Mateusz Mika w 2014 roku zdobył mistrzostwo świata w siatkówce. – Pamiętam, że kiedy wywalczyliśmy ostatni punkt, ogarnęła mnie euforia. Przez dobre dziesięć sekund nie wiedziałem, co się dzieje – mówi w TVPSPORT.PL. Ostatnie lata były dla niego walką o powrót do formy z powodu urazów. Kiedy już udało mu się żyć bez bólu, zerwał więzadła krzyżowe.
Sara Kalisz, TVPSPORT.PL: – 30 lat minęło. Jakieś postanowienia? Ponoć zdajesz prawo jazdy.
Mateusz Mika: – Prawo jazdy muszę w końcu zrobić, na pewno się przyda. Nie miałem jednak tak, że skończyłem trzydzieści lat i zacząłem myśleć nad postanowieniami lub celami.
– W jakim miejscu kariery chciałeś być w wieku 30 lat?
– Nie wyobrażałem sobie niczego. Raczej nie patrzę daleko w przyszłość. Koncentruję się na tym, co przede mną w najbliższych dniach czy tygodniach. Przejmowanie się i myślenie o czymś, co będzie za kilka lat, jest bez sensu. Są rzeczy, na których trzeba się skoncentrować, ale nie jestem człowiekiem, który lubi się stresować czy przejmować.
– Trzy momenty życia, które odcisnęły na tobie największy ślad?
– Poznanie mojej dziewczyny, mistrzostwa świata i to, że zacząłem trenować siatkówkę. Nie był to wybór oczywisty. Na początku długo trenowałem piłkę nożną. Koledzy z klasy, z podstawówki, zmienili dyscyplinę i zajęli się właśnie siatkówką. Dołączyłem do nich. Spodobało mi się. Na początku mieliśmy dwa treningi w tygodniu, później przerodziło się to w trzy. Kolejnym krokiem w wieku piętnastu lat była szkoła w Spale.
– Od kiedy towarzyszy ci ból?
– Zawsze coś bolało. Każdy sportowiec tak jednak ma. Może dziesięć lat temu tak nie było, choć też nie jestem pewien. Gorzej się dzieje, gdy wpada się w błędne koło, w którym byłem.
– Dlaczego przeciągałeś zdrowotną linę?
– Odpowiednim czasem, by się zoperować, był 2016 rok, w moim drugim sezonie po powrocie do Gdańska. Już wtedy było trudno. To był jednak sezon, w którym były też igrzyska, a ja chciałem wziąć w nich udział. Cały czas myślałem o tym, że chcę dawać z siebie maksa w klubie i jednocześnie w kadrze. Nie potrafiłem sobie odpuścić. Jeśli bym powiedział, że nie chcę lub nie mogę czegoś zrobić, na pewno dostałbym czas na dojście do siebie. Byłem jednak młody i nie wyobrażałem sobie, by w kwestii siatkówki powiedzieć sobie "nie". To było złe podejście.
– Czyli włączyło się myślenie "dziś jeszcze mogę, nie myślę o tym, co jutro"?
– W pewnym momencie całe moje życie to była walka o to, by dotrwać do końca sezonu. Wiedziałem, że po nim "będę się kroił" i będzie to działanie, które sprawi, że dostanę szansę wyrwania się ze wspomnianego błędnego koła.
– Palce drżały z nerwów?
– Bardzo szybko przestały. Stresowałem się mocno przed meczem, ale kiedy już wybiegliśmy podczas prezentacji, poczułem się pewniej. Zobaczyłem, że 60 tysięcy ludzi siedzi z kilometr ode mnie, więc emocje zeszły. (śmiech)
– Finał najbardziej zapadł w pamięć?
– To mecz z Niemcami był najbardziej wyczerpujący emocjonalnie. Przed finałem już mieliśmy medal i było fajnie. Wiadomo, że chcieliśmy wygrać złoto, ale gdzieś w głowach wszystko powoli się uspokajało. Myślę, że było widać to nawet w naszej grze. W półfinale bardzo się męczyliśmy. Na początku popełniliśmy mnóstwo błędów. Pamiętam, że Mariusz Wlazły kopnął jakąś piłkę spod bandy, przeszła ona na stronę Niemców, a środkowy uderzył i zrobił przełożenie. W końcówce dostaliśmy więc bardzo ważny punkt za darmo. Mieliśmy trochę szczęścia w tym meczu.
– Co się czuje na punkt od mistrzostwa świata?
– Chyba nic. Pamiętam, że kiedy zdobyliśmy ostatni, ogarnęła mnie euforia. Przez dobre dziesięć sekund nie wiedziałem, co się dzieje. Później wszystko zaczęło ze mnie "schodzić".