14 grudnia 1996 roku Riddick Bowe (39-1, 32 KO) i Andrzej Gołota (28-1, 25 KO) spotkali się w pamiętnym rewanżu, który dostarczył jeszcze większych emocji niż pierwsze spotkanie. Finał był jednak podobny – ciężko pobity Amerykanin znów wygrał po dyskwalifikacji przeciwnika, który z sobie znanych tylko względów wolał bić poniżej pasa. Rywalizacja z Gołotą zakończyła jednak karierę wielkiego mistrza i wpędziła go w ruinę.
Lata dziewięćdziesiąte rozpoczęły się od trzęsienia ringu. W lutym 1990 roku Mike Tyson (37-0) nieoczekiwanie przegrał z Jamesem "Busterem" Douglasem (29-4-1), a to wydarzenie do dziś jest uznawane za jedną z największych sensacji w historii sportu. Wtedy nic nie zapowiadało, że kolejna dekada zostanie zapamiętana jako ostatni złoty okres w dziejach wagi ciężkiej.
Nowy mistrz kilka miesięcy później sam został zrzucony ze sceny przez Evandera Holyfielda (24-0), który przez wiele lat chciał jako pierwszy wykoleić "Bestię". Tyson z kolei wypisał się wkrótce z wielkiej gry i trafił do więzienia. Nieoczekiwanie na radarze bokserskich fanów pojawił się kolejny pyskaty wychowanek nowojorskich ulic – Riddick Bowe. W tamtym okresie w wadze ciężkiej po prostu nie było odważniej prowadzonego młodego zawodnika.
Wszystko zaczęło się jednak od olimpijskich sukcesów. W 1984 roku niepozorny 17-latek wygrał nowojorski turniej "Golden Gloves". W historii rozgrywek zapisał się jako sprawca najszybszego nokautu – potrzebował na to zaledwie czterech sekund. Rok później sięgnął w Bukareszcie po złoto mistrzostw świata juniorów w kategorii półciężkiej.
– Riddick był długi, chudy jak szczapa i niezwykle agresywny w stosunku do rywali. (...) W Bukareszcie wpadał do szatni przeciwników i groził, że już tam ich pobije! Wszystkie walki zakończył w pierwszej rundzie – relacjonował redaktor Janusz Pindera w książce Przemysława Osiaka "Niepokonany w 28 walkach".
Co ciekawe Gołota... też brał udział w tamtych mistrzostwach. I to w kategorii ciężkiej, gdzie dotarł aż do finału. Tam został jednak poddany w walce ze znakomitym Feliksem Savonem. Najlepszym pięściarzem turnieju został Bowe. – Kto by pomyślał, że jedenaście lat później będą z Andrzejem toczyć nieprawdopodobne walki jako zawodowcy – wspominał redaktor Pindera, naoczny świadek turniejowych rozstrzygnięć.
Trudna droga do Seulu
W 1996 roku ich drogi przecięły się w kompletnie różnych momentach pięściarskich karier – gwiazda Gołoty miała dopiero rozbłysnąć, z kolei ta Bowe'a przygasała. Obaj wystąpili wcześniej także na igrzyskach olimpijskich w Seulu i... znów się minęli. Riddick startował już w kategorii superciężkiej, a Polak nadal w ciężkiej. Amerykanin dotarł do finału, w którym w kontrowersyjnych okolicznościach przegrał z Lennoksem Lewisem.
Niewiele zabrakło, a Bowe w ogóle nie zostałby powołany do olimpijskiej kadry. Miał na pieńku trenerem kadry – Kenem Adamsem. A w grze o wyjazd do Seulu na ostatniej prostej nieoczekiwanie pojawił się Robert Salters – 25-letni członek armii, który po zaledwie nieco ponad roku treningów znokautował Riddicka w półfinale krajowych mistrzostw w marcu 1988 roku.
Pokonany nie pogodził się z przerwaniem walki i pokazał uliczny charakter. Zaatakował Saltersa i próbował definitywnie rozstrzygnąć pojedynek już bez sędziego, ale na szczęście dla Riddicka sprawa rozeszła się po kościach. – Nie mogłem uwierzyć w to, co opowiadał jeszcze przed walką. Po niej stał się innym człowiekiem. Teraz jak widzi mnie na korytarzu to pyta, co słychać u mojej rodziny – relacjonował Salters.
Cztery miesiące później w finale olimpijskich kwalifikacji to były żołnierz znalazł się na deskach w pierwszej rundzie, ale wygrał 4:1. O wszystkim miała zadecydować zaplanowana dwa tygodnie później dogrywka – "Box Off". Bowe w pierwszym spotkaniu wygrał 3:2, a dzień później powtórzył wynik i jako ostatni w amerykańskiej ekipie rzutem na taśmę wywalczył kwalifikację.
"Ciosy Saltersa miały większą wymowę, ale podczas całej walki to Bowe był aktywniejszy. W przekonaniu sędziów pomógł mu lewy prosty, którym rozbił Saltersowi nos w pierwszej rundzie. Rywal krwawił przez całą walką" – relacjonował "The New York Times”. – Riddickowi pomogło doświadczenie. Miałem nadzieję na zwycięstwo, ale po ostatnim gongu wcale nie byłem przekonany, że wygrałem. Nie ma jednak nic złego w modlitwie, prawda? – opowiadał Salters. Bowe wskazywał, że zwycięstwo okupił kontuzją prawej ręki i kostki. – Po tym wszystkim ta wygrana ma o wiele słodszy smak – tłumaczył.
Podczas igrzysk Amerykanin imponował od pierwszej walki. Po dwóch nokautach był nawet liczony w półfinale, ale potem zdominował doświadczonego Aleksa Mironiszczenkę – sowieckiego faworyta do złota. W decydującej rozgrywce w pierwszej rundzie zaskoczył Lewisa, zadając blisko 100 ciosów i doprowadzając do celu dwa razy więcej uderzeń od przeciwnika. Mimo to został mu odjęty punkt za zderzenie głowami, które... widział tylko sędzia.
W drugiej rundzie Lennox zaatakował, a walka została przerwana mimo że Bowe wciąż stał na nogach. Sytuacja zapisała się w historii jako jedna z największych kontrowersji tamtych igrzysk, a po latach niektórzy dopatrywali się w niej nawet podłoża korupcyjnego. Choć 23-letni Lewis i 20-letni Bowe przeszli na zawodowstwo w odstępie trzech miesięcy w 1989 roku, to ich kariery ułożyły się diametralnie inaczej.
Kolega Tysona i... następca Alego?
Riddicka wziął pod opiekę legendarny Eddie Futch – bokserski wychowawca Joego Fraziera, który do sukcesów w wadze ciężkiej doprowadził także Kena Nortona i Larry'ego Holmesa. 78-letni wówczas szkoleniowiec był pod wrażeniem – ocenił, że pod względem talentu Bowe bije na głowę wszystkich poprzednich wychowanków.
Na zawodowstwie obrano przyspieszony kurs. W debiucie "Big Daddy" znokautował Lionela Butlera (0-1) – zawodnika, który w kolejnych latach należał do szerokiej czołówki wagi ciężkiej i zaliczył dwie wygrane z byłymi mistrzami świata. A w dziesiątym występie Bowe został pierwszym, który znokautował twardego Garinga Lane'a (4-4-1).
Menedżer Rock Newman narzucił ostre tempo startów, a jego konsekwencją było aż trzynaście walk w pierwszym roku na zawodowstwie. Riddick uczył się fachu w ringu, nierzadko walcząc nawet co dwa lub trzy tygodnie. Podobne tempo preferował Mike Tyson, który w 1986 roku został najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej. Dla Bowe'a był kimś znajomym, bo wcześniej spotkali się... w szkole.
– Chodziliśmy do tej samej klasy w P.S. 396, ale nie znałem Mike'a zbyt dobrze – opowiadał Bowe. Z jego opowieści biła jednak olbrzymia pewność siebie. Przed igrzyskami zapowiadał, że po ich zakończeniu znokautuje ówczesnego mistrza świata wagi ciężkiej, a potem... zatrudni go jako sparingpartnera. Riddick chętnie próbował też sił w słownych gierkach, które jednoznacznie kojarzyły się z tym, co przed laty robił Muhammad Ali.
Prawą pięść nazywał „małą głowicą atomową”. – Kiedy moi rywale obudzą się po walkach, to ich ubrania wyjdą z mody – mówił. W mediach kolorowo opisywał też swoje kombinacje ciosów. Akcję lewy plus prawy prosty określił jako „Ghetto Whopper”. – A jeśli to nie poskutkuje, to użyję akcji „Cherry Tree Special”. To lewy prosty, lewy sierpowy i długi prawy prosty. Gdyby to nie przyniosło efektu, to zostanie mi już tylko „Bo Go”. To coś, czego używa się o trzeciej w nocy na ulicach getta, ale ja sięgałem po to bliżej piątej – opowiadał.
Jego karierę umiejętnie pilotował Newman. W drugim roku zawodowych startów młokos pokonał byłego mistrza świata – Pinklona Thomasa (30-4-1). Nie miał również problemów z bitnym Bertem Cooperem (22-6). Seria imponujących zwycięstw sprawiła, że pod koniec 1990 roku młodziutki Bowe został sklasyfikowany na ósmym miejscu w rankingu najlepszych zawodników wagi ciężkiej według wpływowego magazynu "The Ring".
Potem jego akcje wciąż zwyżkowały. W 1991 roku najpierw wygrał z Tyrellem Biggsem (19-3) – złotym medalistą igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Potem miał słabszy występ i tylko minimalnie wygrał na punkty z Tonym Tubbsem (29-2) – byłym mistrzem świata o śliskim stylu. Największe wrażenie zrobiło jednak znokautowanie Bruce'a Seldona (18-1) – przyszły mistrz świata i rywal Tysona miał dość już po nieco ponad minucie.
– Jeśli Papa Smurf tak mówi, to znaczy, że tak będzie – opowiadał Bowe, któremu szybkie zwycięstwo przed czasem wieszczył wówczas trener Futch. Szkoleniowiec przyznał, że największym sukcesem w pracy z młodym zawodnikiem było to, że nauczył go w ringu myślenia i zastawiania pułapek. Wygrana z Seldonem była 26. walką w trakcie 29 miesięcy zawodowej kariery.
Pod koniec 1991 roku na drodze Riddicka dwukrotnie stanął jeszcze Elijah Tillery (23-4). Pierwsza walka odbiła się szerokim echem. Rywal był liczony w pierwszej rundzie, a po gongu otrzymał jeszcze nieregulaminowy cios od Bowe'a, na który odpowiedział... kopnięciem. Wszystko zakończyło się wielką awanturą i dyskwalifikacją Tillery'ego, który kilka tygodni później został znokautowany w rewanżu już zgodnie z przepisami.
Zmarnowany potencjał mistrza
W 1992 rok Bowe wchodził jako trzeci "ciężki" na świecie – przed nim byli tylko Holyfield (niekwestionowany czempion) i Tyson. Wtedy stało się jasne, że mistrzowska szansa prędzej czy później stanie się faktem. "Big Daddy" odprawił jeszcze Pierre'a Coetzera (39-2) w eliminatorze federacji WBA, a w listopadzie rzucił wyzwanie aktualnemu mistrzowi.
Rywalizacja Bowe (31-0) kontra Holyfield (28-0) była pełna paradoksów. W pierwszej walce obaj wyglądali w ringu jak wybitni mistrzowie. To była wojna na wyniszczenie, w której Evander padł na deski, ale nie dał się złamać. Ostateczny werdykt – punktowa wygrana Riddicka – zmienił krajobraz królewskiej kategorii. Kolejnym punktem programu miała być walka z Lennoksem Lewisem (21-0), która wynikała z wcześniejszych ustaleń z federacją WBC.
To powinien być finał małego turnieju, ale teraz sytuacja się zmieniła. Bowe nagle został numerem jeden i poczuł, że może dyktować warunki. Obóz nowego mistrza proponował warunki, które były nie do przyjęcia. W końcu po miesiącu przeciągania liny Riddick zdecydował się na happening – w świetle kamer wyrzucił pas organizacji WBC do kosza na śmieci i powiedział, że Lennox może go sobie wyciągnąć jeśli mu na nim zależy.
Zamiast tego Bowe bronił pozostałych tytułów federacji WBA i IBF w starciach z dużo słabszymi rywalami. Michael Dokes (50-3-2) i Jesse Ferguson (19-9) zostali przez niego rozbici odpowiednio w pierwszej i drugiej rundzie. Nowy idol bokserskiej Ameryki trenował coraz mniej. Coraz więcej za to jadł, a do tego ruszył w tournee po całym świecie. W Rzymie odwiedził papieża Jana Pawła II, a w RPA spotkał się z Nelsonem Mandelą. Mimo usilnych prób i ambitnych starań nie został jednak sportową megagwiazdą na miarę Alego.
Na horyzoncie brakowało też realnych wyzwań. Tyson był w więzieniu, a walka z Lewisem z oczywistych względów nie wchodziła w grę. Dlatego też w listopadzie 1993 roku Bowe spotkał się w rewanżu z Holyfieldem (29-1). Pojedynek znów dostarczył niezapomnianych wrażeń – w siódmej rundzie nieopodal ringu wylądował... spadochroniarz. Walkę przerwano na kilkanaście, a po wznowieniu minimalnie lepszy okazał się rywal, który wygrał na punkty po niejednogłośnym werdykcie.
Mimo wszystko wydawało się, że kolejne wielkie walki Riddicka są kwestią czasu. Trudno w to uwierzyć, ale listopad 1993 roku to ostatni czas, gdy był mistrzem świata. Dawnych tytułów nie odzyskał - zamiast tego zaufał raczkującej organizacji WBO, której nie uznawały pozostałe czołowe organizacje (WBC, WBA i IBF).
W 1995 roku Bowe w obronie mało cenionego pasa pokonał Herbiego Hide'a (26-0) i Jorge Luisa Gonzaleza (23-0) – ten drugi był jego pogromcą z czasów amatorskich. Jesienią tego roku z braku laku zdecydowano się na rozstrzygnięcie rywalizacji z Holyfieldem (31-2). Do trylogii mogło dojść tylko dlatego, że w stawce nie znalazł się pas mało prestiżowej wówczas organizacji – Evander bał się gniewu ważniejszych organizacji.
A sama walka? Bowe po raz pierwszy w zawodowej karierze znalazł się na deskach, ale pozbierał się i znokautował Holyfielda. Taka sztuka nie udała się wcześniej nikomu. "Za chwilę ten człowiek wyląduje w trumnie!" – obawiał się komentujący pojedynek George Foreman. Dominowało przekonanie, że 33-letni Holyfield powinien pomyśleć o zakończeniu kariery.
Schyłek przyszłej legendy
Los bywa jednak przewrotny. Młodszy o 5 lat Bowe po tej wygranej zrobił sobie ponad pół roku przerwy od boksu. W tym czasie obżerał się na potęgę i nie myślał o jakichkolwiek sportowych wyzwaniach. W międzyczasie pojawiły się ciekawe opcje – dyskutowano o nowojorskiej bitwie z Tysonem, ale ostatecznie zdecydowano się wreszcie wrócić do tematu walki z Lewisem.
Wiosną 1996 roku obóz Amerykanina dostał od telewizji HBO listę rywali do wyboru na walkę po dłuższej przerwie. Ostatecznie zdecydowano się na Andrzeja Gołotę (28-0). Mimo nieskazitelnego dorobku nie wyglądał na groźnego rywala, ale stała za nim rosnąca w siłę amerykańska Polonia. – Jak przygotować się na leszcza? – pytał z lekceważącym uśmiechem Bowe na konferencjach prasowych. Poza ringiem było coraz trudniej nad nim zapanować.
– Największy kłopot stanowił jednak brak motywacji. Riddick był już postrzegany jako przyszła legenda boksu zawodowego i zaczął wchodzić na ring tylko po to, by wywiązać się z kontraktu. (...) Wdrapał się na sam szczyt i stracił pragnienie zwyciężania. Sądził, że Gołotę łatwo pokona. Nie był to zawodnik, który mógłby go znokautować jednym ciosem. Andrew wydawał mu się dobrym bokserem, ale nie topowym – opowiadał w rozmowie z Przemysławem Osiakiem Thell Torrence, członek sztabu szkoleniowego Bowe'a.
Efekty były widoczne gołym okiem. Były mistrz wniósł na wagę ponad 114 kilogramów – zdecydowanie najwięcej w całej karierze. W ringu był ospały i nie mógł nadążyć za lewym prostym Gołoty. Polak, mimo wyraźnej przewagi, nie potrafił się powstrzymać od zadawania ciosów poniżej pasa. W efekcie przegrał przez dyskwalifikację w siódmej rundzie, a wokół rozpętało się piekło. Ekipa Bowe'a zaatakowała pokonanego używając do tego między innymi telefonów "walkie-talkie".
– Sama z małym dzieckiem siedziałam wtedy w wyższym rzędzie i widziałam wszystko z góry. Nie miałam zamiaru czekać aż ta awantura do nas dojdzie. Mąż musiał sobie poradzić, a my uciekałyśmy w popłochu. (...) To nie była awantura między ekipami Gołoty i Bowe'a – to był jednostronny atak. Ciosy poniżej pasa nie są zgodne z regulaminem, ale są częścią – taką czy inną – tego sportu. Bandyckie ataki po walce już nie. To byli zwykli bandyci – opowiadała Mariola Gołota.
Powtórka z rozrywki
Po tym zamieszaniu walka trafiła na pierwsze strony gazet. Polski pięściarz odwiedził talk show Conana O'Briena, gdzie z szelmowskim uśmiechem reagował na docinki prowadzącego. Dla wszystkich stało się jasne, że rewanż może przynieść jeszcze większe pieniądze i w takich okolicznościach jest wręcz czymś naturalnym.
14 grudnia 1996 roku Gołota (28-1, 25 KO) i Bowe (39-1, 32 KO) spotkali się ponownie. Ale wiele się zmieniło. Riddick rozstał się z trenerem Futchem, a oprócz tego zrzucił 8 kilogramów i ważył najmniej od czterech lat. Trenerzy Polaka na treningach medialnych... zakładali na worek treningowy bokserskie spodenki i instruowali zawodnika, by bił tak wysoko jak tylko możliwe.
Mimo to scenariusz w pewnym stopniu się powtórzył, choć walka była o wiele bardziej dramatyczna niż pierwsze spotkanie. W drugiej rundzie Gołota powalił rywala na deski, ale nie potrafił wygrać przed czasem. Sfrustrowany twardością Bowe'a nieoczekiwanie... zaatakował go "z byka", za co ukarano go odjęciem punktu. W czwartej rundzie Amerykanin się odrodził i to Polak wylądował na macie. W piątej sytuacja znowu się odwróciła i z każdą kolejną minutą rosła przewaga Gołoty.
Koszmar z pierwszej walki powrócił – i to w najgorszym momencie. Na kilka sekund przed końcem przedostatniej dziewiątej rundy "Andrew" zadał serię trzech uderzeń poniżej pasa. Na nieco ponad trzy minuty przed końcem pojedynku znów przegrał przez dyskwalifikację. A rewanż z Riddickiem przypłacił jeszcze złamaną szczęką. Co zaskakujące akcje Gołoty na bokserskiej giełdzie znów zyskały na wartości.
– W obu tych walkach były momenty – nawet nie całe rundy – gdy Gołota wyglądał na najlepszego pięściarza wagi ciężkiej na świecie – podsumował Jim Lampley, komentator HBO. Bowe był skończony w oczach opinii publicznej, a jego walka z Lewisem nie miała już najmniejszego sensu. Zamiast niego szansę dostał zresztą... Andrzej Gołota.
Sąd, więzienie i wpisy za pieniądze
"Big Daddy" nie miał trzydziestu lat, ale wyglądał na skończonego. Kilka tygodni po rewanżu z Polakiem ogłosił, że dołącza do amerykańskiej armii. Wytrwał... niecały tydzień. Z czasem zaczął zaskakiwać najbliższe otoczenie coraz bardziej radykalnymi zmianami nastroju. W lutym 1998 roku uprowadził piątkę dzieci i żonę, która nosiła się z zamiarem rozwodu. Groził nożem, kajdankami i gazem pieprzowym. Kobieta została ranna.
W sądzie obrońcy byłego mistrza świata puszczali fragmenty walk z Gołotą i przekonywali, że to boks odpowiada za stan ich klienta. Riddick ostatecznie spędził 17 miesięcy w więzieniu federalnym, a po wyjściu... zaatakował drugą żonę. Próbował także wrócić na ring, ale w trzech walkach ze słabymi przeciwnikami tylko rozmienił na drobne dawną legendę. W przedostatniej występie ważył 127 kilogramów.
Dawna fortuna szybko wyparowała. U szczytu kariery Bowe miał 22 samochody, a najbliższym członkom rodziny kupił mieszkania i pomógł im wyrwać się z piekła nowojorskiego getta. Był przedostatnim z trzynaściorga dzieci Dorothy i do końca walczył o miłość i uznanie rodzicielki. Jego brat Henry zmarł na AIDS, z kolei siostra Brenda zginęła podczas napadu rabunkowego.
Obawiając się życia ponad stan po zakończeniu kariery, promotor Rock Newman wprowadził w życie system, dzięki któremu pięściarz mógł żyć wyłącznie z dawnych inwestycji. Stopniowo tracący rozeznanie w rzeczywistości "Big Daddy" w końcu wypowiedział mu posłuszeństwo, a potem z łatwością roztrwonił 20 milionów dolarów oszczędności.
W 2015 roku Riddick handlował... wpisami na Twitterze. Za 20 dolarów był w stanie napisać cokolwiek mu zlecono. Sieć podbijały smutne zdjęcia z garażowych aukcji, podczas których sprzedawał dawne pamiątki i handlował autografami. Chciał nawet pieniędzy za wywiad do książki "Niepokonany w 28 walkach".
Tym większy był szok, gdy jesienią 2021 roku ogłoszono, że Bowe ma wrócić do ringu. W show reklamowanym jako "boks celebrytów" jego rywalem miał być Lamar Odom – gwiazdor NBA po przejściach, który przebył podobnie przygnębiającą drogę na dno. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że do walki miało dojść kilka tygodni po powrocie Evandera Holyfielda. Widok blisko 60-letniego pięściarza znokautowanego przez młodszego rywala ze świata MMA dał do myślenia wielu w świecie boksu.
"To barbarzyństwo! Musimy to przerwać. Fakt, że żadna organizacja nie ma kontroli nad tego typu projektami jest szokujący i nie do zaakceptowania" – grzmiał w mediach społecznościowych promotor Lou DiBella. Kibice zauważyli, że kilkanaście dni przed zaplanowaną walką Bowe nie potrafił o własnych siłach wejść do ringu w Dubaju, gdzie był jednym z gości podczas gali boksu. Ostatecznie 54-latek nie stoczył kolejnej walki i oby już tak pozostało.
Smutny los Riddicka Bowe'a nieustannie zmusza do refleksji. Magazyn "The Ring" w 2017 roku sklasyfikował go na 19. miejscu w rankingu wszech czasów najlepszych zawodników wagi ciężkiej. W uzasadnieniu napisano o olbrzymim talencie, ale i o ogromnej stracie. W historii boksu Amerykanin zapisał się jako jeden z pięciu czempionów królewskiej kategorii, którzy nigdy nie przegrali przed czasem. Eksperci wciąż są zgodni – ten Bowe z pierwszej walki z Holyfieldem byłby koszmarem dla każdego „ciężkiego” w dziejach.
KACPER BARTOSIAK