykańskiego sędziego do zmiany decyzji w trakcie mistrzostw Europy.
– Hala w Pireusie. Tylko z nazwy Przyjaźni i Pokoju. Grecy niezwykle zmotywowani, aby osiągnąć sukces. Początek turnieju. Druga minuta meczu grupowego, a mój partner popełnia prosty błąd przy ławce gospodarzy – pokazuje aut w złą stronę. Błyskawicznie podbiegam do niego i mówię, że ostatni piłki dotknął Jugosłowianin. Amerykanin chciał "spornego", ale poradziłem, aby zmienił decyzję, bo to możliwe w Europie. Posłuchał, a ja zyskałem carte blanche na wiele lat. Jedna autowa decyzja dała mi kredyt zaufania.
– Gdzie mecze prowadziło się najtrudniej?
– W Grecji i Turcji. Emocje na trybunach były niesamowite. Odpalano race, a na parkiet leciały krzesełka, monety, owoce. Fruwało wszystko. Najgorszy czas przypadł na lata 1988-92. Reakcja FIBA była jednak bolesna dla gospodarzy. Ogromne kary, mecze bez publiczności… Z naszej strony ważne było, aby decyzjami na boisku nie wzniecać niepokojów na trybunach. A wystarczyła nawet iskra… Raz mecz w Salonikach skończył się około 3 w nocy. Publiczność nie chciała opuścić hali, choć tak zdecydował sędzia. Ludzie wyszli dopiero, gdy… elektrownia wyłączyła prąd. Światło wróciło już przy pustych trybunach. Wtedy skończono spotkanie.
– Skoro rozmawiamy o Salonikach to muszę spytać o pana dyskwalifikację z 1989 roku. Po meczu Aris – Jugoplastika do gazet trafiło zdjęcie Wiesława Zycha z szalikiem greckiego klubu…
– To był jeden z moich najlepszych meczów. Drużyny były pewne gry w Final Four Euroligi, ale rywalizowały o rozstawienie. Po spotkaniu – zgodnie z protokołem – organizator zapewnił sędziom kolację. Trafiliśmy do restauracji Arisu, która wyglądała bardziej jak… dyskoteka. W pewnym momencie organizatorzy zaczęli dedykować melodie dla komisarza i sędziów. Mnie przypadł, nie wiem dlaczego, "Kazaczok". Wszedłem na krzesło, ktoś podał mi żółty szalik, abym pomachał. Następnego dnia zdjęcia trafiły do ateńskich gazet. Potem także do francuskich. Do tego zastosowano fotomontaż. Zamiast na krześle stałem na stole. I jeszcze ten podpis… "Sędzia Zych świętuje awans Arisu". Sprawa trafiła do FIBA, której prezydentem był Marian Kozłowski. Wezwano mnie do siedziby PZKosz. Czekała mnie półroczna przerwa…
– Często wytykano to zdjęcie z Salonik?
– Nigdy nie spotkałem się z zarzutami, czy wypominaniem. Po latach, gdy byłem już komisarzem, koledzy przypominali całą sytuację i robili sobie żarty. Po 15 latach Costas Rigas, ówczesny szef Euroligi, namawiał, abym powtórzył tamten występ. Wszystko oczywiście w żartach. Mnie do śmiechu nie było jednak tuż po zdarzeniu. Przez tamtą sytuację straciłem udział w mistrzostwach Europy w Zagrzebiu oraz prawdopodobnie nominację na Final Four Euroligi w Monachium.
Wszedłem na krzesło, ktoś podał mi żółty szalik, abym pomachał. Następnego dnia zdjęcia trafiły do ateńskich gazet.
– Czy kiedyś na parkiecie puściły panu nerwy? Wszedł pan w ostrą polemikę z zawodnikiem, trenerem, kibicem?
– Nigdy. Stałem się szczególnie wyczulony po Salonikach. Uważałem na każde słowo, bo wiedziałem, że może być użyte przeciw mnie. Każda prowokacja mogła nawet zakończyć karierę... Stałem się podwójnie czujny. Zresztą tamta sprawa była ostrzeżeniem dla całego środowiska.
– Zdarzyło się panu prowadzić mecz ze zdecydowanie gorzej radzącym sobie sędzią? Co wówczas robić? Rozmawiać?
– Jedyna szansa na uwagi pojawiała się w przerwie. Nie było praktykowanych dziś rozmów podczas czasów na żądanie dla trenerów. W pewnym momencie, gdy byłem już sędzią głównym, zacząłem w takiej sytuacji wyprzedzać gwizdkiem partnera. Działałem zanim on… wyszedł z okopów (śmiech).
– Czy dziś dwóch arbitrów byłoby w stanie poprowadzić mecz na najwyższym poziomie?
– Nie sądzę. Szybkość, intensywność gry są niesamowite. Konieczne stało się wprowadzenie trzeciego sędziego.
– Przez 30 lat pana sędziowskiej kariery w przepisach zaszło wiele zmian…
– Koszykówka europejska ewoluowała i nabierała cech amerykańskiej. Jesteśmy pod tym względem spadkobiercami. Wprowadzono rzut za trzy punkty, aby wyciągnąć grę spod kosza. Skrócono czas akcji z 30 do 24 sekund i ponowienia z 24 do 14. Mówi się, że gra ma być jak muzyka w filharmonii. Tempo ma wkręcać kibica. W tym kierunku idą przepisy. Mnie to odpowiada.
– A nie irytują pana sytuacje rodem z NBA? Zawodnik popełnia błąd kroków, ale akcję kończy efektownym wsadem, więc sędziowie zaliczają punkty.
–Tak wyglądają przepisy w USA. Dopuszczają tak zwany krok zerowy przy ruszaniu lub spin move. Być może niedługo podobnie będzie w Europie. Zmiany mogą zostać wprowadzone już podczas wrześniowego kongresu.
– W koszykówce obowiązuje wideo weryfikacja. To dobry kierunek?
– Czego nie spostrzeże ludzkie oko, wyłapie maszyna. Elektronika jest potrzebna w sporcie. Daje poczucie sprawiedliwości. Sprawdzenie może się odbyć jedynie na wniosek sędziego głównego. Często zdarza się jednak, że trener bierze czas po kontrowersyjnej sytuacji i daje pretekst arbitrowi.
– Czy w takim razie warto pójść dalej i wprowadzić – wzorem siatkówki – challenge dla trenerów?
– Ja bym pozostał przy obecnych rozwiązaniach. Nowe zawsze rodzą kolejne koszty. Pytanie, czy nas na to stać. Pamiętajmy, że zawsze będą sytuacje, których nie da się jednoznacznie ocenić. Nawet z wielu ujęć, po wielu powtórkach.
Wiesław Zych. Urodzony w 1947 roku. W wieku 18 lat został sędzią koszykarskim. Początki nie były najłatwiejsze ze względu na… młodzieńczą aparycję. Z czasem stał się jednak jednym z najlepszych arbitrów w kraju, a w 1979 roku został w Tallinie sędzią międzynarodowym. W karierze prowadził 17(!) finałów turniejów rangi FIBA: mistrzostw świata, mistrzostw Europy, kontynentalnych pucharów. Trzykrotnie był rozjemcą w czasie igrzysk (Seul, Barcelona, Atlanta). Prowadził olimpijskie finały: męski w 1992 oraz żeński w 1996. Po rozstaniu z parkietem był założycielem Polskiej Ligi Koszykówki, a następnie Polskiej Ligi Koszykówki Kobiet. Komisarz i obserwator FIBA oraz PLK.
8 sierpnia 1992, godzina 22:00, Badalona, finał igrzysk olimpijskich
USA – Chorwacja 117:85 (56:42)
USA: Jordan 22, Barkley 17, Ewing 15, Pippen 12, Johnson 11, Mullin 11, Drexler 10, Robinson 9, Malone 6, Leattner 2, Stockton 2, Bird
Chorwacja: Petrović 24, Radja 23, Kukoc 16, Arapović 7, Perasović 6, Komazec 4, Gregov 3, Naglić 2, Alanović, Cvjeticanin, Tabak, Vranković
Koszykówka ma być jak muzyka w filharmonii. Tempo ma wkręcać kibica. W tym kierunku idą przepisy.
Następne