Dokładnie pięćdziesiąt lat temu Górnik Zabrze napisał jeden z najpiękniejszych rozdziałów w historii polskiego futbolu. Awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, w którym zmierzył się z Manchesterem City. Choć w strugach ulewnego deszczu na wiedeńskim Praterze uległ Anglikom, na zawsze pozostał w sercach kibiców. Do dziś jest jedyną drużyną znad Wisły, która zagrała o europejskie trofeum.
Podchody
Spotkanie finałowe zaplanowano na 29 kwietnia 1970 roku. Zawodnicy Manchesteru City zapewnili sobie awans już dwa tygodnie wcześniej. W półfinale pokonali Schalke 04 (5:2 w dwumeczu) i już szykowali się do decydującego starcia. Górnicy o wyjazd do Wiednia walczyli do ostatniej chwili. Wreszcie, po morderczym, trwającym trzy spotkania, boju z AS Roma, zapewnili sobie promocję. Wszystko dzięki szczęśliwemu losowaniu.
Czytaj też: Jak Górnik zrabował awans. Mecz, który stał się legendą
Do meczu na Praterze pozostawał im jednak zaledwie tydzień. Anglicy korzystali w tym czasie z wszelakich wygód, regenerując się przed najważniejszym starciem w sezonie. Ich największymi gwiazdami byli wówczas Mike Summerbee, Neil Young, a także etatowi reprezentanci Colin Bell oraz Francis Lee. To właśnie tych zawodników najbardziej obawiała się polska prasa.
Górnicy nie mieli jednak kompleksów. W ataku królował jeden z najlepszych napastników ówczesnej Europy, Włodzimierz Lubański. Obroną dyrygował Stanisław Oślizło, a bramki strzegł Hubert Kostka. Ten ostatni miał zresztą nie najgorsze wspomnienia z bojów z angielskimi zespołami. Bo choć dwa lata wcześniej Górnik przegrał z innym klubem z Manchesteru – United, to Kostka został uznany najlepszym bramkarzem, jaki kiedykolwiek zawitał na Wyspy Brytyjskie.
Mecz zapowiadał się więc fascynująco. Finałem interesował się cały świat. O akredytacje wystąpiło ponad stu dziennikarzy, a spotkanie transmitowało piętnaście stacji telewizyjnych. Wiedeń stał się najważniejszym punktem na futbolowej mapie Europy.
Jak informował szef prasowy austriackiego związku piłkarskiego, Manchester City zaplanował przylot ponad dwóch tysięcy kibiców. Ci mieli wylądować w Wiedniu już 25 kwietnia. Władze Górnika zgodziły się jedynie na... przyjazd żon piłkarzy.
Różnice
Wizyta małżonek uzmysłowiła polskim zawodnikom, jak bardzo różnili się od swoich rywali. Choć grali w tę samą grę, egzystowali w innej rzeczywistości. Partnerki paszporty dostały wyłącznie na starcie w Wiedniu. Wcześniej nie mogły towarzyszyć zawodnikom. Dlatego też, od razu po przyjeździe, Górnicy zabrali je na zakupy.
Czytaj też: 50 lat temu "sprawiedliwości stało się zadość"
W PRL piłkarze byli na uprzywilejowanej pozycji i często żyli lepiej niż ogół społeczeństwa. Drastyczne różnice dotykały ich jednak poza granicami kraju. Ich dniówka wynosiła zaledwie dwa dolary i nie pozwalała zbytnio poszaleć.
Równie niewiarygodna była premia, jaką Górnicy mieli otrzymać za triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. W razie zwycięstwa każdy z nich zapewniłby sobie... pięćdziesiąt dolarów. W tym samym czasie piłkarz Manchesteru City za pokonanie Polaków miał zagwarantowane... dziesięć tysięcy funtów.
Polscy piłkarze kombinowali więc jak mogli. Kupowali dobra niedostępne w kraju, by po powrocie odsprzedać je z zyskiem. W taki sposób, w tym samym roku, władzy narazili się chociażby Władysław Grotyński i Janusz Żmijewski z Legii Warszawa.
Victoria
Górnicy zatrzymali się w wiedeńskim hotelu Victoria. Jak pisał wówczas "Przegląd Sportowy" nazwa miała zwiastować nadchodzące zwycięstwo. Polscy dziennikarze nie ograniczyli się jednak wyłącznie do opisu standardów zakwaterowania.
Przedstawili również plan treningów drużyny Michała Matyasa, a także przeanalizowali grę angielskich drużyn. Ówczesny redaktor naczelny gazety, Grzegorz Aleksandrowicz, stwierdził, że Polacy zbyt długo utrzymują się przy piłce, zamiast szybko podawać ją do przodu i mocno uderzać. Po latach te słowa mogą brzmieć jak klątwa.
Dziennikarze zastosowali również model sienkiewiczowski. Ku pokrzepieniu serc piłkarzy opublikowali archiwalne artykuły chwalące ich grę w meczach z brytyjskimi drużynami. Przypomniano boje z United sprzed dwóch lat oraz wygraną z Rangersami z sezonu 1969/70. W Polsce oczekiwano triumfu.
Podobnie wyglądało to na Wyspach. Joe Mercer, trener City, twierdził, że zwycięski może być tylko jeden zespół. Ten angielski. Jego drużyna miała zaskoczyć Górnika i szaleńczo zaatakować już od pierwszych minut.
Szychty, zatrute lody i deszcz
Zainteresowanie meczem było tak olbrzymie, że na Śląsku potrzebna była reorganizacja czasu pracy. Kopalnie przesuwały szychty o dwie godziny do przodu, by każdy z górników mógł obejrzeć spotkanie. W przodku pozostali jedynie pracownicy zaangażowani w kierowanie ruchem. I ci znaleźli jednak sposób, by przeżywać emocje wraz z kolegami. Każdą zmianę wyniku miał przekazywać im dyspozytor.
Szaleństwo związane z meczem dotknęło jednak nie tylko górników. W dzień finału w redakcji "Trybuny Ludu" miały rozdzwonić się telefony. Jak podała gazeta zmartwieni kibice szukali potwierdzenia plotki, jakoby piłkarze zatruli się... lodami i mecz przełożono. Choć początkowo uznano to za żart, finalnie sprawa była na tyle poważna, że w jednej z wypowiedzi poruszył ją nawet ówczesny prezes Górnika Zabrze Henryk Loska. Określił ją jako wierutną bzdurę.
Gdy długo oczekiwane spotkanie miało jednak nadejść, los spłatał polskim piłkarzom innego figla. Z nieba lunął przeraźliwie zimny deszcz. Finał rozgrywano więc w pogodzie iście brytyjskiej. Po latach Górnicy żartowali, że Anglicy przywieźli ze sobą nawet aurę.
To właśnie ona wpłynęła na wydarzenia boiskowe. Jak przed meczem wspominał redaktor "Przeglądu Sportowego" Aleksandrowicz Polacy grali ładnie i długo utrzymywali się przy piłce. Anglicy bazowali na brytyjskim stylu "kick and rush". Używali długich podań i licznych dośrodkowań w pole karne. Pomagały im w tym ulewa i błotnista murawa.
Niesprzyjająca aura odcisnęła też piętno na polskim bramkarzu. Kostka wspominał po latach, że dwa najważniejsze mecze w karierze rozgrywał w ulewach. Bój z Manchesterem City na wiedeńskim Praterze oraz finał igrzysk olimpijskich w Monachium. Różnicą była jednak temperatura.
Wiedeński deszcz był przerażająco zimny. Chwilę po rozpoczęciu meczu bramkarz nie mógł ustać w miejscu, a szczękę miał zmarzniętą. Być może stąd wynikły jego późniejsze błędy. To właśnie po nich padły bramki dla Manchesteru. Najpierw odbity przez niego strzał dobił Young, a później sprokurowany przez niego rzut karny na bramkę zamienił Lee.
Na otarcie łez do siatki rywala trafił Oślizło. Górnik nie zdołał jednak odwrócić losów meczu i przegrał jedyny w historii polskiej piłki finał europejskiego pucharu.
Śmieszki
Choć to Polacy przegrali finał, w "Przeglądzie Sportowym" można było przeczytać, że "po meczu były śmieszki". Nie chodziło jednak o znakomite humory zabrzan. Tytuł odnosił się do japońskich zabawek, które piłkarze kupili w Wiedniu swoim dzieciom. To jedyne trofea, które – oficjalnie – przywieźli do kraju.
Pomimo porażki w Polsce witano ich jak bohaterów. Gratulacje składał nie tylko prezes PZPN Wiesław Ociepka. Pozdrowienia słali ludzie kultury i sportu, tacy jak Lucjan Brychczy, Mariusz Dmochowski czy Stanisław Dygat. Klasę piłkarzy doceniali także najważniejsi dygnitarze partyjni z Lucjanem Motyką i Janem Majem na czele.
Podobnego wsparcia brakowało w Wiedniu. Walczący w trudnych warunkach Górnicy nie mogli liczyć na doping własnych kibiców. Tych w Austrii było zaledwie kilkudziesięciu, z czego większość stanowiły żony zawodników, którym asystowali tajni współpracownicy.
Być może gdyby mecz rozgrywany był w lepszych warunkach pogodowych, bądź w innym systemie politycznym, to Polacy sięgnęliby po triumf w Pucharze Zdobywców Pucharów. Bohaterowie tamtego spotkania zgadzają się jednak po latach – dla nich deserem był już sam finał, dla Anglików był zaś dopiero przystawką.
Różnice w mentalności, wynikające z sytuacji w kraju i na świecie, z pewnością zaważyły na losach spotkania. Nie pomogła również słota, do której przyzwyczajeni byli przecież rywale. Jan Banaś stwierdził, że Górnikom zabrakło jednak jednej cechy, która charakteryzowała profesjonalistów. Była nią koncentracja. Być może gdyby zabrzanom udało się ją zachować, dziś świętowalibyśmy pięćdziesiątą rocznicę polskiego triumfu.