Są w futbolu takie dni, o których nie chce się pamiętać. Dni, w których mecze i wyniki schodzą na dalszy plan. To chwile, w których liczy się zdrowie i życie kibiców. Chwile nieuwagi, zwykle doprowadzające do wielkich tragedii. Tragedii zazwyczaj możliwych do uniknięcia. Mija 35 lat od jednej z nich – pożaru stadionu Bradford City, który pochłonął 56 ofiar śmiertelnych.
Bradford City to klub, który od 1903 roku nigdy nie opuścił czołowych czterech dywizji w Anglii, jednak większość sezonów spędził poza najwyższą klasą rozgrywkową. W rozgrywkach 1984/1985 wszystko szło po myśli drużyny z miasta położonego pięćdziesiąt kilometrów na północny-wschód od Manchesteru. Przed ostatnią kolejką i meczem z Lincoln było jasne, że po prawie pięćdziesięciu latach w trzeciej dywizji Bradford awansuje na zaplecze ekstraklasy. Na Valley Parade miało dojść do święta, a na trybunach pojawiło się dużo więcej kibiców, niż średnio przez cały udany sezon.
Awans był też jednak wyzwaniem logistycznym. Potrzebna była modernizacja stadionu, a przede wszystkim trybuny głównej zbudowanej jeszcze przed pierwszą wojną światową. Trybuny, która poddawana była jedynie małym doraźnym remontom, aniżeli modernizacjom. Trybuny z drewna, której dach pokryty był plandeką i uszczelniony papą. Już w poprzednich latach rada miejska zalecała wymianę dachu na stalowy, lecz klub nie miał na to pieniędzy. W raporcie z 1984 roku napisano: "nieuważnie rzucony niedopałek może doprowadzić do pożaru". Jakże prorocze były to słowa... W marcu 1985 roku, gdy Bradford liderowało w tabeli Division Three, władze klubu zakupiły stalowe poszycie dachu, które miało zostać zamontowane po zakończonym sezonie. Ostatnim meczem był właśnie ten z Lincoln.
Już przed spotkaniem czuło się atmosferę święta. Na trybunach zasiedli przedstawiciele miast partnerskich Bradford, a zanim wybrzmiał pierwszy gwizdek jedenastotysięczna publiczność owacją na stojąco potraktowała wręczenie kapitanowi klubu trofeum za wygranie trzeciej ligi. Peter Jackson i spółka zrobili rundę honorową wokół trybun. Po meczu świętowaniu miało nie być końca. Nigdy się ono jednak nie zaczęło. Była czterdziesta minuta, gdy komentujący to spotkanie John Helm z ITV zauważył, że na trybunie naprzeciw niego stanowiska dzieje się coś niepokojącego. – Zdaję się, że mamy pożar z boku głównej trybuny. Wygląda to coraz groźniej – mówił w transmisji, którą można było oglądać na żywo w części Wysp Brytyjskich. To, co chwilę później zobaczyli widzowie, było jedną z najbardziej przerażających scen w historii angielskiego futbolu.
W trzy minuty od dostrzeżenia małego ognia, ten zajął całą trybunę. Nie wszyscy zdołali się z niej wydostać. Ci, którzy próbowali wybiec przez bramy na zewnątrz stadionu znaleźli się w śmiertelnej pułapce. Drzwi bram przy rozpoczęciu meczu zostały zamknięte. Podstawowa reguła bezpieczeństwa została złamana. Na trybunach pozostali także starsi, którym do pomocy rzucili się policjanci. Ryzykowali oni życie, by uratować inne. Z dachu zaczęły odlatywać płonące części plandeki. Gryzący dym unoszący się nad Bradford widziany był nawet w Manchesterze. Operator jak gdyby nigdy nic pokazywał zaś ludzi wynoszonych z pożaru. Jego kamera w końcu skupiła się na płonącym mężczyźnie. Starszy pan nie biegł, nie panikował. Dostojnie szedł płonąc żywcem, do czasu aż jego płonące ciało próbowali ugasić funkcjonariusze. Bez skutku.– Biedny mężczyzna. To straszne. Policja desperacko próbuje uratować kibica. On przyszedł tu oglądać mecz. To ludzka tragedia. Dziesięć minut temu wszyscy zajęci byliśmy piłką nożną, teraz jesteśmy świadkami tragedii –
wciąż na żywo komentował Helm. Wszystko widoczne było w ITV. Kilka minut po starcie pożaru do transmisji dołączyło się BBC.
Mimo szybkiego przyjazdu strażaków trybuny nie było szans na uratowanie trybuny. Walczono o to, by nie zajęły się kolejne obiekty położone tuż obok niej. Na szczęście z pozytywnym skutkiem. Być może, gdyby znajdowały się na niej gaśnice, pożar udałoby się ugasić. Te zostały jednak zdjęte, ze względu na obawy przed wandalizmem. Ogień trawił Valley Parade aż do rana. Pożar został całkowicie ugaszony dopiero po godzinie 4:00 nad ranem. Wtedy też okazało się, jak wielka była skala tragedii. Znaleziono 56 ofiar. Trzy w toalecie, z której nie dało się uciec, aż dwadzieścia siedem pod zamkniętymi bramami stadionu, kilkanaście stratowanych jeszcze na trybunach i starsze małżeństwo znalezione dokładnie na swoich miejscach. Kilku kibiców zmarło też w szpitalu.
35 years ago today the Bradford City stadium fire occurred during a match between Bradford City and Lincoln City on Saturday, 11 May 1985, killing 56 spectators and injuring at least 265. RIP those that went to watch a game and never returned home #Bradfordcity pic.twitter.com/yRYkb0eslz
— Station Manager Tony Walker (@sierra18NY) May 11, 2020
– To miał być nasz dzień – stwierdził po tragedii prezes klubu, Stafford Hegingbottam. Święto zostało brutalnie zepsute. Zamiast radości i skacowanych na drugi dzień kibiców była rozpacz i prokuratorskie śledztwo. Znaleziono przyczynę ognia. Zgodnie z ostrzeżeniami, był to niedopałek papierosa. Nigdy nie wskazano jednak, kto go upuścił, choć podano najbardziej prawdopodobną wersję. Według niej winny tragedii był... Australijczyk, który wybrał się na mecz wraz ze swoim angielskim siostrzeńcem. Po zapaleniu papierosa kibic próbował ugasić go nogą, lecz niedopałek przez dziurę w deskach spadł na niższą kondygnację, na której znajdowały się sterty starych śmieci i nieaktualnych programów meczowych. Zobaczywszy to obaj panowie próbowali ugasić płomyczek kawą. I wydawało się, że zrobili to z dobrym skutkiem. Tak się jednak nie stało.
�� | The 56. Forever Remembered. #BCAFC pic.twitter.com/E5GBKWwz1O
— Bradford City AFC (@officialbantams) May 11, 2020