Można się radować. Można też okazać szacunek, gdy wirtuoz błyśnie techniczną sztuczką. Albo nienawistnie gwizdać, gdy zawiedzie.
Rozgrzewka
By od pierwszych minut grać jak z nut piłkarze rozgrzewają się. Przygotowują organizm do dalszej walki. Jak dziecko, które uczy się stawiać czoła wyzwaniom przyszłości.
***
U Deynów się nie przelewało. Ale to byli dobrzy ludzie. Matka, Jadwiga, zajmowała się dziesiątką dzieci. Nie pracowała zarobkowo. Bo kiedy? W domu roboty było dość. To ojciec Franciszek utrzymywał rodzinę, pracując jako mleczarz i producent przepysznych serów. Szanowano go w Starogardzie Gdańskim. Nie pił. Nie szlajał się nocami po ulicach, szukając zaczepki. Kochał i wychowywał pociechy. Najlepiej, jak potrafił.
Ale sportem Franciszek się nie interesował. Dopiero, kiedy urodzony w 1947 roku Kazek stał się popularnym futbolistą, to kręcił gałkami radia "Pionier", by z audycji Wolnej Europy przełączyć się na relacje z meczów... A na te pierwsze, jeszcze nie transmitowane, młody Deyna biegał do miejscowego "Włókniarza", gdzie trener Henryk Piotrowski dostrzegł w jego boiskowych ruchach bożą iskrę. Zdolny trampkarz, prócz talentu, miał jeszcze wrodzoną pracowitość. I wiarę, że futbol da mu chleb.
Innym jej brakowało. Także ojcu, który pilnował, by dorastający Kazio skupił się na nauce i na zdobyciu fachu elektryka. Dochodziło nawet do tego, że mama okłamywała tatę, że syn modli się na niedzielnej mszy, choć w rzeczywistości był na juniorskim meczu.
Kazik wolał piłkę od kabelków. I mówił o nim cały Starogard Gdański. Wysoki, chudy i bardzo sprawny nastolatek, ustawiany na napadzie, dawał ludziom radość. A bramki zdobywał często. Najpierw w trampkarzach, potem w juniorach i w seniorskim zespole. I w pierwszej połowie lat 60. "Włókniarz" już był dla niego za mały. Przerósł klub, który go wychował…
Może to lekka przesada, a może i nie, ale sporo Kazika łączyło z Maradoną. Gdy Argentyńczyk był dzieckiem wpadł ponoć do szamba, cudem uchodząc z życiem. Uratował go stryj, krzycząc: "Diegito, trzymaj głowę nad gównem". Mały Deyna też otarł się o śmierć. Grał z kumplami w hokeja i załamał się pod nim lód na zamarzniętym stawie. Wpadł do zimnej wody. Towarzysze nie dali rady go wyciągnąć. Pomogli przypadkowi przechodnie… Na tej życiowej rozgrzewce spotkał Kazio jeszcze kilku życzliwych.
Jednym z nich był trener Piotrowski. Szkoleniowiec z krwi i kości. Mężczyzna honorowy i oddany. Ze świecą takiego szukać! Miał w swoich szeregach chłopca, który grywał już w juniorskich kadrach okręgu. Piotrowski na piłce się znał. Na jej otoczce też. Wiedział, że za Kazkiem zaczęli chodzić ludzie z Gdyni i Gdańska. Ba, działacze Lechii usiedli nawet z nim i jego rodzicami do stołu. Oferowali pieniądze, mieszkanie, szkołę. I gdy Franciszek Deyna miał parafować dokumenty, to syn wycedził, że on to do Lechii pójdzie, ale za dwa razy większe pieniądze! Oburzeni goście wyszli, trzaskając drzwiami. Kazio zrobił tak, poinstruowany przez Piotrowskiego. Bo trenerowi szkoda było puszczać taki diament na drugoligowe murawy. Wiedział, że Deyna da sobie radę wyżej, więc dopiero gdy przyszła oferta ŁKS-u Łódź piłkarz zmienił otoczenie.
Pierwszy gwizdek
Początek meczu oznajmia wszystkim dźwięk gwizdka, w który dmucha sędzia. A co może być "pierwszym gwizdkiem" w życiu? Sytuacje i miejsca, które wprowadzają nas w dorosłość?
***
Zamieszkał w Łodzi. Razem z bratem i jego rodziną dzielił mieszkanie na osiedlu Żubardź. Przed łódzką publiką zagrał tylko raz. To był Kazka debiut ligowy. 8 października 1966 roku wybiegł na trawę, by mierzyć się z Górnikiem Zabrze. Naprzeciw stali Lubański, Pohl, Szołtysik i Oślizło. Wtedy futbolowe tuzy. A wokół boiska było 35 tysięcy głów. Gole nie padły, ale w pomeczowej relacji doceniono postawę młodego. Miał od pierwszych meczów pewność siebie. Rzadko ją tracił. "Dziennik Łódzki" tak wtedy pisał:
"Mecz rozegrano w dobrym tempie, a poziomem gry mógł zadowolić co wybredniejszych znawców futbolu. W drużynie ŁKS wystąpił młody Deyna i okazał się jednym z lepszych. Ma on dobre rozeznanie sytuacji, celność podania piłki, a siłą strzału dorównuje Sadkowi".
Drugi raz w pierwszej lidze zagrał już w Warszawie. Przyszło powołanie do wojska. Talent Kazimierza nie umknął bowiem uwadze ludzi z CWKS-u. Kilka dni po opisanym meczu z zabrzanami zameldował się więc w stołecznej Legii. Miał odbyć służbę wojskową. A został dwanaście lat…
Strzał i podanie
Każde uderzenie na bramkę przeciwnika, to próba przywłaszczenia sobie lauru zwycięzcy. Wiecznej chwały. Nie zawsze większa liczba strzałów daje wygraną. W życiu – podobnie. Ale próbować warto… Podanie jest wcześniej. Kto wie, czy nie jest ważniejsze. Niby mała decyzja, ale to z niej ckliwie tka się wielkie momenty. Deyna potrafił i to, i to.
***
Pewnie nikt, kto zasiadł na trybunach stadionu "Wojskowych" nie spodziewał się, że niedziela, 20 listopada 1966 roku, będzie dniem wspominanym potem przez lata. Kazek włożył wtedy po raz pierwszy biały trykot z czarną "elką", zawiązał korki i zaczął pisać swoją legendę. Debiutował z Gadochą w meczu, w którym znów nie padły bramki. Ruch z Chorzowa na to nie pozwolił.
Na swojego pierwszego gola trochę poczekał. Ale był cierpliwy. W połowie maja pojechał do Katowic. Tamtejszy GKS był solidnym ligowcem. Cóż z tego, skoro po tamtej grze to śląska prasa pisała o "triumfie techniki nad (bez)siłą". "Kaka", jak mówiono na Deynę, trafił na 4:0, w 81. minucie. Warszawiacy wygrali, a on wchodził do drużyny odważnie. Z każdym kolejnym sezonem ugruntowując swoją pozycję.
Dla Legii zdobył 94 bramki. Był dyrygentem prowadzącym warszawską orkiestrę. I grała ona jak z nut, które sam kreślił. Na placu gry potrafił zdobyć się na takie zagranie, którego później nie dał rady opisać słowami. Bo był prostym i cichym facetem. Żaden z niego inteligent. Ale na boisku dochodziło do przeistoczenia. Kiwał, asystował, trafiał tak, że tłum ryczał z podniecenia. A futbolowi spece, umysły ścisłe, głowiły się, jak on to zrobił.
A do tego te jego strzały! "Kaczki" i "rogale". Taki znak rozpoznawczy. Rywale próbowali je rozpracować, ale on i tak zaskakiwał. "Kaczką" nazywano kopnięcie, po którym piłka kozłuje tuż przed rzucającym się bramkarzem. "Rogalem" zaś strzał z rotacją, tak zaskakującą, że piłka ucieka od bramki, by w pewnym momencie zmienić kierunek na przeciwny. Maestria! Raz, w meczu z Pogonią posłał nawet "rogala" z rzutu wolnego w okienko bramki. A sędzia, nie wiedzieć czemu, powtórzył ten stały fragment. Trudno to ocenić, lecz pewnie lwia część graczy drugi raz nie strzeliłaby gola. A Kazik strzelił! Inaczej, płasko. Bramkarz znów wyciągał piłkę z siatki.
I jeszcze te podania. Miał je Deyna wyćwiczone do perfekcji. Pewnie, nie każde dochodziło do celu. Nie zawsze otwierało drogę do bramki, ale jak już mu wyszło… Bo dla przeciętnego, nie znającego się zbytnio na futbolu osobnika, jego gra mogła wydawać się prosta. Ci, którzy liznęli nieco piłki wiedzą, że na boisku najtrudniej robi się proste rzeczy…
W tej jego sztuce rozgrywania wielką rolę odegrał trener Vojevoda. To on w 1967 roku powiedział mu w szatni: "Kaziu, ty jeseś rozeny zaloźnik" (urodzony pomocnik – przyp. aut.) i przestawił za plecy ataku. A tam piłkarz zobaczył jeszcze więcej. Gdyby nie komunistyczne zakazy zagranicznych transferów pewnie grałby wśród najlepszych w Europie. Wiktor Bołba, kustosz muzeum Legii Warszawa i autor książki "Deyna. Geniusz futbolu, książę nocy" mówił o zainteresowaniu Bayernu Monachium. A Stefan Szczepłek, autor innej poświęconej mu lektury pisał, że pytał o niego AC Milan. Do tego był jeszcze Real Madryt, Inter oraz AS Monaco.
Gol!
Pokonanie bramkarza to sukces. Niektórzy grają tylko po to, by strzelać gole. I żyją, by odnosić sukcesy. Ale nie Kazimierz…
***
Strzelił ich wiele. Najpiękniejsze były te zza pola karnego. Ot, choćby taki z Meksykiem, z roku 1978, kiedy przywalił jak z armaty, po niezdarnej próbie wybicia piłki. Ale nie zawsze te cudowne gole są ważne. Nie każde trafienie waży przecież tyle samo. A Deyna miał, nie wiadomo skąd, dar pięknego strzelania w istotnych grach. Pewnie dzięki temu zyskiwał sławę. I odniósł sukces.
Weźmy dwumecz z francuskim Saint-Étienne w 1/8 Pucharu Europy. Był zimny listopad roku 1969, ale Kazimierz wlał w polskie serca żar. A przy okazji zdjął kaszkiet i ukłonił się Europie. Jestem Deyna! Pamiętajcie!
Najpierw w pierwszym meczu, u siebie, przymierzył z daleka i bramkarz popełnił błąd. Legia wygrała 2:1 i zrobiła krok w kierunku następnej rundy. A weszła doń dwa tygodnie później. I znów błyszczał "Generał", bo tak pisano o nim we Francji. Tym razem, w ciężkich zimowych warunkach, przyjął piłkę przerzuconą w pole karne z prawej strony. Zgasił ją bezbłędnie, magicznym dotknięciem. Następnie podniósł głowę i przycelował po dalszym słupku. Wpadła w okienko… Drużyna grała dalej. Odpadła dopiero po półfinale z Feyenoordem.
To był już ten czas, kiedy grał w reprezentacji. Tak jak u "Wojskowych", tak i tam był kimś na kształt reżysera. Strzelał ważne gole i miał swe sportowe spełnienie. W każdej ofensywnej próbie dotykał piłki. Jakby uwierzytelniając akcję. I rozegrał z orzełkiem równie inspirujące gry. Zaczynał u Ryszarda Koncewicza w maju 1968 roku, a kończył dziesięć lat później, z Brazylią.
Był taki mecz, w którym przeszedł drogę od zera do bohatera. Pierwszy z tych ważkich. Z Węgrami, w olimpijskim finale w Monachium w 1972 roku. Zaczął źle, tracąc piłkę na własnej połowie. Rywal był bezlitosny i do przerwy Polacy przegrywali 0:1. Ale w drugiej odsłonie zrehabilitował się. Dwa razy trafił, przy czym raz wyjątkowo. Przekładał piłkę z jednej stopy na drugą. Węgrzy tylko przyglądali się temu tańcowi. Zahipnotyzował ich. Potem kopnął lewą tak, jak to miał w zwyczaju, mocno zza szesnastki. Po ostatnim gwizdku podbiegł do Lubańskiego i pytał w emocjach: "Włodziu! Co myśmy zrobili?!". Jak to co? Zostali mistrzami olimpijskimi!
To wtedy stał się kluczem francuskim drużyny. Polacy byli nim zauroczeni. A po World Cup 1974 to była już miłość. Ugruntowały je, a jakże, gole. Ten z Włochami, z 23 czerwca 1974, kiedy na Neckerstadionie zachwycił tłum i do dziś jest mityczny. Piłka leciała z dużą prędkością. Zatrzymała się w siatce obok lewego słupka, a wielki Dino Zoff nic nie mógł zrobić. Kazimierz znów popisał się nieprawdopodobnym kopnięciem. Ponoć tak mocnym, że pękł mu but…
Drużyna Górskiego zagrała wtenczas kapitalny turniej. Pisano, że grała tam najpiękniejszą piłkę. Słynny Alfredo di Stefano powiedział nawet, że to Biało-Czerwoni, obok Holandii, mieli być w finale. Bo ich mecze też miały namiastkę "futbolu totalnego". A nie kunktatorzy z Niemiec.
Skończyło się trzecim miejscem Polaków na świecie. Dla wielu z tamtej kadry to był szczyt kariery. I dla Deyny chyba też. W 1974 stał na sportowym Mount Evereście. "France Football" uznało, że tylko Beckenbauer i Cruyff byli lepsi.
Był jeszcze Kazek aktorem w jednym, powabnym spektaklu. Zagrał główną rolę. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie, we wrześniu 1975 nasi grali z Holandią. Druga i trzecia reprezentacja świata. I dwóch geniuszy – Deyna i Cruyff. Tak różni... Bo Polak raczej skryty, małomówny. Holender odwrotnie. Lubił głośno wyrazić zdanie. Miał swoją filozofię piłki. A to było ich czwarte starcie.
Przywitali się na boisku jako kapitanowie. Wrzawa w "Kotle Czarownic" była tego dnia nie do opisana. Dla takich chwil trenuje się całe życie. W tym meczu "Kaka" gola nie strzelił, ale oddał serce i zdrowie. A boiskową inteligencją zachwycił. Najpierw Górski ustawił go niżej, by z głębi pola sterował ofensywą. To był taktyczny majstersztyk! W drugiej części zagrał już na swojej pozycji, bliżej napadu. Polacy wygrali 4:1, a on maczał stopy w każdej akcji bramkowej. Wielki Cruyff był tylko jego cieniem...
Aplauz
Wiwatują, klaszczą, krzyczą kibicie, kiedy ich chłopcy pięknie grają. Po meczach klepią po ramieniu, stawiają piwo, proszą o autografy. Sława pewnie jest cudowna. Byleby się w niej nie zatracić.
***
"Żyleta" przy Łazienkowskiej śpiewała: "Deyna Kazimierz, nie rusz Kazika, bo zginiesz". Było też głośne: "Kazimierz Deyna naszym przyjacielem jest, jego duch żyje pośród nas!". Uznania można mu pozazdrościć. Na Legii jest legendą. Po jego śmierci, w 2006 roku, numer "10" został zastrzeżony. Nikt już z nim nie zagra. To był głos kibiców. Ludzi, którzy w wielu przypadkach pamiętać go nie mogli, ale słuchali opowieści dziadków i ojców. Może potem oglądali archiwalne mecze w sieci. I postanowili złożyć mu hołd.
Wcześniej też były pochlebstwa. Przełom lat 60. i 70. to w przypadku fanów nad Wisłą czas dwóch obozów. Jeden twierdził, że Lubański jest tym najlepszym. Drugi, że Deyna. Obie strony miały swoje solidne argumenty. A oni? Oni się z tego śmiali darząc się wzajemną sympatią i szacunkiem.
Kobiety też lubiły Kazia. Mógł się podobać. Wysoki, kruczoczarne włosy, może i niezbyt przebojowy w rozmowach, ale jednak idol milionów. Wzbudzał aplauz, bo dbał o siebie. Taki typ elegancika ze staranną fryzurą. Ożenił się z Mariolą Polasik, którą poznał na lotnisku w Belgradzie. Ale małżeństwo nie zmieniło kawalerskich przyzwyczajeń. Stefan Szczepłek pisał:
"Nigdy nie palił, jeszcze wtedy prawie nie pił. Uwielbiał tylko bliskie kontakty trzeciego stopnia z dziewczynami".
To kibicowskie umiłowanie nie kończyło się z opuszczeniem stadionu. Poza boiskiem był przecież rozpoznawalny. Wiadomo, że stolica i nocne życie mogą wciągnąć. Kawiarnie, restauracje, kluby – bywał tam chętnie. A imię otwierało kolejne portfele wdzięcznych kibiców. Kolejki wódki. Wspólne biesiady. Było tego coraz więcej…
Ale aplauz był z czasem mniejszy. Poza stolicą, gdy wyczytywano jego nazwisko, niosły się z trybun gwizdy. Często tak dostaje się tym najlepszym. Najgorsze przyszło w meczu decydującym o awansie na argentyński mundial w 1978. Przed grą miał udzielić wywiadu. Ponoć przeinaczono jego słowa. Tuba propagandowa zrobiła swoje…
A on wtedy strzelił Portugalii gola na Stadionie Śląskim. Bajecznego, bezpośrednio z kornera, a ludzie gwizdali… Dali upust nienawiści do Legii, której był symbolem. Legii, która – jak pisał Paweł Czado - "w Polsce była po prostu symbolem znienawidzonego komunistycznego reżimu, klubem wojska, które stało na straży tego reżimu". Kazkowi było wtedy przykro. Przecież ci sami ludzie, całkiem niedawno wiwatowali na jego cześć.
Potem, już w Argentynie, na mistrzostwach, podszedł do karnego. Gospodarze prowadzili. Tylko 1:0. Pojawiła się szansa na wyrównanie. Podszedł do piłki, a obok stał młody Boniek. Też chciał strzelać. "Kaka" piłki nie oddał i... zmarnował tę jedenastkę. W rodzinnym domu oglądali ten mecz. I mama Kazka była wtedy przekonana, że syn nie trafi… Kobieca intuicja?
Na tamten mundial Polacy jechali jako jeden z faworytów. Do dzisiaj mówią, że mieliśmy najmocniejszą kadrę w dziejach. A wróciliśmy z poczuciem porażki. Bez medalu. W roku 1978 Deyna zrozumiał, że już czas zmienić otoczenie. Wyjechać z Polski, bo w końcu miał te regulaminowe trzydzieści wiosen.
Takie są koszty sławy. Nie wszystko maluje się w jasnych barwach. Raz był aplauz. Raz gwizdy. I na boisku. I w życiu.
Faule i zwody
Różnie na boisku radzą sobie gracze z przeciwnikami. Technicy próbują sztuczek, by wyminąć rywala. Są i ci siermiężni, dla których faul jest rozwiązaniem.
***
Kazik potrafił z piłką zrobić wiele. Dryblował zacnie. Przyspieszał i zwalniał, byleby tylko zgubić rywala. Markował zagrania. Umiał wziąć "na zamach". Była taka akcja, w meczu z Holandią, gdy niemal skopiował spektakularny "obrót Cruyffa". Ale i zagrywał nieczysto. Tak jak w 1975 roku, kiedy jedyny raz w karierze zobaczył czerwony kartonik, za niesportowe zachowanie wobec Wieczorka z Górnika Zabrze.
Poza murawą było podobnie. Sam bywał ofiarą fauli i zwodów. Ot, choćby na początku drogi, gdy wysłannicy z Gdyni przywieźli do podpisania papiery. Wykorzystali niewiedzę rodziców. Ci podpisali. In blanco. I Kazek został zdyskwalifikowany, bo w świetle ówczesnych przepisów nie mógł być graczem dwóch zespołów.
Gdy znalazł się za Atlantykiem, to powierzył pieniądze menedżerowi. Ten go oszukał. Wyczyścił konto. Został wtedy Deyna bankrutem i bardzo to przeżył.
Kazik też używał różnych sztuczek, by omijać "życiowe przeszkody". Kolegów z drużyny prosił, by kryli go przed żoną, gdy spotykał się z innymi. Cichaczem wychodził do kasyna. Najpierw na automaty. Potem na ruletkę. I hazard go wciągał. Uległ też pokusie alkoholu. Choć Jan Tomaszewski twierdzi, że przed wyjazdem za granicę nie pił dużo, ale gdy znalazł się w Manchesterze...
Wyjeżdżał w listopadzie 1978. Negocjacje ciągnęły się długo, bo był żołnierzem, a Legia chciała trochę ugrać. W końcu się dogadano.
"Obywatele" to był wtedy solidny brytyjski ligowiec, ale akurat mieli słabszy czas. Nie znał języka, więc trudności komunikacyjne uderzyły ze zdwojoną siłą. Był obcy. Spóźniał się na treningi. Ba, raz nawet na mecz rezerw przyszedł dopiero w 25. minucie. Oszukiwał trenerów, odpuszczając cięższe ćwiczenia. Dostawało się mu w prasie. Znów przechodził drogę z bohatera do zera. Współwinna była propaganda. W 1980 roku Zygmunt Bobin napisał w "Dzienniku Związkowym":
"Otóż, sądzić należy, że błąd popełniony został w przyjęciu kiepskiej metody tworzenia z Deyny idola. Przypomnijmy sobie Deynę z dziesiątków wywiadów: sztywny, drewniany, nie mający wiele do powiedzenia od siebie. Naciągany przez reporterów do zwierzeń i uogólnień – dukał komunały najgorszym żurnalistycznym żargonem, sądząc naiwnie, że pewnie tak trzeba. Kapitan polskiej reprezentacji taką polszczyzną zwracający się do rodaków?".
W Manchesterze zaczął faulować. Życiowo. Tak jak wtedy, kiedy pod nieobecność walczącej o utrzymanie ciąży żony, zostawił syna w domu i poszedł do polonijnego klubu. Często doń chodził. Tam był rozumiany. Mógł mówić po polsku. Napić się drinka. Chodził, mimo że przyjaźni go ostrzegali.
Innym razem wsiadł pijany do auta, a obok siedziało jego dziecko… Albo uciekał przed radiowozem. Gasł jako piłkarz. Gasł jako człowiek. Bo i żona, widząc, że problem z piciem się pogłębia, reagowała. Były awantury, zamykanie drzwi. On w nie walił, a potem przepraszał. Obiecał, że się zmieni.
Na stadionach też miał sportowy zjazd. Angielskie "kopnij i biegnij" zabijało jego techniczne walory. Sadzano go na ławce. Jego! Dyrygenta trzeciej drużyny świata! Półfinalistę Pucharu Europy! Nie mógł się z tym pogodzić. Bronił się więc w gazetach, udzielając głośnych wywiadów.
Ale miał jeden moment w City. Zespołowi zajrzało w oczy widmo spadku, więc wziął kolegów na swoje barki i utrzymał w lidze. Sześć goli wtedy strzelił! W sześciu meczach! Ale to były tylko flesze. Przebłyski dawnej formy. Kariera zmierzała ku końcowi. Kto mógł przewidzieć, że życie również?
Ostatni gwizdek sędziego
Sygnał chyba najbardziej znany. Sygnał, po którym albo kibic podskakuje z radości, albo chowa twarz w dłoniach – ze smutku. Koniec meczu, daje odpowiedzi na wcześniejsze pytania. Jaki był? Kto zagrał dobrze? Kto źle? Koniec życia, to też czas podsumowań.
***
W 1981 roku pojechał za Atlantyk. Taki był trend, że wielcy piłki kończyli kariery w USA. Tam można było zarobić i… odzyskać radość z gry. Kazimierz Deyna związał się San Diego Sockers, występującym w North American Soccer League. Grał tam regularnie i z sukcesami. Przez siedem lat. Tam poznał piłkę halową. Tam też obudziła się w nim dusza trenera młodzieży. Marzył o wielkiej szkółce piłkarskiej.
Ameryka nie zmieniła jednak pomeczowej codzienności. Nadal były kobiety. I alkohol. 1 września 1989 roku wsiadł pijany do samochodu. Na sześciopasmowej autostradzie I-15, na północ od Miramar Road uderzył dodgem coltem w zepsutą ciężarówkę, zaparkowaną na poboczu. Nie było śladów hamowania. Zginął na miejscu. Kibice w Polsce byli w szoku. Pochowano go w San Diego. I dopiero w 2012 roku urna z prochami wróciła do kraju.
W bagażniku, w chwili wypadku, miał pan Kazimierz dwadzieścia dwie piłki.
Życie jest jak mecz…