Radosław Gilewicz został zapamiętany przede wszystkim dzięki znakomitym występom w lidze austriackiej. W sobotę były napastnik m.in. Austrii Wiedeń i Tirolu Innsbruck obchodzi 50. urodziny. – Piłkarze, którzy wyjeżdżają do zagranicznych lig myślą, że ich osiągnięcia z Ekstraklasy robią na kimś wrażenie. To błąd, tam nie ma to żadnego znaczenia – podkreślił dziesięciokrotny reprezentant Polski w rozmowie z TVPSPORT.PL.
Maciej Rafalski, TVPSPORT.PL: – Kiedy myśli pan po latach o swojej karierze to uważa, że była optymalna?
Radosław Gilewicz: – Myślę, że każdy sportowiec odczuwa pewien niedosyt. Jestem jednak człowiekiem, który stara się patrzeć na wszystko pozytywnie. Nie wyszło mi w reprezentacji, przygoda z kadrą mogła być lepsza. Co do klubów, to jestem zadowolony. Wyjechałem z Polski w dość młodym wieku, nie miałem za sobą występów w żadnej reprezentacji młodzieżowej. I poradziłem sobie.
– Pierwszym zagranicznym klubem był dla pana szwajcarski FC St. Gallen. Jak do tego doszło?
– W tamtym czasie wszyscy mówili o reprezentacji olimpijskiej, która zdobyła srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie. To tamci piłkarze budzili wielkie zainteresowanie. Ja latem 1992 roku przeszedłem z trzecioligowego GKS Tychy do Ruchu Chorzów. Był nawet temat Widzewa, ale łodzianie woleli kogo innego. Wdarłem się do ligi przebojem, strzeliłem gola w debiucie z Pogonią Szczecin. W tamtym sezonie strzeliłem 15 goli w 31 meczach. Dzisiaj sporo bym kosztował… Nie wierzyłem, że mogę wyjechać. Zimą do Chorzowa przyjechał pewien zagraniczny menedżer. Zapytał przez tłumacza, gdzie chciałbym wyjechać. Rzuciłem na odczepnego, że może do Szwajcarii. Tylko ten kraj przychodził mi do głowy, bo… kiedyś była tam moja mama i opowiadała o nim wiele dobrego. Po sezonie pojawiła się oferta ze St. Gallen. Skorzystałem z niej.
– Jak trudne było zderzenie z zagranicznym futbolem? Nie brakowało Polaków, którzy z zachodnich klubów wracali szybko po nieudanej przygodzie…
– To był inny świat pod względem organizacyjnym. Polscy piłkarze często mówią o ciężkich treningach i również się z tym spotkałem. Paweł Kryszałowicz opowiadał o "szkole życia", jaką była praca z Felixem Magathem. Ja taki chrzest bojowy przeszedłem w St. Gallen, gdzie zespół prowadził Uwe Rapolder. Wracałem do domu zmęczony, obolały, pojawiały się myśli o powrocie do Polski. Zaciskałem jednak zęby. Pamiętam, że na początku mojej przygody w klubie trener podszedł do mnie i zapytał jak się czuje. Drużyna kolejnego dnia miała wolne. Odpowiedziałem, że jestem zmęczony. W "nagrodę" Ropolder zaprosił mnie na dodatkowe zajęcia, na których znów solidnie dostałem w kość. Już nigdy później nie okazałem słabości. Nie poddałem się i później dało to efekty.
– Później pojawiło się VfB Stuttgart i Karlsruhe…
– To był bardzo cenny czas. Stuttgart należał do czołówki Bundesligi, w składzie byli m.in. Giovane Elber i Fredi Bobić. W drugim sezonie wygraliśmy Puchar Niemiec, pojawiłem się na boisku w końcówce. To był kapitalny okres nauki, po czasie spędzonym w Karslruhe przeszedłem do Tirolu Innsburck, gdzie moja forma eksplodowała. Miało na to wpływ także doświadczenie z Bundesligi.
– To Austria była miejscem, w którym miał pan swój najlepszy okres w karierze: strzelał wiele goli i zdobywał tytuły mistrzowskie. Może liga austriacka nie należy do najlepszych, ale stoi na niezłym poziomie. Jakie są pana rady dla polskich piłkarzy wyjeżdżających za granicę?
– Co do poziomu ligi austriackiej, to bez wątpienia jest on wyższy niż w Polsce. Przez osiem lat regularnie grałem w europejskich pucharach, czego nie można powiedzieć o naszych drużynach. Piłkarze, którzy wyjeżdżają z Polski myślą, że za granicą będzie robić wrażenie to, co osiągnęli w naszej lidze. To błąd. Tam zaczyna się od zera i wszystko trzeba sobie wyszarpać. Na "dzień dobry" musisz pokazać swoją wartość na murawie. Oczywiście, możesz z kimś wyjść na miasto i wypić piwko. Musisz jednak mieć świadomość, że ten ktoś traktuje cię jako rywala i na drugi dzień "zje" cię na treningu.
– Najpiękniejsze wspomnienia?
- Mówi się: pokaż mi swoją gablotę z trofeami, a powiem ci jakim jesteś piłkarzem. Ja parę pucharów miałem okazję zdobyć. Fantastycznie wspominam grę w Stuttgarcie i zdobycie krajowego pucharu. Z każdej ligi wynosiłem coś pozytywnego. Oczywiście apogeum to Austria, gdzie zdobywałem tytuł cztery razy z rzędu, zostałem królem strzelców, wybrano mnie nawet zawodnikiem sezonu.
– Dość często wypominano panu wzrost. Jak radził pan sobie z mocniejszymi fizycznie rywalami?
– Na pewno potrzebny był spryt. Potrafiłem szybko reagować na boisku, byłem dynamiczny, miałem "odejście" na pierwszych metrach. Nie było łatwo rywalizować z obrońcami. Sędziowie pozwalali na wiele, ale dawałem radę.
– Do Polski wrócił pan dopiero w 2007 roku. Wcześniej nie pojawiały się oferty z naszych klubów? W Ekstraklasie rządziła wówczas Wisła Kraków.
– Grając w Austrii Wiedeń dostałem propozycję z Wisły. Nie byłem jednak zainteresowany, bo obowiązywał mnie kontrakt.
– Miał pan okazję współpracować z Joachimem Loewem. Widać było, że zostanie tak dobrym szkoleniowcem?
– Jakiś czas temu spotkaliśmy się we Frankfurcie na obiedzie i śmiałem się, że jestem chyba jedynym zawodnikiem, którego Loew prowadził w trzech klubach. To świetny psycholog. Szybko dogadywał się zespołem. Myślę, że spośród wszystkich szkoleniowców, z którymi pracowałem, był najlepszy. Kompletny trener.
– Do Polski wrócił pan na ostatni sezon w karierze. Wybrał pan Polonię Warszawa, której właścicielem był Józef Wojciechowski. Nie żałuje pan tamtej decyzji?
– Wybrałem Polonię ze względów rodzinnych. Moje dzieci wychowywały się i edukowały za granicą, a w 2007 roku w Warszawie była jedna niemieckojęzyczna szkoła. Chciałem, by jak najlepiej zaaklimatyzowały się w kraju. Później Marek Jóźwiak, który był dyrektorem sportowym Legii, przyznał, że zaspał, bo drugi klub z Warszawy chciał złożyć mi ofertę. Przez rok miałem pograć w piłkę, a potem zostać dyrektorem sportowym. Tak się jednak nie stało. Wojciechowski nie ufał innym osobom, słuchał tylko różnych doradców. Tak nie dało się funkcjonować.
– Wróćmy na chwilę do reprezentacji Polski. Ma pan żal do trenerów?
– Nie chcę teraz na kogoś narzekać, albo żalić się. Byłem jednak piłkarzem, który zawsze potrzebował czuć wsparcie. Miałem topowych trenerów jak Joachim Loew czy Kurt Jara. U nich strzelałem gole regularnie, ale oni mieli też inne podejście. W kadrze często grałem z nożem na gardle. Zabrakło też chociaż jednej bramki. To zapewne rozwiązałoby problem i… worek z golami.
– Najczęściej wspomina się pana w kontekście spotkania z Anglią we wrześniu 1999 roku. Mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym, a pan miał dobrą okazję na gola.
– To było spotkanie, przed którym nikt nie przewidywał, że zagram od początku. Powodem był oczywiście wzrost, który miał nie pozwolić mi na walkę z rosłymi rywalami. Pamiętam zabawną sytuację, gdy w tunelu czekaliśmy na wyjście na boisko. Byłem ostatni w naszej drużynie, a obok stał Tony Adams, wyższy o 20 centymetrów. Janusz Wójcik podszedł do mnie i powiedział: spójrz na niego i powiedz, że się go nie boisz. To właśnie była różnica w mobilizacji, bo za granicą nigdy nie padłyby takie słowa... Byłem całkiem spokojny i bardzo zmotywowany. Z takimi przeciwnikami mierzyłem się w Bundeslidze czy europejskich pucharach, więc reprezentanci Anglii nie robili wielkiego wrażenia. Gdybym wykorzystał tamtą sytuację, przeszedłbym do historii. Stało się jednak inaczej. Z drugiej strony, nikt nie pamięta, że rozegrałem świetne spotkanie. Wskazywano mnie jako najlepszego piłkarza na boisku.
– Po karierze piłkarskiej raczej nie zajmował się pan trenowaniem czy "menedżerką". Sprawdzał się pan za to w roli eksperta i komentatora.
– Na początku bardzo się tego bałem. Latami przebywałem poza krajem, bałem się, że w pewnych sytuacjach zabraknie mi słów. Udział w wielkich imprezach był szczególnie stresujący. Robiłem jednak wszystko, by być dobrze przygotowanym, poświęcałem mnóstwo czasu na zgłębianie wiedzy o drużynach, których mecze komentowałem. Ofert było sporo, więc myślę, że radziłem sobie w tej roli. Co do pracy trenera, to nigdy nie widziałem się w roli tego pierwszego. To nie dla mnie. Lepiej pracowało mi się w roli asystenta.
– Tę funkcję pełnił pan do niedawna w reprezentacji Polski. Odszedł pan z Jerzym Brzęczkiem i pozostałymi członkami sztabu szkoleniowego. Trudno się z tym pogodzić?
– Nadal nie jestem gotowy na rozmowę o tej sytuacji. To zbyt gorący temat, minęło za mało czasu. Urodziny nie są dobrym momentem, by o tym mówić. Może za jakiś czas postanowię zabrać głos.
– Jakie są pana najbliższe plany? Wróci pan do piłki?
– Jestem głodny piłki i niedługo chciałbym wrócić. Zobaczymy, co się wydarzy. W najbliższym czasie coś powinno się wyjaśnić.
– Czego życzyć panu z okazji 50. urodzin?
– Przede wszystkim zdrowia. Chciałbym, byśmy jak najszybciej wrócili do normalności, bo chyba wszyscy jesteśmy zmęczeni tym, co dzieje się wokół nas.