Maciej Nalepa? W Polsce znało go niewielu. Wszystko zmienił wyjazd na Ukrainę, gdzie szybko wyrobił sobie markę. Później wystarczyło 17 minut, by zwrócić na siebie uwagę selekcjonera Zbigniewa Bońka i trafić do reprezentacji Polski. Wydawało się, że znalazł się na autostradzie do wielkiej kariery, ale zamiast tego była kręta droga z dziurami. Niefortunne zmiany klubów, prezydent-dyktator i długa lista błędów własnych.
Damian Pechman, TVP Sport: – Dwadzieścia lat temu był pan jednym z wielu młodych i zdolnych, ale wszystko zmienił transfer do Lwowa. To była najlepsza decyzja w życiu?
Maciej Nalepa: – Z perspektywy czasu można tak to ocenić. Grając w Karpatach trafiłem do reprezentacji i chociaż zagrałem tylko w dwóch meczach, to jednak przez kilka lat dostawałem powołania i byłem blisko kadry. Ale gdy się tak mocniej zastanowię, to dochodzę do wniosku, że moja kariera mogła się potoczyć zupełnie inaczej.
– Inaczej, tzn. lepiej?
– Grałem jeszcze w Stalowej Woli, gdy zostałem zaproszony na testy przez Legię Warszawa. Wziąłem udział w kilku treningach, które prowadził Jacek Kazimierski, Franciszek Smuda też był mną zainteresowany. Niestety, dwa tygodnie później został zwolniony i temat upadł. Później zgłosiła się jeszcze Wisła Kraków, ale wtedy do gry włączył się mój menedżer Grzegorz Bednarz, który wymyślił Karpaty Lwów. Pojechałem, podpisałem kontrakt i zostałem.
– Mówi pan o tym, jakby pojechał tam za karę.
– Wie pan, byłem chłopakiem i nie uśmiechał mi się wyjazd z Polski, w dodatku na wschód. W tamtych czasach trudno było traktować Ukrainę jako piłkarski raj. Nawet w czysto ludzkim wymiarze – zwyczajnie się bałem. Miałem też poczucie krzywdy, bo jeszcze niedawno chciały mnie Legia i Wisła, a ja trafiłem do jakiegoś Lwowa. Serio, nie byłem zachwycony.
– Kiedy zmieniło się nastawienie?
– Dwa dni po podpisaniu umowy, siedziałem już na ławce Karpat w meczu z Metalurgiem Donieck. Popatrzyłem na tych piłkarzy, na poziom gry i doszedłem do wniosku, że nie jest tak źle, że trzeba się ostro zabrać do roboty i powalczyć o miejsce w bramce.
– Naprawdę nic pan wcześniej nie wiedział o Ukrainie?
– Nic, pojechałem w ciemno. Przeżyłem jednak miłe rozczarowanie. Mam na myśli miasto, organizację klubu, stadiony, bazę treningową czy poziom ligi. Dla mnie to był duży przeskok, bo przecież do tej pory grałem najwyżej w 1. lidze. Do tego doszła ta lwowska gościnność. Od pierwszego dnia mogłem liczyć na pomoc z różnych stron – działaczy, kolegów, nawet kibiców. Tacy piłkarze jak Roman Tołoczko czy Serhij Mizin, który pamiętał jeszcze finał Ligi Mistrzów z Barceloną, często pytali, co mogą dla mnie zrobić. To było bardzo miłe. Wiedziałem, że gdybym potrzebował, to w każdej chwili mogę do nich zadzwonić. Chociaż byłem nowy i obcy, to traktowali mnie jak swojego.
– Jaka to była drużyna? Miał pan świadomość, o co będzie walczył?
– W tamtym czasie Karpaty były trzecią siłą na Ukrainie. Przynajmniej klub miał takie ambicje. Trenerem był Miron Markiewicz, o którym można byłoby napisać książkę. Szkoda, że prezydent nie trzymał ciśnienia i non stop zmieniał trenerów. Dużo ich się przewinęło... Zmiany nie wychodziły nam na dobre. Każdy nowy miał swoją wizję i zanim zdążyliśmy ją poznać, to zwykle już go nie było. Brakowało stabilizacji i w efekcie wyniki były gorsze, niż możliwości zespołu.
– A była szansa, żeby wbić się między Dynamo a Szachtar?
– Nie wiem, czy na stałe, ale raz na jakiś czas to było możliwe. Gdybyśmy przez dwa-trzy lata mieli jednego trenera, który mógłby spokojnie pracować, to moglibyśmy osiągnąć więcej. Prezydent jednak tego nie rozumiał. Chciał wyniku już, a nie za kilka lat.
– Jak reagowali na to kibice?
– Byli fantastyczni! Niezależnie, czy szło nam lepiej, czy gorzej, zawsze nas wspierali. Potrafili przyjechać nawet na trening...
– ...to jak w Polsce, gdzie kibice też lubią w ten sposób "mobilizować" piłkarzy.
– A skąd! We Lwowie nikt nam nie groził. Nawet gdy przegraliśmy, nawet gdy przytrafił mi się błąd, co w tym zawodzie się przecież zdarza, kibice byli zawsze po naszej stronie. Nie tylko we Lwowie, bo jeździli za nami po całej Ukrainie. Pamiętam, że najbliższy wyjazd mieliśmy do Kijowa, jakieś 550 km, ale był też Symferopol na Krymie, który leży 1200 km od Lwowa. My lataliśmy samolotem, więc to nie było problemem, ale oni musieli się tłuc półtora dnia pociągiem. Po przyjeździe na Ukrainę byłem też w szoku, bo kibice różnych klubów mogą siedzieć obok siebie na trybunach. Razem popijają piwo z plastikowych butelek i nie robią zadym. Przez osiem lat, które tam spędziłem, naprawdę tak było. Dopiero później, gdy już wyjechałem, słyszałem od kolegów, że trochę się pozmieniało i zdarzały się bójki.
– A jak się żyło we Lwowie? To najbardziej polskie miasto na Ukrainie i łatwiej się w nim odnaleźć niż w Kijowie czy Doniecku.
– To prawda! Wystarczyło wyjść na miasto, pospacerować po prospekcie Swobody czy Szewczenki, by trafić na polski ślad. Na przykład na nasze szyldy z dawnych lat, szewca albo krawca. Czymś normalnym był też na ulicach nasz język. Bardzo często chodziłem na msze święte do lwowskiej katedry, w której śpiewał Edward Sosulski. Poza tym, że miał świetny głos, to był również znakomitym przewodnikiem. Wiele razy oprowadzał mnie po mieście i pokazywał zabytki związane z Polską. Nasz kraj czuć było tutaj na każdym kroku. To samo w klubie. Polskie korzenie miał nie tylko Myron Markiewicz, ale także drugi trener, Jurij Stawiński.
– Słucham i myślę: "szczęściarz z pana". Dzięki temu, że wyjechał pan na Ukrainę, ominęły pana nie tylko zadymy na trybunach, ale też afery sędziowskie.
– No nie, tak różowo nie było. Jestem święcie przekonany, że do tej pory pracują na Ukrainie ludzie, którzy są umoczeni. Nikt o tym oficjalnie nie mówił, ale były uprzywilejowane drużyny, przeciwko którym ciężko się grało. Identycznie jak w Polsce. Niestety, gdy na boisku leżą duże pieniądze, tam zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie próbował oszukać.
– Dynamo i Szachtar też musiały płacić sędziom?
– Nie, chyba nie... Mieli na tyle mocne składy, że sędziowie byli im niepotrzebni. Ostatnio otworzyłem prywatne archiwum i przypomniałem sobie, kto tam wtedy grał. Yaya Toure, Brandao, Elano, Fernandinho... Mając taką pakę, nie musisz już dawać w łapę sędziemu. Oczywiście ręki nie dam sobie uciąć, może się też asekurowali. Trzeba byłoby zapytać Mariusza Lewandowskiego, który grał w Doniecku.
– Wróćmy do Lwowa. Mieliście być trzecią siłą, a w 2004 roku spadliście z ligi. Jak to możliwe?
– Pojawiły się problemy z pieniędzmi, do tego ciągłe zmiany trenerów. Z każdą taką zmianą wiązał się wagon nowych piłkarzy. Prezydent wpadł w pułapkę. Musiał płacić i nowemu, i staremu trenerowi, do tego jeszcze prowizje menedżerom. Oni nie mieli dla niego litości i mocno rzeźbili kasę. Prezydent miał już tego dość i chciał zrobić z nimi porządek. Skończyło się to dla klubu spadkiem, a mnie wypożyczono na Łotwę.
– Musieli chyba dobrze płacić, bo pod względem piłkarskim to był szczebel niżej niż Ukraina.
– Po spadku rozmawiałem z prezydentem i usłyszałem, że w 1. lidze nie jestem im potrzebny, bo sobie poradzą beze mnie i po roku wrócę, gdy już awansują. Do tego w niższej lidze obowiązywały inne limity obcokrajowców. Byłem przez chwilę w Krzywym Rogu i Symferopolu, ale najlepsza oferta – oczywiście dla prezydenta, bo mnie nikt o zdanie nie pytał – pojawiła się z Łotwy, z Venty Kuldiga. Trenerem został Ołeh Łużny, ściągnęli wielu nowych piłkarzy, na przykład Aleksandra Chackiewicza. Plany były ambitne, mieliśmy zdetronizować Skonto Ryga i zdobyć mistrzostwo Łotwy. Zaczęło się pięknie, od obozów w Turcji, Hiszpanii i Portugalii. Niestety, bajka szybko się skończyła, a klub okazał się jednym wielkim przekrętem. Właściciel wystawiał czeki bez pokrycia, próbował załatwić w bankach kredyty, żeby ratować sytuację, ale nic z tego nie wyszło. Spędziłem tam osiem czy dziewięć miesięcy, a zobaczyłem tylko jedną wypłatę. Gdyby nie Ołeh Łużny, to bym dawno wyjechał, ale poprosił, żebym został i dokończył sezon, pomógł utrzymać się. Nie wyszło, wszystko się rozsypało.
Andrzej Szarmach załatwił testy mi w Arsenalu. Byłem gotowy pojechać, pokazać się, ale Karpaty dały weto. To samo było z Malagą, z którą graliśmy sparing. Po meczu ich działacze zaproponowali, żebym został u nich dwa tygodnie, potrenował i wystąpił jeszcze w jednym sparingu. Gdybym potwierdził, że się nadaje, byli gotowi zapłacić milion euro.
– I znowu był pan we Lwowie...
– Liczyłem, że na kilka tygodni wrócę do Polski, do żony i syna, ale gdzie tam. Kazali mi z Łotwy lecieć do Kijowa, a tam już czekał czarter, którym mnie zabrał na obóz do Turcji.
– Kazali? Mówi pan o tym tak, jakby nie miał wyboru.
– To nie były moje decyzje, tylko prezydenta. Nie było z nim żadnej dyskusji. Przecież mógł mnie sprzedać do innego klubu, dostałby spore pieniądze. Nie i koniec. Pamiętam, że Andrzej Szarmach załatwił mi testy w Arsenalu. Byłem gotowy pojechać, pokazać się, ale Karpaty, a tak naprawdę nasz prezydent, postawiły weto. Tak samo było z Malagą, z którą graliśmy sparing. Po meczu ich działacze zaproponowali, żebym został u nich dwa tygodnie, potrenował i wystąpił jeszcze w jednym sparingu. Gdybym potwierdził, że się tam nadaje, byli gotowi zapłacić milion euro. Znowu byłem gotowy spróbować, ale odpowiedź prezydenta była jedna: "nie". Dodał, że milion euro to on może im zapłacić, żeby zostawili mnie w spokoju.
Na początku 2008 roku obiecywał z kolei przy świadkach, w tym przy mojej żonie, że po sezonie będę mógł odejść za darmo, choćby do klubu w Polsce. Tyle, że przyszedł czerwiec i usłyszałem, że będę grał teraz w Charkowie. Byłem w szoku, bo umawialiśmy się inaczej. Okazało się, że za moimi plecami prezydent załatwił mi transfer, uzgodnili nawet mój kontrakt. Co z tego, że pieniądze na papierze były dobre, skoro płacili tylko przez pół roku. Doszedł kryzys finansowy na Ukrainie. Kluby przestały wypłacać pensje w dolarach, a zaczęły w hrywnach, które szybko traciły na wartości.
Sytuacja w Charkowie zrobiła się bardzo nieciekawa. Poszedłem do działaczy i poinformowałem, że nie chcę już tutaj grać. Zanosiło się na spadek, koledzy zaczęli odpuszczać mecze. Zaproponowałem, że zrezygnuję z 60 tysięcy dolarów, które byli mi winni, jeśli pozwolą mi odejść. Rozmowy trwały kilka dni, ale w końcu mnie puścili. Od razu wsiadłem z rodziną do pociągu jadącego do Lwowa i dalej do Rzeszowa. I tak, po prawie ośmiu latach, skończyła się moja ukraińska przygoda...
– Był pan wolnym człowiekiem i wolnym piłkarzem, więc mógł przebierać w ofertach. Dlaczego wybrał pan akurat Piast Gliwice?
– Przez pół roku nie grałem w piłkę, tylko w tenisa. Pewnego dnia odebrałem na korcie tenisowym telefon od Janusza Bodziocha, dyrektora Piasta: "Maciej, przyjdź do Gliwic, porozmawiamy". Prezesem klubu był wtedy Zbigniew Koźmiński, który znał mnie jeszcze z kadry. Była połowa rundy jesiennej. Zaproponował, żebym potrenował, zrzucił trochę kilogramów – nie będę tu ukrywał, że zawsze miałem problemy z wagą – i jeśli trenerzy będą mnie nadal chcieli, został do końca sezonu. Koledzy-bramkarze mieli kilka słabszych meczów i dostałem szansę w Pucharze Polski. Graliśmy z Pogonią Szczecin i chociaż przegraliśmy, to trener Dariusz Fornalak był ze mnie zadowolony. Myślałem, że wejdę od razu do składu w Ekstraklasie, ale się pomyliłem. Znowu grał Rafał Kwapisz. Sytuacja zmieniła się dopiero w grudniu, we Wronkach, gdzie wtedy mecze rozgrywał Lech. "Nalepka, popływasz dziś w głębokiej wodzie" – rzucił trener na odprawie, a ja sobie w duchu pomyślałem, może nie, bo w takiej wodzie już pływałem. Trochę strachu miałem, bo moja forma nie była jeszcze idealna, waga też, a w Lechu grali wtedy Lewandowski, Peszko i Stilić. Zremisowaliśmy 1:1, a Kamil Glik przykrył czapką Roberta Lewandowskiego.
– Skoro momentami było tak dobrze, to dlaczego skończyło się spadkiem?
– Przesądziła ostatnia kolejka. Graliśmy u siebie z Cracovią, która zapewniła sobie już utrzymanie, więc przyjechała na pełnym luzie. Musieliśmy z nią wygrać i liczyć, że Arka przegra we Wrocławiu ze Śląskiem, który też już o nic nie grał. No i cholera, Arka przegrała, ale my też... Mieliśmy chyba cztery setki, żeby trafić i wygrać. Pamiętam jak dziś – próbowali Mariusz Muszalik, Sebastian Olszar i Kamil Wilczek. Nic nie chciało wejść. Za to udało się Cracovii. Chyba w ostatniej minucie poszła kontra i pokonał mnie Bartek Ślusarski.
– Nie przypuszczał pan chyba wtedy, że to początek końca kariery?
– Po spadku Piasta zacząłem się rozglądać za nowym klubem i trafiłem z deszczu po rynnę. Przyjąłem ofertę z Odry Wodzisław, która w tym samym sezonie spadła do 1. ligi. Lampka ostrzegawcza zapaliła mi się już w hotelu, do którego nie chciano mnie wpuścić. Udało się dopiero po telefonie i interwencji prezesa. Okres przygotowawczy to była partyzantka. Brali zawodników na chybił-trafił, kto akurat był wolny i chciał przyjść. Dostałem tylko jedną wypłatę... Jakoś udało się dograć do końca sezonu, ale miałem dość. Zdecydowałem się wrócić do Rzeszowa i podjąć normalną pracę. Urodziła mi się córka i nie chciałem się już tułać po Polsce. Próbowałem łączyć pracę z piłką, ale to oczywiście nie było nic wielkiego. Takie przedłużenie kariery, żeby jeszcze wyjść na boisko i trochę pokopać.
– Wszystko w karierze zaczęło się sypać w 2004 roku, gdy spadły Karpaty. Wypożyczenie na Łotwę i kolejny spadek, to samo w Charkowie, później poleciał pan jeszcze z ligi z Piastem. No i na dokładkę ta Odra Wodzisław...
– Znalazłem się w złym czasie i złym miejscu. Chociaż, gdy tak się zastanowię, to nie jestem bez winy. Mogłem osiągnąć więcej, ale na przeszkodzie stanęły też inne sprawy...
– Jakie?
– Moje nieprofesjonalne podejście, sytuacja rodzinna, kłopoty finansowe klubów... Zupełnie inaczej się trenuje, gdy ma się spokój w szatni i w domu.
– Może alkohol dopisałby pan też do tej listy?
– Nigdy nie ukrywałem, że był w mojej karierze. Gdy wracaliśmy z meczu albo mieliśmy dzień wolny, to spotykaliśmy się całą drużyną i... nikt się wtedy nie oszczędzał. Jedni pili piwo, inni wino, a jeszcze inni coś mocniejszego. Oczywiście, co raz jeszcze podkreślę, w dniu wolnym od meczu i treningów. Inaczej się nie dało. Przed każdymi zajęciami mieliśmy pomiary ciśnienia. Gdyby coś było nie tak, to wypad z treningu i kara finansowa. Pod tym względem nie było zmiłuj.
– I naprawdę nikt nigdy nie potknął się o własne nogi?
– Nie! Nie mówię, że nie było treningów na kacu, ale z promilami we krwi – nigdy. To było nie do pomyślenia. Można było bowiem z dnia na dzień zostać bez pracy.
– W Polsce może pijemy dużo, ale na wschodzie to piją jeszcze więcej. Jak naprawdę było?
– Bzdura, to stereotypy. Piłkarze piją tak samo na wschodzie, jak i na zachodzie. Przecież afery alkoholowe są w każdej reprezentacji i w każdej lidze. Wystarczy, że ktoś za bardzo popuści lejce i straci kontrolę. Ale musimy odróżniać wypicie kilku drinków w dniu wolnym od tzw. picia do upadłego. Piłkarze są takimi samymi ludźmi jak inni. Potrzebują się spotkać, usiąść w gronie znajomych i napić. Nie róbmy hallo z powodu jednego piwa. Zawsze uważałem, że lepiej to zrobić legalnie, w restauracji, niż chować się po kątach. Dziwiło mnie na przykład w Gliwicach, że za każdym razem musieliśmy pytać trenera, czy możemy się napić piwa po meczu albo w dniu wolnym, w trakcie odnowy biologicznej. Zwykle wysyłaliśmy Kamila Glika i chociaż trener nie robił raczej problemów, to i tak uważałem, że to nienormalne. Przecież po wyjściu z klubu mogliśmy pójść prosto do baru i wypić nie jedno, a dziesięć piw. Trenerzy też byli kiedyś piłkarzami i przechodzili przez to samo.
– Może na Ukrainie skrzynki piwa stały w szatni?
– Aż tak, to nie. Były jednak gorsze rzeczy – trochę śmieszne, trochę straszne. Na przykład zakazy, które wprowadził Myron Markiewicz. W autokarze i szatni nie mogliśmy się śmiać się i słuchać muzyki. Wyjątkiem był trener i jego ulubione hity. Gdyby pan zobaczył jak się wściekł, gdy kiedyś kierowca włączył inną płytę... Akurat nie było naszego etatowego, więc jego zastępca nic nie wiedział o upodobaniach trenera. Dałem mu inną płytę i wkręciłem, że to ulubiona muzyka Markiewicza. To były jakieś głupie piosenki, ale reakcja trenera była natychmiastowa. Wpadł w szał! Myślałem, że wyrzuci kierowcę z autokaru i usiądzie na jego miejscu. Odpuścił dopiero, gdy się przyznałem, że to był mój pomysł.
– To w jaki sposób mało znany bramkarz znalazł się w kadrze?
– Zbigniew Boniek przyjechał z Mateuszem Borkiem na mecz do Lwowa. Oczywiście nie do mnie. Graliśmy z Szachtarem, więc chcieli zobaczyć Wojtka Kowalewskiego i Mariusza Lewandowskiego. Nie zmienia to faktu, że korzystając z okazji chciałem się pokazać selekcjonerowi. Plany miałem ambitne, ale mecz skończył się dla mnie po 17 minutach. Zostałem trafiony w głowę i musiałem zejść z boiska. Siedziałem załamany w szatni, gdy wpadł ochroniarz i powiedział, że czeka na mnie pan Boniek. Trener przywitał się i zapytał: "No i co młody, nie dało się grać dalej?". Odpowiedziałem, że "nie, bo miałem duże rozcięcie i założyli mi szwy". Na koniec pan Boniek dodał, że "fajnie broniłem i będzie o mnie pamiętał, chociaż nie może mi niczego obiecać". Dwa tygodnie później, na kolejny mecz Karpat, przyjechał Józef Młynarczyk, trener bramkarzy w kadrze. Wygraliśmy 3:0, a ja musiałem mu się spodobać, bo potem dostałem powołanie.
– Na jaki mecz?
– Graliśmy w Ostrowcu Świętokrzyskim z Nową Zelandią, ja siedziałem na ławce, a w bramce stał Mariusz Liberda. Później był jeszcze mecz z Danią w Kopenhadze, ten ostatni Zbigniewa Bońka jako selekcjonera.
– Zastąpił go Paweł Janas, ale o panu nie zapomniał.
– No nie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się, podobnie jak w przypadku pana Bońka, po meczu Karpaty – Szachtar. Przyjeżdżał też do mnie Jacek Kazimierski, oglądał i podpowiadał. W końcu udało mi się zadebiutować…
– Zagrał pan w dwóch meczach, razem 90 minut. Niewiele.
– Niewiele. To były połówki meczów z Kazachstanem i Wyspami Owczymi. Zamiast dwóch powinny być jednak trzy, bo Paweł Janas obiecał mi prezent na moje urodziny – 31 marca – i 45 minut ze Stanami Zjednoczonymi w Płocku. Niestety, skończyło się na obietnicach, bo cały mecz zagrał wtedy Jurek Dudek.
To były czasy, gdy przez kadrę przewinęło się chyba z milion bramkarzy. Radek Majdan, Kuba Wierzchowski, Grzegorz Szamotulski, Mariusz Liberda, Norbert Tyrajski, Sebastian Przyrowski, Artur Boruc… Tak naprawdę, poza Jurkiem Dudkiem, nie było wtedy w reprezentacji pewniaka do bramki.
– Dudek też nie był tym pewniakiem za długo i jego miejsce zajął Boruc.
– Wiąże się z nim ciekawa historia. Po meczu w Płocku wróciłem do Lwowa i czekałem na kolejną wizytę Jacka Kazimierskiego. Zamiast tego odebrałem telefon, że nie przyjedzie, a tak w ogóle, to ze mnie rezygnują i już więcej nie dostanę powołania. Zapytałem: "dlaczego? Co się stało?". Usłyszałem tylko, że czekają z Janasem na mecz Wisła – Legia i będą oglądać Majdana i Boruca. Z ciekawości obejrzałem też to spotkanie i lepiej, według mnie, wypadł Radek. Powołanie dostał jednak Artur i już w kolejnym meczu zadebiutował w kadrze, a później pojechał na mundial.
– Nie było już żadnego kontaktu ze sztabem?
– Jeśli nie liczyć kilku telefonów, to nie. Spotkałem się jeszcze z chłopakami towarzysko przed meczem z Danią. I tyle. Miałem żal, ale nie decydowałem o powołaniach. Były myśli, że mogłem dać z siebie więcej, trenować mocniej, ale czy to by coś zmieniło? Paweł Janas miał inną wizję drużyny, postawił na Artura i trzeba to uszanować.
– Nie było argumentów, żeby wysłać panu kolejne powołania. Spadek z Karpatami, zawirowania na Łotwie...
– Do wyjazdu ze Lwowa byłem jeszcze w kręgu zainteresowań. Mam dowód, egzemplarz "Przeglądu Sportowego" a w nim wypowiedzi trenera. Na to, co było na Łotwie, nie do końca miałem wpływ. Mimo wszystko cieszę się, że dostałem się do kadry bez żadnych układów i znajomości.
– To tak na marginesie. Jak pan przeżył treningi z Józefem Młynarczykiem?
– Słyszałem, że lubi dać w kość, ale w reprezentacji nie miał na to czasu. Na zgrupowania przyjeżdżaliśmy 2-3 dni przed meczem i nie można było nas katować. Więcej było analizy i taktyki. Zresztą, moim trenerem w Karpatach był Wołodymyr Żurawczak. Przy jego zajęciach, te z Młynarczykiem były dla mnie rozgrzewką. Było grubo, bardzo grubo. Zimą, zanim wyjechaliśmy na zgrupowania do Turcji lub Hiszpanii, to przez dwa tygodnie trenowaliśmy w naszej bazie, w lesie pod Lwowem. Czymś normalnym było bieganie z workami piasku na plecach, po zaspach śniegu, skakanie po górkach… Czułem się czasami jak w filmie "Rocky". Były też jednak fajne elementy, na przykład zajęcia z akrobatyki i aerobiku, bardzo przydatne bramkarzom.
– Ma pan teraz jakieś związki z Ukrainą?
– W tym roku jeszcze tam nie byłem, ale zawsze z wielką chęcią wracam. Niestety, nie mam nowego paszportu, a ten stary w ubiegłym roku stracił ważność. Obowiązki służbowe nie pozwalają mi na razie wyrwać się na dłużej. Znajomi jednak dzwonią i pytają, kiedy ich odwiedzę. A wie pan, co jest najgorsze? Że jak planuję tam pojechać tylko na weekend, to zostaję zwykle kilka dni albo i tydzień. Pojechałem z wycieczką organizowaną przed Podkarpacki ZPN na mecz Szachtar – Bayern. Tego samego dnia planowany był powrót do Rzeszowa. Tyle, że o mojej wizycie dowiedziało się kilku kolegów, z którymi grałem w Karpatach i już mnie nie wypuścili. Autokar wrócił do Rzeszowa beze mnie. Ja zostałem kilka dni, a koledzy odwieźli mnie później autem do domu. Uważam, że takie relacje są fajne. Chociaż minęło tyle lat, to trzymamy się razem i mamy kontakt.
– A piłka więcej panu dała czy zabrała?
– Zdecydowanie dała. Mogłem wybrać inny sport albo inne zajęcie, ale ze względu na tradycje rodzinne grałem w piłkę. Dzięki temu, że osiągnąłem przyzwoity poziom, miałem dostatnie życie. Mogłem poznać ludzi, zwiedzić świat. Jedyne, co mi zabrała piłka, to rodzinę. Gdy grałem na Ukrainie, nie miałem obok siebie żony i dzieci. Byłem ciągle w rozjazdach, jak nie mecze, to treningi i zgrupowania, a oni mieszkali w Rzeszowie. Skończyło się rozwodem.
– Podobno jest pan teraz wzorem dla młodzieży.
– Kto tak powiedział?
– Prezes Cosmosu Nowotaniec.
– Aaa, on mógł tak powiedzieć. Zatrudnił mnie na sześć ostatnich meczów w sezonie. Akurat ich bramkarz doznał poważnej kontuzji kolana i poproszono mnie o pomoc. Nie grałem długo w piłkę i nie byłem do tego przekonany. Nasze rozmowy trwały więc kilka dni. W końcu się zgodziłem, wygraliśmy resztę meczów i awansowaliśmy do okręgówki.
– 40. urodziny nie oznaczają, przynajmniej dla bramkarzy, emerytury. Skąd więc tamte wątpliwości?
– Gdybym regularnie ćwiczył, to mógłbym jeszcze pograć. Ale nie trenowałem od kilku lat, pracowałem w firmie handlowej... Miałem obawy, że zawalę im awans. Na szczęście tak się nie stało i przy mojej małej pomocy udało się utrzymać pierwsze miejsce. Zrobiłem swoje i pożegnaliśmy się miło.
– A co teraz?
– Bawię się w "trenerkę". Pomagam Ryszardowi Kuźmie w Sokole Sieniawa. Jestem trenerem bramkarzy i kierownikiem drużyny.
– Czyli dość daleko od wielkiej piłki...
–Takie jest życie. Podjąłem decyzję, że nie będę już grał. Nie dawałem sobie rady z kontuzjami, nie byłem w stanie regularnie trenować. Może gdybym trochę odpuścił, skupił się na meczach, ćwiczył indywidualnie, to mógłbym przeciągnąć karierę o kilka lat. Uznałem jednak, że to nie ma sensu. Swoje zrobiłem. Na poważną piłkę i wielkie marzenia był czas, gdy miałem 20 lat. Teraz mam 43 i pomagam chłopakom. Kto wie, może któryś z nich trafi kiedyś do kadry?
Następne
Kliknij "Akceptuję i przechodzę do serwisu", aby wyrazić zgody na korzystanie z technologii automatycznego śledzenia i zbierania danych, dostęp do informacji na Twoim urządzeniu końcowym i ich przechowywanie oraz na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez nas, czyli Telewizję Polską S.A. w likwidacji (zwaną dalej również „TVP”), Zaufanych Partnerów z IAB* (1012 firm) oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP (88 firm), w celach marketingowych (w tym do zautomatyzowanego dopasowania reklam do Twoich zainteresowań i mierzenia ich skuteczności) i pozostałych, które wskazujemy poniżej, a także zgody na udostępnianie przez nas identyfikatora PPID do Google.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie naszych poszczególnych serwisów zwanych dalej „Portalem”, w tym informacje zapisywane za pomocą technologii takich jak: pliki cookie, sygnalizatory WWW lub innych podobnych technologii umożliwiających świadczenie dopasowanych i bezpiecznych usług, personalizację treści oraz reklam, udostępnianie funkcji mediów społecznościowych oraz analizowanie ruchu w Internecie.
Twoje dane osobowe zbierane podczas odwiedzania przez Ciebie poszczególnych serwisów na Portalu, takie jak adresy IP, identyfikatory Twoich urządzeń końcowych i identyfikatory plików cookie, informacje o Twoich wyszukiwaniach w serwisach Portalu czy historia odwiedzin będą przetwarzane przez TVP, Zaufanych Partnerów z IAB oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP dla realizacji następujących celów i funkcji: przechowywania informacji na urządzeniu lub dostęp do nich, wyboru podstawowych reklam, wyboru spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych reklam, tworzenia profilu spersonalizowanych treści, wyboru spersonalizowanych treści, pomiaru wydajności reklam, pomiaru wydajności treści, stosowania badań rynkowych w celu generowania opinii odbiorców, opracowywania i ulepszania produktów, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, technicznego dostarczania reklam lub treści, dopasowywania i połączenia źródeł danych offline, łączenia różnych urządzeń, użycia dokładnych danych geolokalizacyjnych, odbierania i wykorzystywania automatycznie wysłanej charakterystyki urządzenia do identyfikacji.
Powyższe cele i funkcje przetwarzania szczegółowo opisujemy w Ustawieniach Zaawansowanych.
Zgoda jest dobrowolna i możesz ją w dowolnym momencie wycofać w Ustawieniach Zaawansowanych lub klikając w „Moje zgody”.
Ponadto masz prawo żądania dostępu, sprostowania, usunięcia, przenoszenia, wniesienia sprzeciwu lub ograniczenia przetwarzania danych oraz wniesienia skargi do UODO.
Dane osobowe użytkownika przetwarzane przez TVP lub Zaufanych Partnerów z IAB* oraz pozostałych Zaufanych Partnerów TVP mogą być przetwarzane zarówno na podstawie zgody użytkownika jak również w oparciu o uzasadniony interes, czyli bez konieczności uzyskania zgody. TVP przetwarza dane użytkowników na podstawie prawnie uzasadnionego interesu wyłącznie w sytuacjach, kiedy jest to konieczne dla prawidłowego świadczenia usługi Portalu, tj. utrzymania i wsparcia technicznego Portalu, zapewnienia bezpieczeństwa, zapobiegania oszustwom i usuwania błędów, dokonywania pomiarów statystycznych niezbędnych dla prawidłowego funkcjonowania Portalu. Na Portalu wykorzystywane są również usługi Google (np. Google Analytics, Google Ad Manager) w celach analitycznych, statystycznych, reklamowych i marketingowych. Szczegółowe informacje na temat przetwarzania Twoich danych oraz realizacji Twoich praw związanych z przetwarzaniem danych znajdują się w Polityce Prywatności.